Anita Sokołowska pojechała na granicę. Mówi o dramatycznych scenach
Anita Sokołowska udziela się jako wolontariuszka i razem z Grupą Granica pomaga uchodźcom. - Nie interesują mnie w tej sytuacji politycy. Uważam, że absolutnie nie zdali egzaminu. Interesuje mnie człowiek, który potrzebuje pomocy. To powinna zrobić Polska - mówi aktorka w rozmowie z WP Kobieta.
15.11.2021 19:56
Patrycja Ceglińska-Włodarczyk: Dlaczego zdecydowała się pani pojechać na granicę i osobiście pomóc?
Anita Sokołowska: Nie mogłam inaczej postąpić. Dwie godziny od Warszawy umierają ludzie, a polski rząd nie wpuszcza tam pomocy medycznej, humanitarnej, organizacji pozarządowych. Moje serce, moja dusza i mój umysł mówią mi, że muszę działać i robić to, co mogę.
Jakiej pomocy państwo udzielili?
Chciałam podkreślić, że my jesteśmy wielogłosem, że pomoc zaczyna się w Warszawie. Ktoś te zbiórki organizuje, transport też, ktoś mówi, co zbieramy, dajemy informacje o zbiórkach, osób pomagających jest wiele. A my próbujemy medialnie dawać świadectwo tego, co tam się dzieje. My, wolontariusze, rozpoznawalne osoby, chcemy pokazywać i opowiadać o tym, co tak naprawdę dzieje się na granicy. Jesteśmy przekaźnikami, ale chcę podkreślić, że zbiórki organizowane są przez ludzi, którzy chcą pomagać słabszym, którzy w różny sposób znaleźli się w trudnej sytuacji. Zbiórki organizowane są na osiedlach, w szkołach, w różnych grupach społecznych. Siatka zaangażowania jest bardzo duża.
A jak wygląda ta pomoc na miejscu?
My jeździmy na granice, przekazujemy i sortujemy dary. Chcemy wzmacniać też lokalną ludność, która bardzo wspiera uchodźców. To nie jest tak, że mieszkańcy Podlasia boją się uchodźców i zamykają przed nimi domy. Jest wręcz odwrotnie. W większości ci ludzie mają bohaterską postawę: zbierają dary, pomagają napotkanym osobom tak, jak potrafią. Widzimy też naszą rolę w edukacji. Spotykamy się w tych mniejszych społecznościach i mówimy, że to, co robią, jest wielkie, wspaniałe i żeby się nie bali. Spotykamy się w szkołach, żeby tłumaczyć dzieciom, co się dzieje, mówić o empatii i pomocy drugiemu człowiekowi, o działaniu społecznym, o tym, że pomaganie jest legalne.
Dla dzieci to jest bardzo trudna sytuacja.
Tak. Nagle na ich terenie jeździ wojsko, autokary wypełnione są wojskowymi, w sklepach lokalnych są wojskowi, słychać strzały ze strony białoruskiej. Dla dzieci to jest traumatyczna sytuacja. Przez swoją działalność chcemy pomóc im oswoić im temat, ale powiedzieć też, że nie są sami, że o wszystkim wiemy i staramy się pomagać. Spotykamy się z wolontariuszami, próbujemy ich wspierać, wzmacniać ich wiarę w słuszne działanie. Bo tam, na granicy się dzieją okropne, przerażające rzeczy.
Wolontariusze doświadczają trudnych emocjonalnie, fizycznie i psychicznie sytuacji. Dla nich zwykła rozmowa z drugim człowiekiem też jest ważna. Niejednokrotnie słyszymy: "przyjedźcie do nas, pogadajmy" albo "chodźcie, wypalmy razem papierosa", "Pogadajmy o czymś innym"… Czasem zmiana kontekstu tematu jest wielką ulgą.
Świadomość, że oni nie są sami, jest dla nich ważna. Wykonują bardzo ciężką, nieludzką robotę. Jeśli jesteśmy w miejscu, gdzie akurat jest interwencja, swoją obecnością dajemy świadectwo kolejnego pushbacku przez Straż Graniczną na stronę białoruską. Dokumentujemy to, co się dzieje na granicy. Ale podkreślę to mocno - nigdy nie przekraczamy granicy stanu wyjątkowego, wolontariusze działają w literze prawa.
Co państwo zastali na granicy?
Nie pojechaliśmy tam raz. Jeździmy tam regularnie, dokumentujemy sytuację, rozmawiamy z wolontariuszami, przeprowadzamy wywiady. Sytuacja na granicy jest nieludzka. Tam są rodziny z dziećmi, starsze schorowane osoby, którym nie jest udzielana pomoc medyczna. A nawet jeśli jest udzielana i lekarze tam dojadą, to wcale nie jest powiedziane, że ci ludzie są bezpieczni. To osoby po 17 razy wracane na stronę białoruską, gdzie są - powiedzmy sobie szczerze - torturowane przez służby białoruskie. Zachowanie białoruskich wojsk jest nieludzkie, nieetyczne. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś 17 razy ucieka stamtąd i jest z powrotem przepychany. Ci ludzie są na skraju, są wyczerpani. Cała praca wolontariuszy polega na tym, że "podreperowują" tych ludzi, a Straż Graniczna przepycha ich z powrotem na stronę białoruską.
Medycy też są w bardzo trudnej sytuacji.
Na miejscu medycy mierzą się z okropnymi sytuacjami. Ostatnio ich prywatne samochody zostały zniszczone. Ja tego nie rozumiem, co trzeba mieć w głowie i w sercu, żeby niszczyć samochody medyków, którzy w tym czasie ratują życie człowieka? To wynika z głębokiego niezrozumienia tego, co ci ludzie tam robią.
Cały czas docierają do nas straszne historie z granicy.
Wysłuchałam live’a, którego Mateusz Janicki prowadził z Karolem Wilczyńskim z grupy Salamlab. Tam jest pigułka wiedzy o całej sytuacji (do odsłuchania u Mateusza na Instagramie). W krajach, z których ci ludzie uciekają, nie ma wiedzy, na temat tego, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej. Oni bardzo często nie wiedzą, w co się pakują. Karol opowiadał wstrząsającą historię. Spotkał w lesie rodzinę z walizkami, dzieci miały po 4 lata. Oni naprawdę nie wiedzieli, gdzie się znajdują. To byli uchodźcy z Jemenu, którzy błagali go na kolanach, żeby pozwolił im wrócić do Jemenu, gdzie jest wojna, a większość społeczeństwa potrzebuje pomocy humanitarnej. Woleli tam wrócić, niż mierzyć się z okrucieństwem, jakie spotkało ich tu.
Uchodźcy w ogóle nie są przygotowani na zimno, na warunki pogodowe, które tu panują. Oni są przygotowani na to, że przejdą 15 minut spacerem i będą w bezpiecznym miejscu w Niemczech. Nikt celowo nie przyjeżdża do Polski. Często są to ludzie oszukani przez przewoźników, którzy zarabiają pieniądze na ich "przerzucie".
Myślę, że wiele osób czuje bezsilność wobec sytuacji, która się dzieje. Część nie wie, co myśleć o zamieszaniu na granicy, pojawia się bardzo wiele sprzecznych komunikatów.
Jesteśmy bezsilni wobec polityki i nie możemy wpłynąć na decyzje naszego rządu. Jesteśmy tak mało wyedukowanym społeczeństwem w temacie uchodźctwa. Kiedy rozmawiam z ludźmi, nawet ze znajomymi, okazuje się, że mało kto wie, dlaczego uchodźcy znajdują się w tym konkretnym miejscu w Kuźnicy, dlaczego są tam grupowani. Nie wykonujemy podstawowej pracy, by zdobyć wiedzę, dlaczego mamy ten wielki kryzys humanitarny.
Większości wydaje się, że oni chcą przedostać się do Polski. Ludzie nie zadają sobie pytań, dlaczego tak się dzieje, że może ktoś ich oszukał. Zdają się nie wiedzieć, że ci ludzie uciekają z krajów objętych wojną, gdzie grożą im reperkusje za działalność polityczną. Gdybyśmy wpuścili niezależne media, organizacje pozarządowe, stworzyli korytarz humanitarny, może wyglądałoby to inaczej.
Społeczeństwo jest spolaryzowane. Nawet politycy publicznie nazywają działaczy na granicy "idiotami".
Nie interesują mnie w tej sytuacji politycy. Uważam, że absolutnie nie zdali egzaminu. Interesuje mnie człowiek, który potrzebuje pomocy. To powinna zrobić Polska. Z Mają Ostaszewską ostatnio rozmawiałyśmy na ten temat. Ona nie jest polityczna, dla niej też najważniejszy jest człowiek. Opowiadamy się za prawami człowieka, które są łamane. To jest wykorzystywane przeciwko niej.
To tak samo jak było w przypadku Basi Kurdej-Szatan. Ok, użyła wulgaryzmów na Instagramie. Ale gdzie jest sprawa? Nie oceniam tego. Ale sedno jest gdzie indziej, a my zajmujemy się tym, że ktoś śmiał powiedzieć "k...a" w przestrzeni publicznej. Skupmy się na pomaganiu ludziom, którzy umierają na granicy. Gdyby każdy z nas zrobił jeden dobry uczynek, świat na pewno wyglądałby inaczej.
W tak trudnej sytuacji, gdy wiele zależy od naszego rządu, trudno odciąć się od polityki.
Chciałabym wierzyć, że jeśli ja będę w potrzebie, ktoś mi pomoże. Zostałam wychowana tak, żeby pomagać innym. Na granicy nie mieszam się w politykę. Mnie interesuje człowiek, który umiera, który cierpi, któremu nie jest dostarczana pomoc, a ludzie w hipotermii są przerzucani na drugą stronę granicy. Ludzie nie potrafią oddzielić zła od realnego problemu. Nie wdaję się już w dyskusję. Skupiam się na działaniu, na myśleniu o tym, jak można pomóc.