Bawisz się, bo tak wypada. Sylwester to marna okazja do świętowania
Marysia i Marlena obiema rękami podpisałyby się pod petycją dotyczącą delegalizacji Sylwestra. - Ani to nie są nasze urodziny, ani dzień, w którym odnieśliśmy jakieś spektakularne zwycięstwo – zauważa jedna z nich. Zastanawia się też, dlaczego Polacy nie potrafią wyzbyć się przekonania, że każdy musi tego dnia świętować.
29.12.2018 | aktual.: 31.12.2018 13:04
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Z celebrowaniem świątecznych dni bywa przewrotnie. Im większego grona osób dotyczy okazja, tym entuzjazm do świętowania jest coraz mniejszy. Niby bierzemy w tym udział, ale często w głębi serca zmuszamy się do dobrej zabawy, bo... tak wypada. Dokładnie tak jest z wigilią Nowego Roku. Wszyscy mają tańczyć i wznosić toast tylko dlatego, że zmienia się cyfra w kalendarzu.
Nowy Rok - nowe życie
Marysia od trzech lat na hasło "Sylwester" dostaje gęsiej skórki. Dziewczyna twierdzi, że w 2015 roku przeżyła najgorszą imprezę sylwestrową, której skutki długo odbijały się na jej życiu. Na feralną zabawę 27-latka wybrała się razem ze swoim ówczesnym chłopakiem Rafałem. – Byliśmy parą od prawie 4 lat i byłam przekonana, że niedługo mi się oświadczy – wspomina Maria.
Sylwestrowe party zostało zorganizowane w domu jednej z koleżanek mieszkającej pod Krakowem. – Klasyczna domówka: każdy przygotował coś do jedzenia plus dodatkowo zrzuciliśmy się na alkohol – tłumaczy.
Gdy impreza była na etapie: "jest sztywno, ale zaraz się rozkręci", przy kuchennym stole wywiązała się zażarta dyskusja na temat osiągnięć zawodowych każdego z jej uczestników. – Czterech kumpli, w tym Rafał, zaczęli analizować, ile zarabiają i jakie mają obowiązki w pracy – wyjaśnia Marysia. – Okazało się, że mój facet, który pracuje jako przedstawiciel handlowy, zarabia najmniej z nich, a ponadto musi użerać się z opryskliwymi klientami, którzy traktują go jak natrętnego intruza – dodaje dziewczyna.
Męskie ego Rafała zostało urażone, a chłopak automatycznie poczuł, że musi zamanifestować nadchodzące zmiany, które niedługo wprowadzi w życie. Po godzinie 23.00 rozluźniony alkoholem zabrał Marysię do pokoju na poddaszu. – Usiadł naprzeciwko mnie i powiedział, że musi ze mną zerwać, bo nasz związek zabiera mu zbyt wiele czasu oraz pieniędzy i przez to od kilku lat tkwi w martwym punkcie, gdy jego koledzy regularnie awansują lub dostają podwyżki – opowiada 27-latka. – Stwierdził, że Nowy Rok to najlepszy moment na zmiany w życiu, więc odchodzi i zaczyna skupiać się na karierze – dodaje dziewczyna.
Marysia nie mogła zrozumieć swojego chłopaka. Choć początkowo zareagowała płaczem, szybko uznała, że nie warto tracić czasu na takiego partnera. – Mam swój honor i nie będę błagać faceta, żeby ze mną był, tym bardziej, gdy on dosłownie z dnia na dzień wbija mi nóż prosto w serce – wyjaśnia dziewczyna.
Rafał wyszedł z domówki, a rozżalona 27-latka upiła się w gronie dwóch przyjaciółek, które zgodnie stwierdziły, że "to zwykły dupek był". Niestety tamtego dnia dziewczyna miała złamane nie tylko serce. – Wróciłam do pokoju na górę, bo zostawiłam tam marynarkę – wyjaśnia. Mocno podchmielona dziewczyna schodząc ze schodów potknęła się, upadła i złamała nogę. – Na pogotowiu już nie wiedziałam, czy bardziej boli mnie złamane serce, czy złamana noga - twierdzi. – Od tamtej pory 31 grudnia siedzę w domu pod kocem i oglądam filmy – dopowiada.
Marnowanie pieniędzy
Marlena zawsze traktowała imprezy sylwestrowe jako zło konieczne i uważa, że świętowanie końca roku mija się z celem. – Wytwarza się niepotrzebna presja na radosną zabawę, a przecież nie każdy musi zaliczać kończący się rok do udanych. Rzadko kiedy życie jest pasmem sukcesów – uważa Marlena.
We wrześniu 2017 roku dziewczyna straciła pracę w agencji reklamowej i przez kilka miesięcy nie była w stanie znaleźć nowego pracodawcy. – Nie miałam zbyt wiele oszczędności, więc ledwo wiązałam koniec z końcem, a w grudniu to już leciałam na oparach – przyznaje 30-latka.
Od kilku lat dziewczyna razem z paczką swoich znajomych wyjeżdża tuż po świętach na kilka dni do Zakopanego, gdzie wspólnie świętują koniec roku. – Wypad zawsze kosztuje mnie kilkaset złotych, ale nie chcę rezygnować z tego, bo wtedy byłabym skazana na samotny wieczór w pustym mieszkaniu – dopowiada.
Ówcześnie bezrobotna dziewczyna pojechała do Zakopanego, ale dwa razy obracała w palcach każde 10 złotych, które wydawała na drinki i grzańce. – Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo trwonimy pieniądze na świętowanie dnia, który tak naprawdę nie jest żadną ważną okazją. Ani to nie są nasze urodziny, ani dzień, w którym odnieśliśmy jakieś spektakularne zwycięstwo. Nic, co by nas bezpośrednio dotyczyło – twierdzi. – Jakaś mądra głowa wpadła na pomysł świętowania ostatniego dnia roku i my bezmyślnie kurczowo się tego trzymamy – dodaje.
To już wolę iść do pracy
- Nienawidzę Sylwestra. Nigdy nie lubiłam tego ciśnienia, że trzeba gdzieś iść, a jak już się pójdzie, to trzeba jakoś wyglądać - mówi Baśka. - Nigdy nie byłam jakoś specjalnie popularna i znajomi z klasy nie zapraszali mnie na wspólne świętowanie. Większość Sylwestrów w czasach szkolnych spędziłam więc w domu z rodzicami przed telewizorem.
To była dla mnie trauma, czułam się gorsza, brzydsza, nielubiana. Miałam wrażenie, że jestem największą porażką na świecie, bo każdy gdzieś szedł i imprezował, tylko ja siedziałam w domu. Ta frustracja ciągnęła się za mną aż do czasów studiów. Wtedy po raz pierwszy poszłam ze znajomymi na imprezę do klubu. Byłam przerażona, masa pijanych ludzi, którzy świętowali tak, jakby to była ostatnia impreza w ich życiu. Nie podobało mi się i zaraz po północy poszłam do domu. Potem, gdy poznałam mojego obecego partnera, byłam jeszcze kilka razy na balu, ale za każdym razem to odchorowałam.
W końcu powiedziałam sobie dość. Wyjaśniłam chłopakowi, że dla mnie takie zmuszanie się do świętowania i pokazywania dobrego humoru jest absurdalne i naprawdę mam dość udawania. Poszliśmy na kompromis, on jeździ z kumplami w góry na Sylwestra, a ja biorę dyżur w redakcji. Każdy zadowolony - wyjaśnia ze śmiechem 33-latka.
Kiedyś tylko dla wybranych
Zwyczaj żegnania starego roku i witania nowego narodził się w Polsce dopiero na przełomie XIX i XX wieku. Początkowo wydarzenie świętowały jedynie wyższe klasy społeczne wnosząc toast kieliszkiem Tokaja, czyli białego wina pochodzącego z Węgier oraz strzelaniem z bicza, aby hucznie przegonić stary rok.
Z czasem celebrowanie Sylwestra zaczęło być coraz bardziej powszechne również i wśród uboższej części społeczeństwa, która zauważyła, że też ma prawo bawić się w ostatni dzień grudnia. Od tamtej pory imprezy sylwestrowe zaczęły być coraz bardziej huczne i wystawne. W końcu pan nie mógł pozwolić na to, żeby świętowanie w jego domu było mniej spektakularne niż w chacie chłopa.
W ten sposób doszliśmy do momentu, gdzie większość z nas nie wyobraża sobie wigilii Nowego Roku bez hektolitrów alkoholu, pokazu fajerwerków, od których wariują nasze psy i głośnej muzyki do białego rana.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl