GwiazdyBeata Tadla nie boi się zmian

Beata Tadla nie boi się zmian

Najbardziej roześmiane oczy w telewizji. Najpierw chciała zostać aktorką, a potem ćwiczyła przed lustrem, bo marzyła, by być jak Krystyna Loska. Dziś jest jedną z najpopularniejszych dziennikarek newsowych.

Beata Tadla nie boi się zmian
Źródło zdjęć: © AKPA

Najbardziej roześmiane oczy w telewizji. Najpierw chciała zostać aktorką, a potem ćwiczyła przed lustrem, bo marzyła, by być jak Krystyna Loska. Dziś jest jedną z najpopularniejszych dziennikarek newsowych. Zaczynała w legnickim radiu, dziennikarstwa telewizyjnego nauczyło ją TVN24. Beata Tadla. Na progu nowego życia – po rozstaniu z mężem, przed rozpoczęciem nowej pracy w innej stacji. Nakręca ją poczucie odpowiedzialności za słowo i radość, że jako pierwsza przekazuje informację, na którą czekają widzowie. Największa inspiracja – syn Jaś. Najważniejsze zadanie - zostawić po sobie ślad. Misja: żyć tak, by pod koniec nie żałować, że robiło się w życiu to, czego chcieli od ciebie inni, a nie ty sama.

Agata Młynarska: Uwielbiam twoje roześmiane oczy, które pokazują, że mimo wszystkich przeciwności losu można naprawdę cieszyć się życiem. Bo przecież nieraz wiatr wiał ci mocno w oczy, a ty mimo to byłaś uśmiechnięta. Czy to prawda?

Beata Tadla: Wiatr wiał mi w oczy niejednokrotnie. Mam za sobą ciężką chorobę, rozstania, byłam ofiarą oszustw, kradzieży... Ale zawsze wierzyłam, że od tego pecha jestem silniejsza. Przeżyłam ciężki czas, gdy przeniosłam się z Legnicy, w której przecież wcale nie było mi źle! Znalazłam tam pracę w radiu, które bardzo kochałam. Szybko stałam się taką lokalną maskotką, wygrałam nawet ranking na najpopularniejszego mieszkańca województwa!

A.M.: Jak to się stało, że tam trafiłaś?

B.T.: Zawsze chciałam być aktorką. Marzyłam o tym, żeby zdawać do akademii teatralnej, ale w drugiej klasie ogólniaka znalazłam ogłoszenie w jednej z lokalnych gazet (które zresztą roznosiłam taksówkarzom, dostając od nich za to świetne napiwki) o powstającym w moim mieście radiu i postanowiłam się zgłosić na casting. To były czasy, kiedy rynek medialny był zupełnie nieuregulowany i wszyscy błądziliśmy jak dzieci we mgle, nie wiedząc zupełnie, z czym się wiąże praca w radiu, szczególnie radiu wolnym. To był 1991 rok, wszystko trzeba było tworzyć na nowo. To było gigantyczne pole do popisu, zwłaszcza dla ludzi, którzy nie mieli doświadczenia przed rokiem 1989. Przyszliśmy prosto z ulicy i z dnia na dzień zaczęliśmy tworzyć radio, nie znając żadnych podstaw ani ram takiej pracy. Cieszę się, że włożyłam w to choćby malutką cząstkę siebię.

A.M.: A zatem radio miało być dla ciebie formą zastępczą dla aktorstwa? Miejscem, w którym możesz występować?

B.T.: Tak. I połknęłam bakcyla. Radio było dla mnie jak narkotyk. Wciągnęło mnie bez reszty, mimo że byłam dopiero w drugiej klasie ogólniaka! Zaczęłam nawet rozważać zmianę szkoły na wieczorową! Mama wybiła mi to z głowy. Bardzo pokochałam moją nową pasję.

A.M.: Co konkretnie pokochałaś?

B.T.: Intymność, ale również to, że w radiu można nauczyć się malować słowami. W telewizji dajemy widzom gotowy obrazek. To jest medium, które trochę rozleniwia, zwalnia z wyobraźni i nas, i widzów. Radio jest medium wymagającym, a ja uwielbiam wyzwania! Nauczyć się używać narzędzia, jakim jest język, nauczyć się rysować rzeczywistość słowami, to ważna umiejętność. Radio dało mi ogromne poczucie niezależności i tego, że tak dużo ode mnie zależy.

A.M.: Wyobrażam sobie, jakie emocje musiały towarzyszyć twoim rodzicom i dziadkom, kiedy po raz pierwszy usłyszeli głos Beatki w legnickim radiu.

B.T.: Oj tak! To było niesamowite. Sama doskonale pamiętam, okupiłam to olbrzymią tremą. Nerwy były niewyobrażalne, mimo że dość długo ćwiczyliśmy na sucho. Kiedy weszliśmy na antenę, przeczytałam pierwszy serwis w Radiu Legnica. Byłam z tego niezwykle dumna! Dzięki mojej mamie, która archiwizuje każdy najdrobniejszy fragment mojego życia, mogę wrócić do tego pierwszego występu. Za każdym razem, kiedy go słucham, myślę sobie, że rzeczywiście przeszłam bardzo długą drogę od tamtego czasu...

A.M.: Co cię teraz kręci w dziennikarstwie?

B.T.: Świadomość informowania ludzi oraz tego, że oni na coś czekają, a ja mogę im to „sprzedać” jako pierwsza i tym samym ich zadowolić, jest dla mnie uczuciem najwyższym. Zdaję sobie sprawę, że świat nie jest różowy. Nie każdego dnia mogę informować o tym, że od jutra nie będą musieli płacić podatków, czy też mniej zapłacą za benzynę, jednak bardzo chciałabym, aby telewizja, czy też przekaz medialny był formą otuchy dla widza. Aby dawał im nadzieję i uspokajał, nie powodował agresji i zamętu w ich życiu.

A.M.: A może jest tak, że sama informacja nie jest formą otuchy, ale osoba która ją przekazuje jest tą nadzieją?

B.T.: Chciałabym w to wierzyć. I mam nadzieję, że coś w tym jest. Dostaję bardzo dużo listów od widzów, co bardzo mnie cieszy. Czasem są to listy typu „Pani Beato, czy może Pani za mnie trzymać kciuki, ponieważ idę na operację”, albo „Proszę o wsparcie, mam dziś ważny egzamin”. Ludzie są dziś bardzo zagubieni. Myślę sobie, że jeśli zwracają się z taką prośbą do człowieka, którego znają tylko przez szklany ekran, to znaczy, że bardzo potrzebują opieki i wsparcia. Wystarczy odpisać „Tak, trzymam kciuki!”, albo „Proszę się trzymać!”. To im w zupełności wystarcza.

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym górnicy z Chile, którzy na skutek tąpnięcia pod ziemią utknęli tam na kilka tygodni, zaczęli być w końcu wydobywani na powierzchnię. Po kryzysie, katastrofie smoleńskiej, powodziach i innych smutnych wydarzeniach, skupiliśmy uwagę całej rzeszy Polaków na szczęśliwym wydarzeniu, mimo że miało ono miejsce na drugim końcu świata! Ludzie chcieli zobaczyć radość. Łzy wzruszenia ciekły mi wtedy po policzkach, głos drżał. Razem z Jarkiem Kuźniarem, z którym prowadziliśmy wówczas program, dostaliśmy mnóstwo maili z podziękowaniami. Ludzie pisali „dziękujemy, że mieliśmy możliwość obejrzenia na żywo radości innego człowieka”.

A.M.: Identyfikujesz się czasem z informacjami, które przekazujesz, czy starasz się stać obok?

B.T.: Ogólny trend jest taki, aby dziennikarze przekazywali informacje na sucho, najlepiej z zachowaniem kamiennej twarzy. Tak się nie da! Jesteśmy tylko ludźmi. Od czasów katastrofy smoleńskiej, kiedy tamtego felernego poranka miałam dyżur i musiałam razem z Jarkiem informować Polaków o tych koszmarnych wydarzeniach, mam wrażenie, coś we mnie pękło. Antena na żywo, kiedy jestem na tzw. widelcu, bo przecież nie tylko mówię, ale muszę również wystawić się na „ogląd”, jest coraz trudniejsza.

A.M.: Wróćmy do Legnicy, do czasów, kiedy w małej rozgłośni radiowej Beata Tadla zaczynała jako dziennikarka. Jakie miałaś wtedy marzenia? Czym chciałaś się wyróżniać?

B.T.: Nie pamiętam, czy marzyłam o czymś konkretnym. Samo dotknięcie tej materii, jaką stanowil mikrofon, słuchawki, magnetofon, ważący wówczas 300 kg, było ogromnym wyróżnieniem. Wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. Kiedyś radia lokalne miały inny charakter niż obecnie. Czuliśmy się trochę jak „Chris o poranku” z serialu „Przystanek Alaska”.

A.M.: Dość szybko zaczęłaś odnosić sukcesy i „wyleciałaś” z Legnicy.

B.T.: Tak. „Wyfrunęłam” z gniazda. Postanowiłam poszukać czegoś więcej. Nie wiem, czy zrobiło mi się tam ciasno i zaczęłam się dusić? Po prostu zawsze marzyłam o tym, żeby pracować w Warszawie i móc rozmawiać „twarzą w twarz” ze znanymi postaciami, politykami, uczestniczyć w prawdziwych konferencjach prasowych, ważnych procesach, posiedzeniach Sejmu, Rządu...

A.M.: Jak chciałaś zostać zauważona?

B.T.: W ogóle o tym nie myślałam. Po prostu chciałam to robić, krok po kroku. Każde wydarzenie, w którym brałam udział, czy to podczas szczytu NATO, kiedy zaproszono Polskę do sojuszu Północno-Atlantyckiego, czy podczas powodzi w 1997 r., do dziś jest moim kapitałem.

A.M.: Trafiłaś z radia do telewizji. Czy ta zmiana była dla ciebie nagrodą? Wyzwaniem, które chciałaś podjąć?

B.T.: Zawsze chciałam pracować w telewizji. Odkąd byłam małą dziewczynką, która stawała przed ogromnym lustrem w kuchni, i udawałam, że jestem Krystyną Loską. Potem wyobrażałam sobie, że prowadzę Teleexpress... A potem... przyjechałam do Warszawy, pracowałam w radiu, urodziłam synka i nagle pojawiła się szansa wejścia do telewizji. Moja wtedy znajoma, a dziś przyjaciółka zaproponowała mi prowadzenie programu o mlodych mamach. Ale to nie byl mój żywioł. Tęskniłam do informacji. To był czas, kiedy w moim radiu zaczęło dziać się źle. Zapytałam wówczas kolegi, czy w TVN24 jest miejsce dla osoby, która umie pisać informacje i mogłaby to robić dla innych, a przy okazji z przyjemnością nauczy się montażu telewizyjnego. Miejsce się znalazło.

I tak zasiadłam wśród młodych redaktorów, stażystów i studentów na praktykach, i zaczęłam nową pracę. Któregoś dnia przyszedł do mnie jeden z szefów i powiedział: „Doszły nas słuchy, że 15 lat przepracowałaś w radiu! Co ty tu robisz?” - spytał. Odpowiedziałam: „Uczę się! Przecież warto czasem zacząć wszystko od nowa!”. Zaproponował mi wówczas pracę na antenie. Wprawdzie wydawało mi się, że praca na antenie jest dla dziennikarza czymś w rodzaju wisienki na torcie, tylko dla osób, które wiedzą już wszystko, a ja czułam się kompletnie do tej roli nieprzygotowana, ale postanowiłam zaryzykować.

A.M.: Teraz znów zaczynasz wszystko od nowa.

B.T.: Tak. Po perturbacjach w życiu rodzinnym przyszedł czas na nowe wyzwania zawodowe. Życie każdego z nas podzielone jest na różne etapy. Teraz poprowadzę Wiadomosci w TVP 1 i jestem bardzo z tego zadowolona. Nie mogę się doczekać!

A.M.: Zamknęłaś rozdział, pt. „TVN”. Jak trudno podejmuje się decyzję o opuszczeniu domu? Bo domyślam się, że ta praca była dla ciebie pewnego rodzaju domem.

B.T.: Nie było łatwo. To jest świat, który nauczył mnie dziennikarsko absolutnie wszystkiego. Radio nauczyło mnie używania języka, ale to telewizja dała mi całą resztę. Telewizja na żywo jest najlepszą szkołą dziennikarstwa, jaką można sobie wyobrazić.

A.M.: Czy miałaś poczucie, że dziewczyna z Legnicy musi udowodnić światu, że jest lepsza niż inne dziewczyny?

B.T.: Na początku tak. Potem zdałam sobie jednak sprawę, że prowincjonalizm wcale nie jest cechą wynikającą z miejsca urodzenia i zamieszkania, a jedynie z mentalności. Można być prowincjuszem mieszkając od urodzenia w Warszawie czy innym wielkim mieście. Samo „wejście” jest dużo łatwiejsze niż utrzymanie się. Dziś wystarczy pojawić się w jakimś programie, nawet niekoniecznie go wygrać, aby nazwano cię gwiazdą. Ale trafić do przestrzeni publicznej to jest jedno, a wypełnić tę przestrzeń sobą, to jest zupełnie inna sprawa. Bytowanie musi być po coś. Musisz pozostawić po sobie ślad, inaczej nie ma to żadnego sensu.

A.M.: Jednym z twoich sposobów na wypełnianie tej przestrzeni jest również pisanie książek. Każda kolejna to prawdziwa przygoda! „Pokolenie ’89” absolutnie rozczula. Czujesz jeszcze ten PRL w sobie?

B.T.: Na szczęście tak! To jest mój potężny kapitał i punkt odniesienia do dzisiejszej rzeczywistości.

A.M.: Czy trudno żyje się w świecie bez miłości, bez mężczyzny?

B.T.: Kiedyś przeczytałam takie zestawienie, które zapadło mi w pamięć. Pielęgniarka, która pracowała w hospicjum, napisała, co najczęściej wspominają ludzie na łożu śmierci. Na pierwszym miejscu tego zestawienia ludzie wymieniali żal, że przeżyli życie tak jak chcieli tego inni, a nie oni sami. Ja nie chcę żałować.

Źródło artykułu:WP Kobieta
beata tadladziennikarkagwiazdy

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (4)