Biedna ta Terlikowska...
Fajny wywiad niedawno przeczytałam. Matka Polka z czwórką dzieci (!), wyznania katolickiego opowiadała, jak wychowuje swoje dzieci w kraju, gdzie teoretycznie 90 procent społeczeństwa to katolicy, a w praktyce, zdaniem niektórych polityków, niezbędny jest nam Parlamentarny Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski.
Fajny wywiad niedawno przeczytałam. Matka Polka z czwórką dzieci (!), wyznania katolickiego opowiadała, jak wychowuje swoje dzieci w kraju, gdzie teoretycznie 90 procent społeczeństwa to katolicy, a w praktyce, zdaniem niektórych polityków, niezbędny jest nam Parlamentarny Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski.
Przeczytałam tekst z ogromną ciekawością, tym bardziej, że małżonek tej pani nazwany został polskim talibem i regularnie walczy z wszystkim tym, co jest mi bliskie: ruchem pro-choice, grupami, które popierają związki partnerskie, refundację in vitro, itp.
Małgorzata Terlikowska wywołała tym wywiadem burzę, tym bardziej, że rozmowa ukazała się na łamach „Wysokich Obcasów”, które to – jak się dowiedziałam – są pismem dla feministek (?!%#%). Nie zadziwiają mnie jednak jej opowieści o katolickim wychowaniu, o zasadach, nakazach czy nawet o życiu z tak kontrowersyjnym człowiekiem, jak Tomasz Terlikowski. Zaskoczyły mnie za to kobiety z mojej strony „barykady” (bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że w kwestii równouprawnienia i ogólnie pojętych praw kobiet bierzemy wciąż udział w walce).
Okazuje się więc (zdaniem niektórych komentatorek), że cała ta rozmowa nie była o niej, tylko o jej mężu; że jest ona biedną, uciskaną kobietą, która sama nie wie, czego chce, więc na wszelki wypadek chce tego, co mąż; że jest zmęczona byciem mamą, rodzina szczęścia jej nie przynosi i w ogóle jakaś taka przygnębiająca ta jej historia.
Przeczytałam wywiad raz. Potem drugi. Sama nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego, że osoba wyznania katolickiego zacznie nagle opowiadać, że nie ma nic przeciwko antykoncepcji, in vitro jest super, a Halloween to takie radosne święto. Wygląda jednak na to, że większość czytelników tej rozmowy zaskoczona jest podejściem Małgorzaty Terlikowskiej, która twierdzi, że „świat bez prezerwatyw byłby lepszy”. Nie wiem, jak trzeba być oderwanym od rzeczywistości, żeby liczyć na to, że ktoś, kto dzieli życie i poglądy z naczelnym „Frondy”, będzie miał inne podejście. A jednak okazuje się, że dla wielu osób było to zaskoczenie. Posypały się również komentarze dotyczące jej życia rodzinnego.
Agnieszka Kublik z Gazety Wyborczej pisze ostro: „To bardzo smutna, bardzo przygnębiająca historia kobiety, która żyje w zgodzie z potrzebami męża. Zinternalizowała je, odczytuje je jako własne. Błędnie”. Skąd ten smutek i przygnębienie? Otóż pani Terlikowska, wspominając o opiece nad dziećmi (przypominam – czwórce!), nie mówi o radościach, sielance i wspólnym czytaniu książeczek, tylko o tym, że jest jej ciężko, męczy ją łączenie opieki nad dziećmi z pracą i że czasami przegania rodzinę na dwór, żeby nacieszyć się ciszą. No i do tego nie może pracować w pełnym wymiarze, tylko zdalnie, brakuje jej kontaktów z ludźmi i czasami to by się gdzieś wyrwała.
Nie mam czwórki dzieci, tylko dwójkę. I też czasami czuję się sfrustrowana i mam ochotę przegonić dziatwę na dwór. Gdybym miała czwórkę dzieci i męża wiecznie w pracy, pewnie też nie tryskałabym entuzjazmem i – zamiast opowiadać o domowej liście lektur – psioczyłabym, że dzieciaki głośne i wiecznie zakatarzone i że czasami mam wszystkiego dosyć. Pewnie tęskniłabym za pracą, kontaktem z dorosłymi i wyjściem do kosmetyczki. Nie bronię tego stylu życia, jasne, że w małżeństwie fajniejsze jest partnerstwo i wspólna opieka nad dziećmi – wtedy jest łatwiej i weselej. Ale fakt, że życie pani Terlikowskiej wygląda, jak wygląda, nie wynika z tego, że ma męża diabła wcielonego, tylko z tego, że w Polsce kobietom trudniej jest pogodzić życie zawodowe z rodzinnym.
„Myślałam o powrocie do pracy, ale to nie ma sensu – cała pensja by szła na nianię. W Polsce kobieta z dziećmi nie zarobi” – wyznaje Terlikowska. Proszę mnie poprawić, jeśli teraz fantazjuję, ale wydaje mi się, że to podejście jest bliskie większości matek w Polsce. Tak, czasami powrót do pracy po urodzeniu dzieci po prostu się nie opłaca, jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało. I proszę mi tylko nie chrzanić, jak to liczy się doświadczenie, wyrobione lata pracy i kontakt z ludźmi – takiego mądrale poproszę zaraz, żeby sam popracował sobie przez kilka miesięcy charytatywnie, ze świadomością, że cała wypłata pójdzie na opłatę opiekunki. Ciekawe, kiedy zmięknie.
Z kolei Anna Czerwińska (Feminoteka, OŚka) komentuje między innymi presję, jakiej poddawana jest bohaterka rozmowy przez męża, dzieci, a nawet lekarza. Wszyscy namawiają ją, aby zdecydowała się na piąte dziecko. A ona teraz nie chce, bo każda kolejna ciąża to coraz większe wyzwanie dla całego organizmu.
„Przecież ona kocha swoje dzieci, kocha swojego męża, chciałaby mieć kolejne dziecko, ale raczej w sferze takiego myślenia hipotetycznego, mało realnego”. Nie wiem skąd ta pewność, że to takie hipotetyczne i zupełnie nierealne. Bo narzeka i czuje się zmęczona? Ale mówi też: „Kiedy wchodziliśmy w małżeństwo, ślubowaliśmy, że przyjmiemy tyle dzieci, iloma nas Pan Bóg obdarzy”. I zapewnia, że „zmięknie, ale jeszcze nie teraz”.
Mam prośbę. Skoro tak nas wszystkich przeraża presja, jaką mąż talib wywiera na swoją małżonkę, i odczuwamy niesmak, kiedy czytamy, jakich technik manipulacyjnych się chwyta, to i sami unikajmy podobnego podejścia. Skoro on wciska jej (podobno) dziecko w brzuch, to my jej – swoimi teoriami i interpretacjami – depresję, nieszczęśliwe małżeństwo i życie pod pantoflem. Może i ta depresja się pojawiła, ale jakie mamy prawo czytać pomiędzy wierszami i jej ten stan wmawiać? Uświadamiać ją na siłę, że jest taka przybita i załamana własnym życiem, i z politowaniem komentować jej biedny stan?
Jak można z takim poczuciem wyższości, jaki przebija z tych tekstów, odmawiać komuś życia w zgodzie z własnym światopoglądem, skoro – o ile pamiętam – w feminizmie chodzi między innymi o to, żeby kobiety mogły same decydować o swoim życiu?
To, co dla mnie jest najcenniejsze po przeczytaniu tego wywiadu, to świadomość, że niezależnie od tego, jaką (lub czy w ogóle) religię wyznajemy, jaki jest nasz pogląd na świat, wychowanie czy seks, to w macierzyństwie istnieje dla nas wspólna płaszczyzna. Łączą nas te same problemy i chwile zwątpienia, ale i radości.
A ocena kobiety przez pryzmat jej męża i jego poglądów i robienie z niej ofiary tylko dlatego, że nie po drodze nam z jej przekonaniami, to praktyka trochę dla niej upokarzająca i robiąca z niej bezwolną kukłę. A to chyba nie ma nic wspólnego z feminizmem.