Agnieszka Glińska: Kocham kino, a przede wszystkim montaż
Pracowała jako montażystka przy takich produkacjach jak "Kasia i Tomek", "Silent Twins" czy "IO" Jerzego Skolimowskiego. Agnieszka Glińska to wybitna twórczyni nominowana w kategorii sztuka w plebiscycie #Wszechmocne.
Magda Drozdek: Jak zaczęła się ta przygoda?
Agnieszka Glińska: Bardzo dziwnie, bo ja o pracy przy filmach nigdy nie myślałam. Od kiedy pamiętam chciałam mieć związek z kulturą i sztuką, a po niezdanym egzaminie na historię sztuki w Warszawie, poszłam na kulturoznawstwo w Łodzi. Po pierwszym semestrze do wybrania było, czy chcemy iść w teatr czy w film. Skłaniałam się bardziej ku teatrowi, ale w nocy przed ostatecznym wyborem przyśnił mi się Roman Polański, który powiedział, że niezależnie od tego, co czuję i myślę, mam wybrać film. Obudziłam się i stwierdziłam, że skoro Polański pofatygował się do mojego snu, to powinnam wybrać film.
Okazało się to najlepszą decyzją, jaką mogłam podjąć. Kiedy byłam na czwartym roku, otwarto kierunek "montaż i multimedia" w PWSTViT i zdecydowałam się tego spróbować. Początki nie były łatwe, bo wśród studentów były osoby, które już zawodowo trudniły się montażem, a ja nie miałam o tym zielonego pojęcia. Było to dla mnie duże wyzwanie.
Najczęściej twórcy opowiadają o filmach, które ich zainspirowały do pójścia tą drogą, a tu... sen z Romanem Polańskim.
Był to dla mnie jakiś znak i bardzo cieszę się, że za nim poszłam.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Myślę sobie, że wiele osób sądzi, że montaż to tylko sklejanie ze sobą różnych scen.
Faktycznie, można mieć takie wrażenie, że po prostu dostajemy materiał i sklejamy go według tego, co zapisane jest w scenariuszu. Tak nie jest. Siłę montażu najlepiej można odczuć, gdy porówna się pierwszą wersję, która powstaje według scenariusza z ostatnią. Zdarza się, że film jest nie do poznania. Mało kto o tym wie. Montaż to magia albo manipulacja - zależy, jak kto na to spojrzy. To nadawanie nowych znaczeń, rytmu, kreowanie emocji. W zależności od tego, jak poukładamy film, inaczej odbieramy bohaterów, ich zachowanie czy sens historii. To ogromna siła.
Inny obrazek, który może się kojarzyć z pracą montażysty: ciemna komórka bez okna, w której się siedzi godzinami przed monitorami.
Fakt, istnieje taki obrazek, choć dziś można montować w znacznie bardziej komfortowych warunkach. Wystarczy laptop i monitor. Na pewno jest to praca, w której jest się w dużej mierze odciętym od świata. Trzymamy się w cieniu, ale nie ma to nic wspólnego z siedzeniem w ciemnej komórce bez okien. Montażyści coraz częściej uczestniczą w powstawaniu filmu już na początku produkcji, bo dzieje się tak, że dostajemy scenariusz i od razu możemy powiedzieć, które sceny i tak nie wejdą do filmu i nie ma potrzeby ich kręcić. Jest to szczególnie cenne, kiedy ograniczony jest budżet filmu.
Pracowałaś przy serialu "Kasia i Tomek", przy filmie "Matka Teresa od kotów" czy "Silent Twins" Agnieszki Smoczyńskiej. Finał tego ostatniego projektu był niesamowity. Film obsypano nagrodami i nominacjami. A jak wyglądała wasza droga do tego?
Droga łatwa nie była, bo miałyśmy ponad 80 wersji montażowych. Montaż trwał około roku, choć nie dzień w dzień. Miałyśmy zagranicznych producentów i dystrybutorów, więc czekałyśmy na ich feedback do wszystkich wprowadzanych zmian. Nie powiem, że to była trudna współpraca, ale po prostu bardziej skomplikowana niż zazwyczaj. A współpraca z Agnieszką była genialna, bo się bardzo lubimy i przyjaźnimy od lat. To było nasze pierwsze wspólne doświadczenie z fabułą. Weszłam w jej niezwykle ciekawy świat, choć na początku inaczej interpretowałam tę historię niż Agnieszka. Dla mnie pierwsza wizja "Silent Twins" była dużo ciemniejsza, mroczniejsza.
Pracowałaś też przy montażu "Wszystko dla mojej matki". Pamiętam, jak mną ten film wstrząsnął. Zawierał dużo brutalnych scen przemocy, której doświadczały nastoletnie dziewczyny. Jak się ogląda takie sceny z perspektywy montażu?
Sceny przemocy nie są dla mnie trudne do oglądania. Wręcz czasem jest tak, że kiedy reżyser chce osłabić jakąś scenę, namawiam go, żeby tego nie robił. Im mocniej film oddziałuje na widza, tym lepiej. Lepiej, gdy jest policzkiem w twarz niż gdy jest pozbawiony takiego ładunku emocji. Wtedy widz wyjdzie z kina i nie zapomni. My, montażyści, jesteśmy pierwszymi widzami, jako pierwsi oglądamy materiały. Wyłapujemy wszystkie smaczki i prawdę, która jest w nich zawarta. Odrzucamy wszystko, co jest fałszywe. Naszą rolą jest naprawianie w montażu wszystkiego, co nie działa, od scenariusza, przez zdjęcia, po grę aktorską.
Czego uczy praca przy montażu?
Cierpliwości. Na pewno też pokory. Ci, którzy chcą zaistnieć i być zauważonym, nie powinni zajmować się montażem, tylko pójść w stronę reżyserii. My jesteśmy w cieniu i trzeba to zaakceptować, zrozumieć. Mimo że wiemy, ile pracy i serca włożyliśmy w dany film, to mało osób to dostrzeże, czy doceni.
Dobrze jest w cieniu?
Dobrze, choć czasem mam skrajne uczucia. Z jednej strony chciałabym, żeby wszyscy wiedzieli, jaki jest mój wkład w film, a z drugiej, bardzo mnie to zawstydza. Nie lubię być w świetle reflektorów, rzadko udzielam się w mediach. Wolę być po drugiej stronie kamery i z przyjemnością obserwować, jak finalnie prezentuje się film.
Dzięki "IO" i pracy z Jerzym Skolimowskim trochę z tego cienia wyszłaś.
To była niesamowita przygoda i przyjemność pracy z panem Jerzym. Uwielbiam pracować z nim i Ewą Piaskowską, producentką i scenarzystką, ponieważ dają mi pełną wolność i ogromne zaufanie. Montuję w trakcie zdjęć, więc jestem z materiałem sama i na koniec pracy na planie mam już pierwszą wersję filmu. Potem dopiero spotykamy się i wymieniamy uwagami. Mam nadzieję, że taka przygoda z panem Jerzym jeszcze się powtórzy. Bardzo się cieszę z tego jak daleko zaszło "IO". Nagroda Jury w Cannes i nominacja do Oscara to na pewno powody do dumy.
Po premierze "IO" przyjęto cię do członków Akademii Filmowej.
To dla mnie ogromny zaszczyt, ale nie ukrywam, że nie mam ambicji, by podbijać amerykański rynek. Moją pierwszą reakcją było pytanie, dlaczego ktoś inny nie dostał takiego zaproszenia. Dlaczego ja? Dlaczego nie np. Michał Dymek, operator filmu "IO"?
Jakie to uczucie, gdy widzi się zmontowaną, ostateczną wersję filmu?
Zazwyczaj jest to ogromna radość, czasem ulga. Czasem jest przykro, że to koniec, bo można się bardzo zżyć z reżyserem, który wprowadził mnie do swojego wyjątkowego świata.
Gdy pada hasło "sukces", to co to dla ciebie znaczy?
Możliwość robienia czegoś, co się kocha. Czy to jest dobra odpowiedź?
Bardzo dobra moim zdaniem. Esencja. Robisz w życiu to, co kochasz?
Tak.
Zobacz również: "Nawet jedno uratowane życie ma znaczenie" – mówi podróżniczka Marzena Figiel-Strzała
Czyli jest sukces. Kolejne hasło, to "wszechmocne". Które kobiety w polskim świecie filmowym cię inspirują?
W tych czasach to na pewno Agnieszka Holland. Jej "Zieloną granicę" miałam okazję zobaczyć jeszcze przed oficjalną kinową premierą. Ten film mną wstrząsnął. Pani Agnieszka ma w sobie wolność mówienia o tym, co jest dla niej ważne. Jest w stanie zderzyć się z ogromną falą hejtu, co mnie osobiście przeraża. Pokazuje wolność i odwagę, by podążać swoją drogą. Bez strachu o to, jak zostanie odebrana.
Też jesteś inspiracją. Najpierw był sen, a potem przyjęcie do grona członków Akademii Filmowej.
Tak, jestem szczęściarą. Do wszystkiego doszłam ciężką pracą, którą uwielbiam. Kocham kino, a przede wszystkim kocham montaż.
To czym zajmujesz się teraz?
Nowym filmem Magnusa von Horna, który za każdym razem dostarcza mi potężny ładunek emocji. Polskim producentem jest Mariusz Włodarski i to będzie niesamowita historia z fenomenalnymi zdjęciami Michała Dymka i scenografią Jagny Dobesz. Dla mnie to jest Dream Team i bardzo się cieszę, że znowu mogę z nimi pracować.