Do czterech razy sztuka. Beata ukończyła ASP z wyróżnieniem mając 46 lat
Beata próbowała i próbowała. Przysłowie "do trzech razy sztuka" w jej przypadku sprawdziło się dopiero po czwartym razie. No i z delikatnie opóźnionym zapłonem. Na studia na wydziale malarstwa dostała się jako matka dorosłych już dzieci. Ponad 20 lat po pierwszym podejściu do egzaminów.
12.09.2018 | aktual.: 13.09.2018 15:00
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Cóż, stworem to ja jestem upartym – podsumowuje 57-latka, opowiadając mi o egzaminach na poznańską Akademię Sztuk Pięknych.
- Stworem? – dopytuję pewna, że się przesłyszałam.
- Koziorożcem przecież – wzrusza ramionami Beata Pflanz.
Długo wszystko wskazywało na to, że pomimo zodiakalnego uporu, Beata malarką jednak nie będzie. Po liceum trzy razy podchodziła do egzaminów na ASP, bezskutecznie. No a potem na świat przyszły dzieci. Zaczęła pracować w przedsiębiorstwie ogrodniczym męża. Pobudka o 5, herbatka, siup do samochodu i na giełdę kwiatową. Potem do garów, żeby był obiad dla dzieci.
- Może i byłam jak na dzisiejsze standardy młodą matką, bo miałam 21 lat, ale z mężem byłam już od 5 lat. Dla nas to była naturalna kolei rzeczy. Życie wciągnęło mnie w wir. Na sztukę w pewnym sensie się obraziłam. Na siedem lat odstawiłam sztalugi do kąta. Długo odchorowywałam to ASP. Przez kilka lat, kiedy miałam coś do załatwienia w pobliżu Akademii, zalewałam się łzami nim jeszcze zobaczyłam jej budynki – wspomina Beata.
Potem stopniowo wracała. Do malowania, do rysunku, do kolaży. Postanowiła spróbować swoich sił na Akademii ten jeden, ostatni raz. Był 2002 rok, a Beata miała 41 lat. Dostała się.
Liczyła, że na wydziale spotka, jak mówi – "chociaż jedną taką starą wariatkę jak ona". Nie spotkała, studia zaczynała z ludźmi w wieku swojego syna. Bała się, że zaraz wyleci, tym bardziej, że cały czas pracowała. Koniec końców okazało się, że bagaż doświadczeń pomaga w tworzeniu. Nie raz i nie dwa miała do powiedzenia więcej niż młodsi koledzy, z którymi zresztą szybko się zaprzyjaźniła. Śmielej eksperymentowała. Wtedy też postanowiła, że zajmie się abstrakcją. Widoczków i portrecików namalowała się już za troje, chciała wyrażać emocje w całej ich wieloznaczności i niejasności.
Dyplom z wyróżnieniem odebrała w 2007. Żeby było zabawnie, przez całe studia zasiadała w komisji przyjmującej na wydział jako przedstawicielka studentów. Chociaż w innym składzie, to w pewnym sensie tej samej, która odrzuciła ją przed laty. Los potrafi płatać figle, ale Beata ze stoickim spokojem powtarza, że "takie właśnie jest życie". Z wiekiem zachwyca ją coraz więcej, a jednocześnie coraz mniej dziwi.
Nie wiedziała, jak - i czy w ogóle jakkolwiek - potoczy się jej kariera. Ale postanowiła zaryzykować. Zajęła się sztuką na pełen etat. Oczywiście o ile istnieją etaty bezpłatne.
- Nie można być trochę księdzem, a trochę dziewicą. I nie da się być trochę artystką. Kiedy kobieta ma już dorosłe dzieci, dochodzi nie do ściany, ale do rozstajów. I wybiera – albo będzie zgorzkniałą babą wzdychającą "a bo mogłam zrobić to i tamto", albo wyciągnie wielki transparent z napisem "halo, teraz ja". Ja wyciągnęłam taki transparent, kiedy poszłam na studia. Ale z transparentem trzeba jeszcze iść na manifestację – opowiada.
Wiele kobiet w podobnym do Beaty wieku zapytałoby w pierwszy odruchu "A co na to wszystko mąż?". Ją takie pytania bawią. Mimo że są razem odkąd skończyli 16 lat - a może właśnie dlatego - bardzo się wspierają. Kiedy Beata napomknęła o studiach, to jej mąż pierwszy chwycił za telefon. Zadzwonił na wydział, żeby zapytać o szczegóły rekrutacji.
Przeczytaj także:
Zobacz także
Po studiach Pflanz nie przestawała pracować. Wkrótce jej obrazy zaczęły pokazywać galerie, początkowo tylko te lokalne, poznańskie. Od końca studiów brała udział w ponad 100 wystawach indywidualnych i zbiorowych.
Doskonale pamięta też pierwsze zaproszenie zagraniczne. To było osiem lat temu. Otworzyła rano maila, a tam propozycja wystawy od małej rzymskiej galerii. Oniemiała.
- Miałam tak dojmujące przekonanie, że to nie dzieje się naprawdę, że zamknęłam komputer, poszłam z psem na spacer, a po powrocie do domu wyszorowałam wszystkie podłogi na błysk, żeby odreagować. Dopiero wtedy poczułam się na siłach, żeby zerknąć jeszcze raz w wiadomości i sprawdzić, czy to naprawdę i czy niczego przypadkiem nie przekręciłam. Angielski znam właściwie od niedawna, będę go szlifowała pewnie do samiutkiej śmierci – śmieje się Beata.
Jak przystało na urodzoną w latach 60., w komunistycznej Polsce, w szkole opanowała tylko rosyjski. W liceum mieli co prawda kilka godzin tygodniowo tego dziwnego, kapitalistycznego języka, jakim wydawał się wówczas angielski. Tyle że mało kto podejrzewał, że może okazać się przydatny. Do nauki Beata wzięła się na studiach. Pilność opłaciła się z nawiązką.
Niedługo po wystawie w Rzymie 50-letnią malarkę zaprosiła galeria z Barcelony. Razem z nią swoje prace miało pokazać ponad sto artystek z całego świata. Jedna z poznanych tam kobiet, Katia Muñoz z Peru, jest dziś jedną z bliższych przyjaciółek Beaty.
Pewną rozpoznawalność Beata zyskała też w kraju. Żeby było ciekawie – za sprawą domu, w którym mieszka.
Fascynowała ją sztuka, która anektuje przestrzeń publiczną, a tym samym niejako narzuca się odbiorcy, jak choćby palma Joanny Rajkowskiej na warszawskim rondzie de Gaulle'a. Z drugiej strony prywatnie zawsze wolała, gdy dzieło wychodzi spod ręki artysty, a nie polega wyłącznie na ciekawym pomyśle. Kiedy rozbudowywała z mężem dom, przyszedł jej do głowy szalony pomysł. A może by tak zamienić w obraz… sam dom?
- Dla mnie zamieszkanie we własnym obrazie to był szczyt marzeń, chociaż raczej z tych marzeń, o których nie wie się, że się marzyło, póki sie nie spełnią. Do tego zależało mi, żeby mój dom poprawiał humor nie tylko mnie. Był odtrutką od szarzyzny i tego, co w wiadomościach. Oczywiście sąsiedzi i znajomi się interesowali, ale chyba nikt nie podejrzewał, że do naszego miasteczka pofatyguje się tyle dziennikarzy – opowiada Beata.
W tym momencie dom-obraz Beaty ma już swoją trzecią odsłonę. 57-latka bulwersuje się, kiedy ktoś twierdzi, że go "odmalowała", bo to nie jest żadne tam odmalowywanie. Raczej żywe dzieło, które wciąż się zmienia i interreaguje z pogodą. Niebawem zacznie malować budynek, w którym mieszka jej syn z żoną.
- To chyba nie tyle dzieło do rozumienia, ile do cieszenia się. Organizuję czasem zajęcia artystyczne dla dzieci z okolicznych przedszkoli. No i staje taki 3-latek, patrzy w zachwycie na dom i zaczyna wypytywać, kiedy pokażę go innym dzieciom. On o tym nie myśli, po prostu przeżywa – mówi Beata.
Kiedyś przyjechało do niej małżeństwo w średnim wieku ze starszą panią. W rozmowie wyszło, że emerytce kolorowy dom mignął gdzieś w telewizji i wymyśliła, że koniecznie musi zobaczyć go na żywo. Ten wyjazd miał być jej prezentem imieninowym. Beata niesamowicie się wzruszyła. Bo sztuka może się podobać lub nie, ale musi budzić emocje. Bez tego to nie jest sztuka, tylko taki obrazek z Ikei. Może i ładny, ale bez "czucia".
- Kobiety w moim wieku znikają i milkną. Często na własne życzenie. Nie powinnyśmy przechodzić w stan spoczynku. Ziemniaki do obrania, zupa do doprawienia? Super, to są zajęcia na "w międzyczasie", nie na główne atrakcje dnia. Nie należy odkładać rzeczy na kiedyś tam, bo kiedyś tam może się nie zdarzyć. Owszem, nie będę już taka gładka ani taka zgrabna jak 30 lat temu, ale duchem jestem dokładnie tak samo młoda. Nie odechciało mi się poznawać ludzi, jeździć, rozwijać się, uczyć nowych rzeczy. I polecam, mój Boże, polecam wszystkim - mówi na wydechu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl