Gwałt na psyche
- To jest bardzo częste, tylko ofiary nie chcą mówić, wstydzą się. Tak samo jak z gwałtem. A dopóki ofiary będą milczeć, dopóty sprawcy będą bezkarni - mówi Sylwia, która leczyła się u niekompetentnych psychoterapeutów.
26.09.2016 | aktual.: 22.05.2018 14:02
Ma 32 lata, odkąd sięga pamięcią, czyli mniej więcej od 5. roku życia, była pod opieką lekarzy psychologów, terapeutów. Zaliczyła też dwa pobyty w szpitalu leczenia zaburzeń osobowości. I jedną próbę samobójczą. Sama o sobie mówi, że ma "funkcjonowanie dość mocno zaburzone", z czasem doczekała się swojego numerka: F60.3, który w medycznej klasyfikacji oznacza osobowość chwiejną emocjonalnie typu borderline. O przeszłości, dzieciństwie, powodach m.in. autoagresji niechętnie opowiada, właściwie prawie wcale. Tyle, że nigdy nikogo bliskiego nie miała, nawet rodziców, o przyjaciołach nie wspominając. I że zaufała dwóm psychoterapeutom. Jej zdaniem: dwóm za dużo.
Huśtawka
Kilka lat temu Sylwia trafiła do więzienia, na pół roku. Tam wszystkie jej demony spotkały się w jednym koszmarze.
- Było ze mną naprawdę bardzo źle. W zakładzie był psycholog, który dużo ze mną rozmawiał. Mam borderline, więc się bardzo do niego przywiązałam. Zwłaszcza że jak wychodziłam, powiedział, że mogę przyjść do niego na terapię - opowiada Sylwia.
Marzyła jej się terapia indywidualna, ale w ośrodku, w którym pracuje terapeuta, okazało się jednak, że akurat ten prowadzi wyłącznie spotkania grupowe. Chcąc nie chcąc, Sylwia się zapisała, rozmowa kwalifikacyjna to było właściwie jedno pytanie: "Jakie ma pani plany życiowe?". Ani na początku, ani później nie miała zostać postawiona diagnoza.
- Było ze mną bardzo źle, nie nadawałam się do jakiejkolwiek grupy. Nikt się nie zorientował - mówi Sylwia.
W grupie było jakieś osiem osób, z każdym spotkaniem stan Sylwii pogarszał się.
- Nie byłam w stanie funkcjonować, czegokolwiek załatwić, wyjść do pracy. Zamykałam się w domu na dwa-trzy dni, rzuciłam pracę. Szefowie nic nie wiedzieli o moich problemach, a że byłam cenionym specjalistą, to mnie za każdym razem znów zatrudniali. Ja tymczasem wciąż tylko rozważałam, kto mi co złego na spotkaniu powiedział, kto mnie skrytykował. A przecież psychoterapia ma poprawić stan pacjenta, nie pogorszyć.
Sylwia mówi też, że całymi miesiącami (a precyzyjnie: do końca terapii, a więc przez cztery lata) nie mogła się doprosić o uzgodnienie kontraktu. Z kodeksu stowarzyszenia dostępnego na jego internetowej stronie: "Najwcześniej, jak to jest możliwe i uzasadnione, psychoterapeuta uzgadnia z osobą potrzebującą pomocy wymogi dotyczące procesu psychoterapii".
W międzyczasie kilkakrotnie prosiła o terapię indywidualną, którą owszem, dostała, tyle że u kogoś innego. Wtedy było już bardzo źle. Agresję, którą zawsze wyładowywała na sobie, Sylwia zaczęła uzewnętrzniać. Po incydentach typu naplucie na podłogę (w odpowiedzi na krytykę) była z grupy wyrzucana, a po kilku miesiącach terapii indywidualnej znów przyjmowana.
- Z osoby, która całe życie była autoagresywna, nagle zaczęłam się agresywnie zachowywać wobec innych ludzi. I to jest akurat ich zasługa, tak zwane acting-out.
Szukając pomocy, trafiła na terapię do innego specjalisty. Nie zabawiła u niego długo. Zgodnie z nieformalnymi (chyba że w obrębie poszczególnych stowarzyszeń lub terapeutów należących do Polskiego Towarzystwa Psychologicznego) zasadami etycznymi psychiatrów i psychologów niemożliwa jest terapia dwutorowa, to znaczy przebiegająca u dwóch specjalistów. W kodeksie etyki stoi bowiem: "Psychoterapeuta nie podejmuje psychoterapii z osobą pozostającą w terapii z innym psychoterapeutą, chyba, że jest to częścią uzgodnionego wspólnie planu psychoterapii".
Sylwia musiała się więc z terapeutą numer dwa pożegnać, wróciła do niego jednak po paru miesiącach (nie ujawniając już, że wciąż leczy się w stowarzyszeniu). Ośrodek, z którym była związana, ponoć - wbrew kodeksowi etycznemu - nie widział w tym problemu.
- Ta druga terapia równolegle trwała rok i kosztowała miesięcznie około 1000 złotych. Zakończono ją po tym, jak namalowałam coś na lustrze krwią. Terapeuta nie zrobił tego jednak gwałtownie, pozwolił mi ileś razy rozmawiać ze sobą telefonicznie. Ani razu nie przyjechała policja - mówi Sylwia. I dodaje: - Widać, jak się chce, to można przeprowadzić zamknięcie terapii w sposób kompetentny.
Finalnie, po czterech lata przerywanej terapii i wydanych 25 tys. złotych, które to pieniądze zdobywała, wyprzedając swój majątek i robiąc "różne inne rzeczy", kontakty Sylwii ze stowarzyszeniem zakończyły się "interwencją pogotowia, policji i zbiorową histerią ośrodka", a także odmową wydania dokumentacji (co jest pogwałceniem praw pacjenta).
Członkowie komisji etycznej stowarzyszenia, do którego należy ośrodek, w którym "leczyła" się Sylwia w czasie spotkania z nią i Łukaszem Mazurem ze Stowarzyszenia Stop Manipulacji przyznali m.in., że "w tej terapii było dużo rzeczy nieprawidłowych", "pani Sylwia czuje się w wielu miejscach zraniona, i słusznie", "nastąpiło nadmierne związanie tej relacji, to się stało już życiem, a nie terapią". W odniesieniu zaś do ponad 4,6 tysiąca maili, które Sylwia wymieniała z terapeutą (z czego sama była autorką ok. 60 proc. z nich, resztę wysyłał terapeuta) komisja oceniła, że "nie było granic, nie ma prawa być kontaktu poza terapią indywidualną czy grupową". Wreszcie stwierdzono: "ta terapia nie powinna była się odbyć. Pani potrzebna była inna pomoc".
Ostatecznie jednak Sylwia z pisma od zarządu głównego dowiedziała się, że nie podejmie on "interwencji (…), ponieważ nie leży to w (jego) kompetencji".
W ośrodku proszą o przysłanie pytań mailem do zarządu. W jego imieniu odpowiada terapeuta, który prowadził Sylwię, ponieważ ma "najwięcej informacji w tej sprawie" i zamiast "rozpisywać się na 100 stron", proponuje spotkanie. Po dwóch dniach pisze: "po ponownym rozważeniu całej sytuacji, muszę jednak wycofać się z mojej wstępnej chęci i propozycji omawiania z panią problematyki ogólnych zasad psychoterapii, co miałem początkowo w planie".
Stwierdza też, że "relacja terapeutyczna, zasady terapii, przebieg terapii, to tematy złożone i bardzo ciekawe, jednak omawianie tych obszarów w świetle stawianych przez Panią zarzutów (bo tak już po przemyśleniu rozumiem pani pytania) - w kontekście jakiejś konkretnej sprawy, co do której choćbym chciał i tak nie mogę się odnieść (etyka zawodu, tajemnica, poufność danych) - nie jest to możliwe i w mojej ocenie nie zaskutkuje większym jej rozpoznaniem".
Dalej wyjaśnia: kontrakt z ośrodkiem był zawarty, terapię "zawsze prowadzi się w oparciu o diagnozę", pacjenci zaś "w terapii "czasem wypadają i wracają", a "zakończenia bywają różne, czasem (rzadko) musi je zakończyć terapeuta wbrew woli pacjenta, kiedy Pacjent np. oczekuje rzeczy niemożliwych lub jest agresywny czy zaczyna stalkingować terapeutę etc. Udziela się wtedy informacji o powodzie kończenia i odsyła do innego terapeuty, żeby nie pozostawić kogoś bez pomocy - taką procedurę zawsze stosujemy". Co do dokumentacji zaś, to, jak wyjaśnia terapeuta, ośrodek nie podlega NFZ i nie prowadzi jej "w rozumieniu medycznym". I na koniec: "wszelkie spory (które zdarzają się bardzo rzadko, ale zdarzają) rozstrzyga powoływana co 3 lata komisja etyczno-mediacyjna. W pracy zawsze kierujemy się dobrem pacjenta, pracujemy pod superwizją i pracujemy zgodnie z obowiązujacymi nas przepisami.
Rynna
- Wyszłam z tego wszystkiego z próbą samobójczą, nie mogłam normalnie funkcjonować. Wylądowałam na bruku, bo zamiast płacić za mieszkanie, płaciłam za terapię. Byłam od niej totalnie uzależniona. To, że zakończyła się tak nagle, urąga wszelkim zasadom - mówi Sylwia.
Autorzy publikacji "Psychoterapia po ludzku" z wrocławskiego Stowarzyszenia Intro podkreślają: "istotne jest, by (zakończenie terapii) było zaplanowane, wcześniej ustalone, najlepiej z wyprzedzeniem. Nie powinno przebiegać gwałtownie i nagle. Najkorzystniej jest, gdy obie strony, psychoterapeuta i klient, mogą się do tego momentu przygotować. Kończenie terapii powinno być wspólną decyzją klienta i terapeuty".
Szukając pomocy, Sylwia przetrząsała internet. Wpisana fraza "borderline" zawiodła ją do artykułów psychoterapeuty z Warszawy.
- Ładnie o borderline pisał, wyczytałam z jego tekstów dużą empatię. Zadzwoniłam do niego, błagając o spotkanie. Udało się dosyć szybko. Przy pierwszym spotkaniu okazał się bardzo charyzmatyczny, ujmujący. A ja już w progu zaznaczyłam, że będzie ze mną ciężko , streściłam całą historię z poprzednim ośrodkiem, zapytałam, czy jest w stanie się tego podjąć, czy nie wywinie mi jakiegoś numeru, czy mnie nie skrzywdzi. Powiedział, że damy radę - opowiada Sylwia.
Najpierw spotkania odbywały się raz w tygodniu, później, po naleganiach Sylwii, zaczęły się też rozmowy telefoniczne (według zawartego ustnie kontraktu - do 15 minut dziennie) i SMS-y (niezliczone).Czasem przeradzały się w kłótnie. Specjalisty z pacjentem? Usługodawcy z klientem? Przyjaciół? Mężczyzny z kobietą? Człowieka z człowiekiem?
- Sama nie jestem w stanie odpowiedzieć. Wszystko po trochu. Zafascynował mnie swoim sposobem bycia i swoją empatią. Zaufałam bezgranicznie. A dziś uważam, że wiedział przecież, że już kilka lat temu miał podobną sprawę z pacjentką, to było nawet opisane publicznie. Uważał się za Boga. Ja byłam dla niego Mount Everestem, kiedyś sam powiedział, że lubi wyzwania. Potraktował mnie jak królika laboratoryjnego. Nie pomyślał, że jestem żywym człowiekiem, że mogę cierpieć. Że nie jestem jakąś cholerną górą, na którą może sobie, ot tak, wejść. Jak się nie uda, to trudno - mówi Sylwia.
Wtedy jednak do terapii doszedł kontakt fizyczny. Najpierw Sylwia odruchowo położyła terapeucie głowę na kolanach. Gdy nie została odrzucona, zaczęła szukać kolejnych okazji, ostatecznie dotykanie i przytulanie stało się kolejnym aneksem do kontraktu terapeutycznego. Sylwia mówi też, że kontakt fizyczny to było na przykład lizanie terapeuty po rękach i szyi, w czasie jednego ze spotkań, kiedy to były poruszane tematy seksualne, miał on również z własnej inicjatywy rozpiąć spodnie i pokazać swoje przyrodzenie. Inne ze spotkań, nieplanowane (Sylwia przyszła niezapowiedziana), skończyło się spoliczkowaniem jej przez terapeutę, a w konsekwencji szarpaniną. Jako pierwsze z łącznie czterech było przerwane krótką interwencją policji.
Sylwia wspomniała w czasie jednego ze spotkań, że myśli o zgłoszeniu się do szpitala specjalizującego się w leczeniu zaburzeń osobowości. Terapeuta miał zapewnić: "dobrze nam idzie", "to zaburzy proces", "za trudna jesteś na taki szpital", "damy radę".
- Ja odczytałam to jako jego wielkie zaangażowanie w stosunku do mojej osoby i bardzo mi się to spodobało. Uznałam, że on jest tym, który jest ze mną był, jest i będzie. Dziś myślę, że byłam dla niego po prostu trudnym przypadkiem, szczurem laboratoryjnym - uważa Sylwia.
Pacjent czy klient?
Któregoś dnia, po którejś awanturze i którejś rozmowie koncyliacyjnej, terapeuta miał oznajmić Sylwii: "wychodzę z tej relacji, zrywam kontrakt".
- Przypomniałam mu, że obiecywał, że tak nie zrobi. Ale on już mnie wtedy nie słuchał. Powiedział tylko, że jego żona ma coś przeciwko, podobno przeczytała SMS-y ode mnie i musiał się jej tłumaczyć - mówi Sylwia. Zrozpaczona próbowała się skontaktować z nim telefonicznie i osobiście, parę razy rzucała się na niego z pięściami, wtedy wzywał policję, w końcu powiedział, że złożył wniosek o zakaz zbliżania się do niego.
- Innym razem wezwał pogotowie, pomimo iż nie zachowywałam się ani agresywnie, ani się na przykład nie pocięłam, po prostu chciał się mnie pozbyć. Pogotowie nie wiedziało, co zrobić, a w izbie przyjęć szpitala psychiatrycznego lekarka powiedziała, że się kwalifikuję do leczenia ambulatoryjnego i odesłała mnie z powrotem do niego albo do kogokolwiek. Ogólnie uznała, że zawracają jej dupę i to bezpodstawnie - twierdzi Sylwia. I dodaje, że terapeuta policji i pogotowiu ujawnił tematy sesji, jej intymne sprawy, miał też grozić, że jeśli Sylwia to upubliczni, wyciągnie wszystkie jej brudy.
Sylwia złożyła skargi do obu stowarzyszeń, do których należą leczący ją terapeuci. Nie wskórała nic, więc zgłaszała się do: Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, Urzędu Ochrony Klientów i Konsumentów, Rzecznika Praw Pacjenta. Wszędzie słyszała ten sam argument: "przykro nam, nie nasze pole działania". Bo relacje terapeutyczne i zawierany u ich podwalin kontrakt nie klasyfikują się ani w kategoriach medycznych (lekarz-pacjent), ani rynkowych (specjalista-klient).
Agnieszka Majchrzak, główny specjalista UOKiK, wyjaśnia: "nie wpływają do nas skargi. Myślę, że konsument powinien szukać pomocy u rzeczników konsumentów, ponieważ są to sprawy indywidualne".
Rzecznik Praw Pacjenta Krystyna Barbara Kozłowska informuje z kolei, że "w stosunku do ogólnej liczby zgłoszeń wpływających do Biura Rzecznika Praw Pacjenta zastrzeżenia dotyczące prowadzonej psychoterapii należą do rzadkości". Pacjenci najczęściej zgłaszają się przez infolinię (w 2015 roku 18 osób, w pierwszej połowie 2016 roku - 15), rzadziej do Biura RPP wpływają oficjalne skargi (13 w 2015 roku i 3 do końca czerwca 2016 roku).
Przyznaje również, że "zawód psychoterapeuty nie jest kompleksowo uregulowany w przepisach polskiego prawa", choć poszczególne rozporządzenie Ministra Zdrowia i zarządzenie prezesa NFZ określają "wymagania dotyczące osoby prowadzącej psychoterapię lub osoby ubiegającej się o otrzymanie certyfikatu psychoterapeuty".
Do Rzecznika Praw Pacjenta można się zgłosić ze skargą, jeśli " psychoterapeuta jest zatrudniony w podmiocie udzielającym świadczeń zdrowotnych lub wykonuje działalność leczniczą polegającą na udzielaniu świadczeń zdrowotnych jako przedsiębiorca w rozumieniu przepisów ustawy o swobodzie działalności gospodarczej zarejestrowany jako podmiot wykonujący działalność leczniczą".
W innym przypadku, to znaczy gdy problem wykracza poza kompetencje RPP, jak podkreśla Krystyna Barbara Kozłowska, pracownicy Biura Rzecznika Praw Pacjenta "służą wszelką możliwą pomocą", "wskazują przysługujące środki prawne, w tym właściwe urzędy i instytucje, w których kompetencjach leży rozwiązanie problemu pacjenta", a więc: kierują do rzeczników odpowiedzialności zawodowej przy Okręgowych Izbach Lekarskich, przekazują informację o przepisach wewnętrznych Polskiego Towarzystwa Psychologicznego w zakresie postępowań dyscyplinarnych i sądu koleżeńskiego albo wskazują pacjentowi art. 78 ust. 1 ustawy o swobodzie działalności gospodarczej "w zakresie odpowiedzialności psychoterapeuty w przypadku stwierdzenia zagrożenia życia lub zdrowia pacjenta w wyniku wykonywania tej działalności".
Martwa ustawa
Sylwia próbowała skrzyknąć inne ofiary psychoterapii, stworzyć silny front walki o ich prawa. Tylko próbowała.
- Bardzo trudno było mi dotrzeć do osób, które zechciałyby cokolwiek powiedzieć o tym, jak zostały wykorzystane. Kontakt z nimi wciąż mam, tylko nikt nie chce mówić. A przecież dopóki ofiary będą milczeć, dopóty sprawcy będą bezkarni - mówi Sylwia. Udało jej się za to zainteresować swoją sprawą dwóch psychologów: Łukasza Mazura i Tomasza Witkowskiego.
Pierwszy działa w Stowarzyszeniu Stop Manipulacji, które jest dedykowane osobom poszkodowanym przez psychologów i psychoterapeutów. I potwierdza, że do stowarzyszenia faktycznie zgłaszają się osoby, które "skarżą się na różnego rodzaju nadużycia ze strony psychoterapeutów, ale również seksuologów, na ich dziwne zachowanie, uwodzenie, przełamywanie oporów klientów, przede wszystkim klientek".
- Do nas zgłaszają się osoby, które chcą o tym mówić. Ale nie jesteśmy w stanie ocenić, jaki procent osób skrzywdzonych w Polsce do nas trafia. Gdy są to osoby poddawane terapii w placówkach medycznych, wskazujemy rzecznika praw pacjenta, pomagamy zdefiniować zarzuty. W przypadku terapeutów z "rynku", tak jak u pani Sylwii, podejmujemy działania wspierające, staramy się poprowadzić klienta przez komisje etyczne stowarzyszeń. Niestety są to często tylko organy "teoretyczne", które zamiast zbadać sprawę i wyciągnąć przewidziane w statutach konsekwencje, odwlekają to w nieskończoność - wyjaśnia Mazur. I dodaje, że nierzadko psychoterapeuci prowadzą "gry transakcyjne" ze swoimi klientami, opisane przez Erica Berne w książce "W co grają ludzie". - Szczególnie irytująca dla klientów, jest gra w "ja tylko próbuję ci pomóc" - dodaje.
Drugi – Tomasz Witkowski - jest najbardziej znanym w Polsce krytykiem psychologii, autorem książek, m.in. "Zakazana psychologia", obecnie pracuje nad kolejną, o pacjentach-ofiarach psychoterapii, jednym z bohaterów jest właśnie Sylwia.
Obaj zdecydowanie podkreślają, że źle poprowadzona czy gwałtownie przerwana terapia może przynieść wielkie szkody.
- Relacja terapeutyczna jest bardzo silna, a jej zerwanie może powodować duże problemy w psychice danej osoby - podkreśla Mazur, porównując poziom emocji z tym związanych do takich traum jak rozwód albo wyeliminowanie ze wspólnoty religijnej czy społecznej. - Możemy na przykład wyobrazić sobie sytuację, że klienta nie stać finansowo na kontynuowanie terapii. W warunkach rynkowych to oznacza zerwanie kontraktu, przecież nikt za darmo pracować nie będzie. Jednak w sytuacji, gdy jest nawiązana silna więź, wyrzucenie kogoś z terapii dlatego, że nie ma pieniędzy, powoduje bardzo głębokie cierpienie, które nie przynosi niczego dobrego. Są osoby, które po takiej sytuacji stają na nogi, jednak w większości przypadków działa to tylko negatywnie - wyjaśnia psycholog ze Stop Manipulacji.
Witkowski zauważa z kolei, że często terapie, które kończą się źle, nie zaczynają się od postawienia diagnozy. Choć tu, jak podkreśla, zdania psychologów są podzielone, bo jedni oponują wobec stawiania diagnoz już na wstępie, inni traktują ją tylko jako hipotezę, jeszcze inni - że bez diagnozy nie można prowadzić terapii. Witkowski należy do tych ostatnich.
- Dlaczego to jest ważne? Bo znam wiele przypadków, kiedy pacjent był poddawany terapii, a dopiero później okazało się, że źródło problemu, jego zaburzeń, jest zupełnie inne. Mnóstwo bowiem chorób somatycznych, m.in. niedoczynność tarczycy, guz mózgu, a nawet niedobór niektórych witamin czy minerałów, daje objawy zbliżone do niektórych zaburzeń psychicznych. I od tego tak naprawdę powinien zacząć psycholog: od wykluczenia tych chorób, skierowania pacjenta na badania medyczne.
Jeśli postawiona została diagnoza, i tak jak w przypadku Sylwii jest to borderline, w głowie psychoterapeuty powinna zapalić się lampka ostrzegawcza.
- Borderline w literaturze określane jest jako jedno z najtrudniejszych do terapii zaburzeń psychicznych, więc podejmując się jej terapeuta powinien zadać sobie pytanie, czy ma do tego odpowiednie kompetencje - mówi Łukasz Mazur, podkreślając, że borderline jest nieraz traktowany jak worek, do którego wrzucane są osoby z cechami różnych zaburzeń, trudnymi do zdiagnozowania.
- Osoby z borderline to są pacjenci trudni, każdy psychoterapeuta powinien wiedzieć, czego się może po takim pacjencie spodziewać i już na początku podjąć decyzję, czy da radę, bo w przypadku tego zaburzenia osobowości naturalnym jest, że pacjent będzie poszukiwał kontaktu, a nawet przekraczał granice. Mówiąc bardzo potocznie: jeżeli ktoś się podejmuje leczenia "wariatów" i bierze za to pieniądze, a później w sytuacji, kiedy nie radzi sobie z tym konkretnym "wariatem", wzywa policję, to coś jest nie tak, powinien się z uprawiania takiego zawodu wycofać - mówi Tomasz Witkowski. I dodaje, że mimo wszystko wielu psychologów podejmuje się terapii - z niewiedzy, przecenienia własnych możliwości, a czasem (tak twierdzi jeden z bohaterów jego książki, który sam był kiedyś psychoterapeutą, ale odszedł z zawodu) - z pazerności, w końcu każdy pacjent to źródło dochodu.
Kolejnym problemem, można powiedzieć wręcz: systemowym, jest to, że psychoterapia nie jest w żaden sposób kontrolowana. Niby jest ustawa o zawodzie psychologa z 2001 roku, ale w praktyce tak jakby jej nie było, nigdy nie zostały do niej wydane akty wykonawcze, nie powstały izby psychologów, które by kontrolowały to, co dzieje się na "rynku".
- Jeżeli terapeuta pracuje w przychodni czy szpitalu, to podlega Rzecznikowi Praw Pacjenta, poza oficjalnym obiegiem medycznym właściwie nie podlega żadnej kontroli czy możliwości egzekwowania nieprawidłowości, bo stowarzyszenia prowadzące dany rodzaj psychoterapii nie mają narzędzi, by chociaż zmusić swoich członków do udostępnienia ich dokumentacji. Poza tym najczęściej, gdy pojawia się jakaś skarga, terapeuta się wypisuje ze stowarzyszenia i już nie podlega komisji etyki - mówi Mazur.
- Ustawa jest martwa. Jeżeli terapeuta nie narusza przepisów prawa karnego czy cywilnego wprost, to trudno dochodzić jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Nie słyszałem o żadnym przypadku, kiedy by psychoterapeuta został przez sąd w jakikolwiek sposób ukarany za błąd w sztuce, zaniedbania itd. Najgroźniejszą karą, jaka spotyka psychoterapeutów w Polsce, to jest upomnienie sądu koleżeńskiego w stowarzyszeniu, do którego należy - o ile należy, bo nie musi. W kilku przypadkach zdarzyło się, że został wyrzucony ze stowarzyszenia. I to jest cała odpowiedzialność - wyjaśnia Witkowski. I dodaje: -Na szczęście większość terapeutów to ludzie dobrej woli, ale czasami dobra wola nie wystarcza, aby zadośćuczynić grzechom ignorancji.