Piękni dwudziestoletni na Tinderze
"A gdyby te wszystkie butelki spadły i powbijały się w ludzi?" - zapytał mnie chłopak z Tindera, kiedy siedzieliśmy w knajpie. Butelki po piwie były dekoracją podwieszoną pod sufitem. Uciekłam. Z opresji wyratowała mnie przyjaciółka. Takie historie przytrafiają się nie tylko mnie. Przeczytajcie, jak niebezpieczne może być poszukiwanie miłości w erze cyfrowej.
25.04.2017 | aktual.: 25.04.2017 12:07
Znasz ten stan, kiedy siedzisz w piątkowy wieczór z kieliszkiem wina, przeglądasz Netflixa, a ścieżkę z łóżka do kuchni wyznaczają rozrzucone serowe Cheetosy? No pewnie, że znasz. Na pewno wiesz też, że prędzej czy później do głowy wpadnie ci myśl "czemu taka super babka jak ja jest sama?" I to będzie początek końca. W moim przypadku czas od pojawienia się tego typu przemyśleń, do ponownego (setnego) zainstalowania Tindera, liczony jest w setnych sekundy. W końcu gdzie zapracowana dwudziestolatka ma znaleźć miłość, jak nie w najpopularniejszej aplikacji randkowej naszych czasów?
Kiedy kciuki wejdą już w odpowiedni rytm (lewo, lewo, lewo, prawo), a wina w butelce zaczyna znacząco ubywać, pojawia się ON. Przystojny, z zabawnym opisem i zdjęciami najsłodszego psa świata na swoim profilu. Adrenalina podskakuje jak przy promocji w Rossmannie i już po chwili widzę komunikat "It’s a match!". Wygrana w totka to przy tym pikuś. Już mi niosą suknię z welonem, ale stop. Przecież nie rozegram tego jak rozentuzjazmowana nastolatka. Postanawiam poczekać, aż on zrobi pierwszy krok. W tym czasie idę zrobić manicure, dolać sobie wina (muszą robić większe butelki) i znaleźć Świętego Graala. Kiedy już pogodziłam się z porażką, słyszę sygnał wiadomości. Teraz mam minutę na poskakanie z radości. W końcu rozgrywam to na zimno.
Zaprosił mnie na kawę. Pierwszy sukces zaliczony. Teraz nie ma mowy, żeby mi się wymknął. Zwłaszcza po tym, jak wczoraj na Facebooku zobaczyłam, że ta gruba Kaśka z liceum wychodzi za mąż. Na spotkanie przywdziewam tę super obcisłą czerwoną kieckę, w którą mieszczę się tylko po uprzednim owinięciu ud bandażem elastycznym. Ale czego się nie robi dla prawdziwej miłości. Mój wyśniony amant zabiera mnie do popularnej warszawskiej knajpy, w której z sufitu zwieszają się setki szklanych butelek tworzących naprawdę spektakularną dekorację. Po wczorajszym winie postanawiam, że zrobię taką u siebie. Siadamy przy stoliku, rozmowa zaczyna się kleić, mamy mnóstwo wspólnego i nagle z jego ust pada zdanie: - Wiesz, ale byłoby fajnie, gdyby te butelki spadły, roztrzaskały się i powbijały w ludzi. Chwila konsternacji, przetwarzam informację, która właśnie do mnie dotarła i zastanawiam się: uciekać, udawać, że tego nie słyszałam, czy dzwonić po egzorcystę. Chociaż trzecia opcja najbardziej mnie kusi, wykonuję sprawdzony trik i proszę przyjaciółkę, żeby uratowała mnie z opresji. Po tym, jak dzwoni do mnie z wiadomością, że mój kot umiera, wychodzę z godnością.
No dobra, jedna nieudana randka to jeszcze nie koniec świata. Wracając do domu, przypominam sobie historię, którą opowiedziała mi znajoma ze studiów. W jej przypadku randka z Tindera przemieniła się w iście brazylijski wątek miłosnego trójkąta. W którym ona nie do końca chciała uczestniczyć. Na profilu potencjalnego Romea pojawiło się zdjęcie z inną dziewczyną. Moja koleżanka, chcąc wyjaśnić wszystkie zawiłości i uzyskać możliwie najbardziej klarowną sytuację, zapytała wprost, czy to jego dziewczyna. Co usłyszała w odpowiedzi? - To nie twoja sprawa. Jak możesz pytać mnie o tak prywatne sprawy? No tak, przecież pytanie o status związku na pierwszej randce to potwarz godna tego, co Kanye zrobił Taylor na rozdaniu Grammy.
Pomimo wielu wątpliwości i ciągłego szoku postanawiam nie poddawać się i dalej przemierzać bezkresne stepy Tindera. Po minięciu profilu Jezusa i kilku polskich Youtuberów pojawia się zdobycz. Adonis z najpiękniejszymi kośćmi policzkowymi świata. Już widzę oczami wyobraźni to piękne selfie, które wrzucimy razem na nasze konto na Instagramie. Krótka rozmowa wystarcza, żeby umówił się na spacer po starówce. Tym razem postanawiam ograniczyć swoje zasoby i wkładam wygodną sukienkę w połączeniu z sandałkami na obcasie. Przez chwilę podziwiam swoje dzieło w lustrze i dziarskim krokiem ruszam na spotkanie z przeznaczeniem. Docieram na miejsce lekko spóźniona i w oddali widzę już Adonisa czekającego pod kolumną. I wtedy moja mina rzednie w ułamku sekundy. Okazuję się nie tylko wyższa od Adonisa o głowę, ale prawdopodobnie kilka (dziesiąt) kilogramów cięższa. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko związkom, w których mężczyzna jest niższy bądź drobniejszy od partnerki. Po prostu mi to nie odpowiada. Czując oddech samotnej starości na karku, postanawiam jednak dać mu szansę. Adonis ma świetne poczucie humoru i gra w te same gry co ja. Nie pomaga mi to jednak pozbyć się wrażenia, że rozmawiam ze swoim młodszym bratem. I kiedy już mam pozbyć się płytkiego podejścia do spraw damsko-męskich, Adonis przemienia się w Alvaro, którego lepkie rączki zdecydowanie zbyt szybko lądują w nieodpowiednich miejscach mojego ciała. Dziękując opatrzności, że jestem w miejscu publicznym, szybko żegnam się i uciekam z miejsca zdarzenia.
W domu zakopuję się pod kołdrą, analizując wszelkie aspekty tych dwóch randek. Jedynym wnioskiem, do jakiego dochodzę, jest ten: Fajni faceci nie szukają miłości na Tinderze! Oczywiście znam przypadki, w których komuś trafił się tam Hollywoodzki romans. Mój najlepszy przyjaciel poznał w tej aplikacji dwie świetne dziewczyny, z którymi stworzył trwałe i szczęśliwe relacje (nie na raz oczywiście). Jego przykład pchnie mnie w kierunku smartfona. Do trzech razy sztuka, prawda? Kciuki rozpoczynają szaleńczy pościg za moją przyszłą drugą połówką. Wstępna selekcja do drugiego etapu doprowadziła czterech kandydatów. Napięta jak struna czekam na pierwszą wiadomość. "Hej, umiesz szyć?" wyświetla się na moim ekranie. "Powiedzmy, a czemu pytasz?" - odpisuję. "Żebyś mogła zszyć ubrania, kiedy je z ciebie zerwę". Dosyć. Usuwam konto. Kupię sobie kota.