Chrześcijańskie randki. Jak szukałam wielkiej miłości "po Bożemu"
Kiedy słyszysz "chrześcijański speed dating", co widzisz? Ja oczami wyobraźni zobaczyłam klimat jak z oazy, chłopców z dobrych domów z ulizanymi włosami i w obcisłych kardiganach. Wiedziona jednak ciekawością, która pewnie zaprowadzi mnie do piekła (o ironio), poszłam na to spotkanie. I wiesz co? Byłam kompletnie zaskoczona.
"Chrześcijańscy Single" przeczytałam na swojej ścianie na Facebooku. Już po chwili przeglądałam profil grupy i byłam poważnie zaintrygowana. W zakładce wydarzenia jak kuszący neon pojawiło się zaproszenie: Chrześcijański Speed Dating Warszawa. Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła szczegółów. Spotkanie miało odbyć się niedaleko mojego miejsca zamieszkania, grupa wiekowa również mi odpowiadała (24-32 lata).
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Nabyłam bilet, który kosztuje 30 zł i czekałam, aż wielki wieczór w końcu nadejdzie. W tym momencie myślę, że warto byłoby wyjaśnić, na czym w ogóle polega speed dating, czyli po polsku "szybkie randki". Jest to popularna forma umożliwiająca poznawanie nowych ludzi w sposób bezbolesny i przyjemny. Grupa osób, w której rozkład płci wynosi 50/50, siada przy stolikach naprzeciwko siebie. Każdy musi porozmawiać z każdym, a jedna taka rozmowa trwa ok. 10 min. Po tym czasie dzwoni brzęczyk i następuje zmiana pary. I tak w kółko.
Ale dlaczego chrześcijański? I dlaczego ja tam w ogóle poszłam? Przyznam szczerze, że byłam niesamowicie ciekawa, jakich ludzi spotkam. Czy będą to faceci w koszuli zapiętej pod samą szyję, którzy zaczną odprawiać egzorcyzmy, kiedy zobaczą moje tatuaże i dowiedzą się, że w kościele byłam ostatnio kilka miesięcy temu? A co z dziewczynami? Spódnice do kostek i różaniec w ręku? Dreszcz mnie przeszedł, ale niezrażona postanowiłam dać szansę tej przedziwnej instytucji. W sumie każda okazja jest dobra, żeby poznać kogoś nowego, prawda?
Pewnie nasuwa ci się pytanie, czy ja w ogóle jestem w jakikolwiek sposób związana z Kościołem, skoro wybrałam się na chrześcijańskie randki. Jestem wierząca – tyle powinno wystarczyć.
W dniu wielkiej próby dobrą godzinę zastanawiałam się, co mam na siebie włożyć. Mini odpada, bo wyzywająca. Szpilki? Może niekoniecznie. Dekolt? Poza jakąkolwiek dyskusją. Finalnie padło na szary golf i czarną spódniczkę. Czyli coś, w czym pewnie nigdy nie poszłabym na pierwszą randkę. Makijaż ograniczyłam do minimum i włożyłam okulary, żeby wyglądać trochę poważniej niż zwykle. Przed wyjściem z domu napisałam jeszcze do moich przyjaciół gdzie idę i co robię, z prośbą o kontakt po trzech godzinach. Na wypadek gdyby te randki były tylko przykrywką i ktoś chciał wyciąć mi nerkę.
Idąc na miejsce, wczuwałam się w klimat nucąc sobie pod nosem: "Pan Jezus już się zbliża, już puka do mych drzwi", co spotkało się z wyraźną aprobatą mijających mnie starszych pań. Zadowolona z siebie, że tak dobrze się kamufluję i wtapiam w otoczenie, dotarłam do klubu, w którym odbywały się szybkie randki.
Trzymając klamkę, jeszcze przez chwilę zastanawiałam się, czy czasami nie wrócić jednak do domu, nie obejrzeć serialu i nie rzucić tych poszukiwań miłości. Moje ciekawskie ja jednak zwyciężyło i tak weszłam do środka. I tutaj nastąpił kompletny szok. Wszyscy uczestnicy wyglądali zupełnie tak, jak wszyscy moi rówieśnicy. Na ścianach nie wisiały ikony, w tle nikt nie puszczał "Siejeje" Arki Noego, a na dzień dobry nie musieliśmy recytować dziesięciu przykazań.
Uprzejme panie organizatorki dały każdemu z nas plakietkę z numerkiem, który oznaczał numer stolika, przy którym mamy usiąść na początku. W zabawie brało udział 19 mężczyzn i 21 kobiet, co oznaczało, że każda z pań miała krótką lukę w rozmowach.
I tak ze spoconymi dłońmi siedziałam na pufie sącząc sok pomarańczowy (bo alkoholu chyba nie wypada na takich spotkaniach?). Dostałam kartę z tabelką, w której pod każdym numerem wpisywałam imię chłopaka, który ten numerek miał na swojej plakietce. To miało nam ułatwić zapamiętywanie każdej z kolejnych rozmów.
Pierwszy gwizdek zabrzmiał i naprzeciwko mnie usiadł sympatycznie wyglądający młodzieniec o okrągłych policzkach i wypiekach. Imion każdego z moich rozmówców nie podam, ze względu na ochronę ich danych. Mogę jednak podać pseudonim, którym opisywałam każdego z nich.
Pierwszy był Misiem-Żeglarzem, który ewidentnie nie lubi nawiązywać nowych znajomości i czuł się maksymalnie skrępowany. Rozmowa niespecjalnie się kleiła, brak wspólnych zainteresowań tego nie ułatwiał. "Świetnie Brzozowska, wystraszyłaś chłopaka" – pomyślałam. I byłam już bliska załamania i stwierdzenia, że cały ten speed dating to pomyłka.
Opisywanie każdego z chłopaków, którzy brali udział w zabawie, zajęłoby nam zbyt wiele czasu. Przedstawię więc tylko kilka najciekawszych przykładów. Jeden z kandydatów do mojej ręki (no może określenie trochę na wyrost, ale hej, szukaliśmy tam miłości) został określony przeze mnie mianem Pechulca. Złamana ręka, smutna przeszłość, same komplikacje w życiu. Kolejnego nazwałam Niskim Bartoszem Kurkiem, bo do złudzenia przypominał siatkarza. Tylko był znacznie niższy i miał brzuszek. Na długiej liście znalazł się też Ortodonta, mający tak prosty i biały uśmiech, że to aż niemożliwe z biologicznego punktu widzenia.
I kiedy już pomyślałam, że z religią to spotkanie nie ma zbyt wiele wspólnego, pojawił się ON. Chłopak przez dobre 5 minut dopytywał mnie, czy jestem wierząca, jak często jestem w kościele i co dla mnie znaczy wiara. Nie powiem, zaplątałam się mocno w odpowiedziach, ale w ogólnym rozrachunku chyba przeszłam test. Poczułam się, jakbym znowu przygotowywała się do bierzmowania. Brakowało tylko namaszczenia olejkiem.
Żeby była jasność, nie poszłam na to spotkanie z szyderczym nastawieniem, chcąc wyśmiać czyjeś przekonania. Zupełnie nie. Chciałam po prostu dowiedzieć się, jak może wyglądać randkowanie po bożemu. I muszę przyznać, że spędziłam bardzo miłe i zaskakujące kilka godzin.
Po ostatniej z dziesięciominutowych rozmów każdy z nas wpisywał w specjalnym formularzu swoje dane kontaktowe i zaznaczał w tabelce numerki tych osób, z którymi chciał kontynuować znajomość. Tylko zaznaczenie siebie nawzajem powodowało, że organizatorzy mailowo przesyłali dane wybranych osób.
Po kilku dniach otrzymałam wiadomość, w której dostałam informację, ile osób wybrało mnie w formularzu. Niestety ja nie zaznaczyłam nikogo, tak więc nie dostałam żadnego kontaktu. Po prostu żaden z kandydatów nie zaciekawił mnie na tyle, żeby kontynuować znajomość. Z 19 panów, wybrało mnie 11. Ego mile połechtane, nie powiem.
Czy uważam, że było warto iść na chrześcijański speed dating? Wbrew pozorom tak. Było całkiem zabawnie, miałam okazję zrobić coś ciekawego i innego niż do tej pory. Dałam szansę miłości, która przecież może stać tuż za rogiem. Czy poszłabym drugi raz? Chyba nie.
Wniosek, jaki nasunął mi się po powrocie do domu był jeden. Z chrześcijaństwem te randki nie miały zbyt wiele wspólnego. Ich nazwa wynikała chyba przede wszystkim z organizacji Chrześcijańscy Single, którzy od lat w całej Polsce zrzeszają młodzież o tym wyznaniu, będącą blisko Boga. Mimo to atmosfera spotkania daleka była od tej panującej w kółku różańcowym. Na chrześcijańskich randkach pojawiły się przede wszystkim młode osoby, które chciały poznać swoją drugą połówkę.