Doświadczenie w kuchni, 4 lata i dwoje dzieci. Tyle trzeba, żeby zdobyć rzesze fanów na emeryturze© Archiwum prywatne

Doświadczenie w kuchni, 4 lata i dwoje dzieci. Tyle trzeba, żeby zdobyć rzesze fanów na emeryturze

Helena Łygas
10 marca 2018

Blog "Przepisy Joli", prowadzony przez 65-latkę z Wrocławia, jest trochę o tym, że pieczony w domu chleb ze smalcem jest równie fajny co homar, o ile wszystkie składniki są wysokiej jakości, a ty jesteś w dobrym towarzystwie. Jej stronę odwiedza miesięcznie ponad 8 milionów osób.

- Jesteście więksi od "Kwestii Smaku", mimo że wasz blog jest sporo młodszy, jakie to uczucie? – pytam, ze świadomością jak sztampowe konstrukcyjnie i treściowo jest to pytanie.

Grzesiek cmoka, jak gdyby mówił "hola" i zaczyna tłumaczyć. Że nie są więksi, tylko, że mają więcej polubień na Facebooku, że oczywiście to super, bo ruch jest organiczny (nie wydali ani złotówki na reklamy czy fanów – red.), ale jeszcze masa wyzwań przed nimi.

- Wrodzona skromność – ironizuję zdziwiona odpowiedzią.

Grzesiek, syn Joli Caputy, jednej z najpopularniejszych blogerek kulinarnych w Polsce, ma 39 lat. Wiecznie zmierzwione włosy, trampki i tatuaże nie zdradzają, że jest świetnym strategiem, który od początku odpowiadał za koncepcję bloga mamy.

- Jeśli wstajesz i myślisz, że jesteś najlepszy, to już po tobie. Ciągle zastanawiam się, co poprawić na blogu, jakie rozwiązania wdrożyć, żeby czytelnikowi było łatwiej czy wygodniej, ale to wszystko na spokojnie, praca ma być przyjemnością i nie może być jej za dużo – klaruje.

Grzesiek jest po politologii, kilka lat spędził w korpo. Choć mówi o tym okresie jak najgorzej, twierdząc, że wszedł tam mając 25 lat i wyszedł po pięciu latach zdziwiony i przerażony, że jest już po 30-stce, widać, że ta praca odcisnęła na nim piętno. Współtworząc Przepisy Joli, wyznaczył precyzyjne cele. Ilościowe, ale przede wszystkim jakościowe. Uaktualnia je co roku.

- Rozwój dla rozwoju to może być komórek rakowych. W jakimś kierunku musi to wszystko zmierzać, ale chodzi nam o zaufanie czytelników, nie o statystyki – dodaje.

Oprócz bloga, który niedawno obchodził czwartą rocznicę istnienia, Przepisy Joli to także aplikacja, kanał na YouTubie, a także trzy książki kucharskie, konta na Facebooku i Instagramie.

Wszystko w rodzinie

Nad projektem, bo chyba w tych kategoriach należałoby rozpatrywać wrocławskie miniimperium Caputów, pracuje obecnie 7 osób. W tym młodsza siostra Grześka, Sylwia, maniaczka pieczenia. Też ma za sobą kilka lat w korporacji, gdzie zajmowałam się komunikacją. Powadzi bloga z przepisami na ciasta..

Sylwia jest krótko obciętą blondynką w obcisłych jeansach i modnym, workowatym swetrze. Mieszka pod Wrocławiem z synem i z mężem. Pierwszy przymiotnik, który przychodzi mi do głowy to "serdeczna". Jest bardzo związana z mamą.

Portret studyjny

Spotykamy się w studiu wynajmowanym w budynku, w którym przed wojną mieścił się żydowski dom starców. Tu powstają vlogi z przepisami, ostatnio z Jakubem Kuroniem, z którym zaprzyjaźnili się Caputowie. Każdy odcinek nagrywają równocześnie 4 kamery, nie potrzeba więc operatora, a jedynie montażysty. Na Jolę musimy trochę poczekać, jest u fryzjerki, która czesze ją przed każdym nagraniem.

Obraz
© Archiwum prywatne

Mimo że Jola wydaje się prototypem spokojnej, uroczej babci, ze swoimi perfekcyjnie wyrośniętymi ciastami drożdżowymi i domowym majonezem, okazuje się energiczną babką z poczuciem humoru ostrym jak brzytwa. Ma pełną kontrolę nad kształtem bloga i przepisami, ale także tym, co dzieje się na jej kanałach społecznościowych.

Sama odpisuje czytelnikom, z Facebooka korzystała na długo przed założeniem bloga. Nie zajmuje się jedynie statystykami, to działka Grześka, chociaż z zainteresowaniem pyta mnie o statystyki WP Kobieta. Kiedy podaje orientacyjne liczby, macha ręką i śmieje sie, że to słabiuteńko. Trudno się dziwić, niektóre jej przepisy były czytane ponad milion razy.

- Ja po prostu bardzo lubię ludzi. Pisać z nimi, podpowiadać w gotowaniu. To największa satysfakcja, kiedy dziewczyna, która ugotowała wrednej teściowej obiad z mojego przepisu pisze, "O Jezu, Pani Jolu, aż jej oczy wyszły, tak się udał". W ogóle motyw gotowania dla teściowej często się pojawia w komentarzach – opowiada Jola.

Na blogu wystrzega się podawania szczegółów z życia prywatnego, bo, jak sama mówi, nie wie nawet, po co miałaby to robić. Dziwi ją zainteresowanie, które budzą wpisy nieco bardziej prywatne, jak zdjęcie z restauracji, które wrzuciła ostatnio na Facebooka. Wierni czytelnicy wiedzą tylko, że ma męża, bo czasem wspomina o nim we wpisach. Znają też oczywiście Sylwię i Grześka, którzy często pojawiają się na blogu. Czasem z własnym przepisami.

Złe dobrego początki

Jola na świat przyszła w stalinowskim więzieniu we Wrocławiu. Jej ojciec, Jan, był żołnierzem AK. W 1953 roku był to wystarczający powód, żeby wsadzić kogoś za kratki. Matkę Joli wypuszczono z więzienia kilka miesięcy po porodzie.

Zanim Jan trafił do więzienia, prowadził restaurację, zachowało się nawet kilka zdjęć, ale niestety nie menu. Pochodził, jak połowa ówczesnych mieszkańców Wrocławia, z kresów wschodnich, z okolic Drohobycza.

- Tata wyszedł z więzienia, kiedy miałam jakieś 6 lat. Pamiętam, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Szłam z dziadkiem torami, a z przeciwka nadchodził jakiś mężczyzna. Dziadek powiedział mi "to tatuś". Pamiętam, że go przytuliłam, chociaż trochę się bałam. No a potem już się przyzwyczaiłam – wspomina Jola.

Jarosz-amator

Mimo tych traumatycznych przeżyć życie rodzinne szybko się ułożyło. Ojciec Joli był człowiekiem nie do zdarcia, więzienie, ani wojna go nie złamały. To on zaraził córkę miłością do kulinariów. Miał spory ogród, ale nie obchodziły go kwiatki i klomby. Uprawiał głównie warzywa, żeby eksperymentować z nimi w kuchni. W latach 60., kiedy wegetarian wciąż określało się mianem "jaroszy", on smażył burgery z fasoli.

- A jaką babkę ziemniaczaną robił, coś cudownego! I przyprawiona zupełnie nie "po PRL-owsku". Nie raz próbowałam ją zrobić, ale bezskutecznie i to mimo że smak pamiętam, a z odtwarzaniem dań po smaku radzę sobie nieźle – zapala się Jola.

Grzesiek najlepiej z przepisów dziadka Jana zapamiętał coś zupełnie innego.

- Dziadek uprawiał w ogrodzie nawet pokrzywę, czego on z niej nie robił. Mało jadł mięsa jak na tamte czasy. Zdawał sobie sprawę, że ma talent kulinarny, niektóre przepisy zdradzał po namowach, inne zabrał do grobu. To był taki typ faceta, który potrafi zagadać każdego. Wchodził do pokoju i od razu był w centrum uwagi – wspomina.

Masażystka-introligatorka

Po liceum Jola poszła do pomaturalnej szkoły masażu medycznego. W zawodzie pracowała do narodzin Grześka, potem na świat przyszła Sylwia, a "macierzyński" wydłużył się do kilkunastu lat.

- Wspominam z rozrzewnieniem to, że zawsze była w domu, kiedy wracałam z podstawówki. To może głupio zabrzmi, ale miałam takie poczucie bezpieczeństwa dzięki temu. No i cudowne obiady, mama zawsze mnóstwo gotowała, do dziś codziennie robi dla taty co innego, w lodówce stoi zawsze po kilka garnków – mówi Sylwia.

Kiedy Sylwia zaczęła liceum, Jola postanowiła wrócić do pracy, Została szefową małego zakładu introligatorskiego. Nie znała się na introligatorstwie, był to fach jej męża. Nieoczekiwanie okazało się, że świetnie radzi sobie z zarządzaniem ludźmi, ale nie można powiedzieć, żeby była to dla niej praca marzeń.

Wielki test

Pewnego dnia przypadkiem znalazła ogłoszenie. Jedno z czasopism publikujących nadesłane przez czytelników przepisy szukało osoby, która by je testowałaby. Jola pomyślała, że taka praca satysfakcjonowałaby ją o wiele bardziej, niż bycie nawet i szefową w introligatorni. Zgłosiła się, choć nie miała wielkich nadzieji. Casting na testerkę był długi. Lata w kuchni zaprocentowały - Jola pokonała inne kandydatki. Szybko zdobyła renomę w środowisku i zaczęła konsultować też przygotowywane do druku książki kucharskie.

- Mama ma tak, że na pierwszy rzut oka widzi, co poszło w kuchni nie tak. Ludzie piszą "Pani Jolu, to się nie ścięło, a dlaczego to jest takie" i ona się nie zastanawia, tylko od razu wie. Kojarzy mi się to zawsze trochę ze znajomością języka obcego – jeśli znasz go dobrze, nie musisz się zastanawiać, po prostu mówisz. Mama ma tak z gotowaniem – mówi Grzesiek.

Jola zawsze gotowała spontanicznie, bez miarek i wag. Na początku prowadzenia bloga, problem sprawiało ujęcie jej przepisów w miary i wagi. Grzesiek komentuje, że nie ma możliwości, żeby którakolwiek z ponad 1500 receptur z bloga nie wyszła komuś, kto trzymał się instrukcji. I to uważa za jedną z najmocniejszych stron Przepisów Joli.

Obraz
© Archiwum prywatne

Pytam o chleb powszedni ludzi, którzy robią cokolwiek w Internecie. O hejt.

- To dość niesamowite, ale nie pamiętam, żeby ktoś nam cisnął. Trochę na pewno chodzi o to, że jesteśmy spokojni, mało kontrowersyjni, nie pchamy się do mediów, po prostu sobie gotujemy. Ani się nie lansujemy, ani nie reklamujemy produktów, które do nas nie pasują. Jeśli producent dobrej jakościowo oliwy chce, żeby zrobić z nią przepis, nie ma problemu. Ale ostatnio zgłosiły się do nas zupki w proszku. Sam bym tego nie zjadł, dziecku nie dał. Zaproponowali nam spore pieniądze, ale nie chcemy robić takich rzecz. Nie po to dbamy o produkty i testujemy każdy przepis po kilkanaście razy, zanim pokażemy go ludziom – mówi Grzesiek.

Zeszyty polskie

Jola, podobnie jak tysiące Polskich kobiet z jej pokolenia, ma wielotomową kolekcję zeszytów z przepisami – trochę od koleżanek, trochę wyciętych z gazet, a trochę spisanych "na czuja" podczas wizyt w restauracjach.

- To są przypadkowe zestawienia, tort obok kotleta, sajgonki przy domowym syropie do kawy. Ale te dziwaczne "sąsiedztwa" bywają największą inspiracją. Czasem pamiętam nawet moment w życiu, w którym wycinałam przepisy. Kilka wyszło spod ręki Sylwusia, była w pierwszej klasie i uczyła się w ten sposób pisać – wzrusza się Jola.

Jedna z najbardziej kuriozalnych historii podczas prowadzenia bloga spotkała ich właśnie w związku z zeszytami. Udostępnili ich zdjęcie i jedna z czytelniczek napisała, że to notatniki jej zmarłej matki, które zostały wyrzucone na śmietnik. Jola odpisała, że kobieta się myli, ale ona zażądała zwrotu zeszytów i straszyła sądem.

Na koniec zadaję pytanie dość newralgiczne – co będzie z blogiem, kiedy Jola nie będzie już miała siły gotować dla swoich czytelników. Grzesiek nieco pochmurnieje, ale mówi, że są na to przygotowani. O ile im się nie znudzi, gotować będą oni. Oczywiście w trochę innym stylu – już teraz Grzesiek specjalizuje się w mięsach, chociaż czasem upiecze i sernik. Ostatnio robił na blogu stek z rostbefu, konikiem Sylwii są za to wypieki i tego będzie się trzymała.

Zobacz wideo: przepisy Joli polecają sałatkę z gruszką i boczkiem

Pielmieni i placki

Jola, Grzesiek i Sylwia to też bywalcy restauracji. Potrafią wsiąść w samochód i przejechać kilkaset kilometrów, żeby spróbować nowych smaków. We Wrocławiu zaprzyjaźnili się z Hindusami prowadzącymi świetną restaurację, pomogli w otwarciu restauracji ukraińskiej, której brakowało na gastronomicznej mapie miasta, mimo olbrzymiej liczby Ukraińców. Mały lokal w średnio ciekawej okolicy cieszył się taką popularnością, że niebawem otwierają go w nowym miejscu. Nieopodal rynku, na kilkadziesiąt osób. Żeby wiedzieć, jak powinny smakować serwowane w niej potrawy, Grzesiek spędził jakiś czas na Ukrainie.

- Najcudowniejsze bliny, jakie jadłem, przygotowała mi starsza pani w obskurnym garażu na totalnej prowincji. Znalazłem też wybitną kucharkę z Ukrainy tu, we Wrocławiu. Żeby świetnie gotować naprawdę nie trzeba mieć dyplomu - zapewnia.

Przepisy Joli to przede wszystkim brak pretensjonalności. W polskiej blogosferze cecha wcale nie taka częsta. To przepisy na dania, na które każdy z nas ma czasem ochotę - perfekcyjny schabowy czy szarlotka, ale też trochę eksperymentów. Brownie na bazie fasoli, sajgonki, sałatka z kaczką. Wszystko wyważone.

Obraz
© Archiwum prywatne

Nie ma tu składników kosztujących tyle, co danie główne w dobrej restauracji, ani takich, po które trzeba by jechać na drugi koniec miasta. Idea jest prosta, ma być od ludzi dla ludzi. Jola, Grzesiek i Sylwia zdejmują z gotowania nimb niezwykłości. Nie mają w sobie za grosz nabzdyczenia, tak charakterystycznego dla ludzi, którym "udało się" w internecie. Pokazują dania przystępne.

- Nie podoba się nam ta aura wokół jedzenia i gotowania. Owszem, fajnie jest iść raz do roku na homara do najlepszej knajpy w mieście, ale to doświadczenie dla większości osób nienaturalne i trochę stresujące. Kto chciałby jeść na co dzień w miejscu, w którym skacze wokół ciebie kelner w liberii, a do tego wypada mieć na grzbiecie krępującą ruchy marynarkę, a łokcie trzymać przy sobie - irytuje się Grzesiek.

"Przepisy Joli" są trochę o tym, że pieczony w domu chleb ze smalcem i z ogórkiem jest równie fajny, co foie gras, o ile wszystkie składniki są wysokiej jakości i jest się w dobrym towarzystwie. Gotujemy dla kogoś, jemy z kimś. Inaczej to wszystko traci urok. Wspólne jedzenie i dzielenie się wrażeniami to doświadczenie zbliżające i najzwyczajniej w świecie - bardzo przyjemne.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (44)