Jadźka mówi, ale nie kończy
Niedługo skończy się rozkoszny czas, a nasze dziecko zacznie do nas mówić „po ludzku”, głośno i wyraźnie. Będzie mogła się z nami pokłócić, wykrzyczeć swoje pretensje do świata.
Obserwacja rozwoju językowego dziecka jest oczywiście fascynująca. Na razie nasze dziecko upodobało sobie komunikowanie z nami za pomocą pierwszych sylab wyrazów lub ich znikomej części. Czekamy z niecierpliwością, kiedy sięgnie po następne głoski. Ale już teraz wiemy, że będzie nam tej zgadywanki – co ona ma na myśli? – bardzo brakować.
Zgaduj zgadula trwa od rana do wieczora. Kiedy budzi się rano i woła „ka!” nie wiesz, czy ma na myśli kaszę czy kakao. Jeśli doda jeszcze jedną sylabę i wrzeszczy „kaka!” znaczy to jednak z całą pewnością, że zobaczyła za oknem ptaka. Jeśli to gołąb, powie „gą”, jeśli mewa „me”, a jeśli jakiś niezidentyfikowany ptak lub trudny do wymówienia wróbel, będzie wołać „kaka” i już. Do kaszy koniecznie trzeba podać jej „pi”, czyli jakieś smaczne picie. Ale trzeba być czujnym, bo lekko zmodyfikowana sylaba brzmiąca „pie” oznacza już, że po podwórku biega jakiś bezpański lub też pański pies.
Potem trzeba umyć zęby. Tu Jadźka przechodzi samą siebie, redukując nazwę czynności jedynie do litery „a”. Znaczy to, że trzeba otworzyć buzię jak u lekarza i szorować, szorować! Ubieramy „ku” (kurtkę), „apę” (czapkę), „bu” (buty) i idziemy do auta (na szczęście „auto” wychodzi z jej ust całkiem poprawnie). Po powrocie ze żłobka jest tak pobudzona, że wyrzuca wszystkie znane jej sylaby jak z karabinu. Jest głodna, więc pędzimy do domu, aby szybko coś jej podać. Najchętniej zjadłaby jakieś „ku”, czyli kluski. Mogą być pierogi leniwe albo makaron, albo pyzy. Po obiedzie wetknie w siebie jeszcze którąś z leżących na stole „pom”. Ale to zdrowo, w końcu to pomarańcza.
W ramach sjesty pooglądamy sobie „k” jak książki. Najchętniej o zwierzętach. Jest więc biały „kró” wypowiadanym z raczej niemym „r”. Jest „ze” w paski i „szy” z długą szyją. Na biegunie króluje mały „pin”, a w Afryce spotykamy małego „sonia” (brak jednej głoski jest już wielkim sukcesem!). Pobawimy się potem jeszcze pluszowym „mi” i przy muzyce zrobimy małe „tan” i już zbliża się wieczór.
Znowu trzeba zrobić „a”, chce się „pi” i będzie „ka” lub „ka” (kasza lub kakao lub wszystko naraz). Jeszcze chwilka uspokojenia, krótka bajka na dobranoc i wreszcie „papa”. Papa Jadźka robi tacie, kiedy kładę ją ja i odwrotnie. Ostatnio „papa” jednak skierowane jest w każdy kąt naszego mieszkania, łącznie z domowymi przedmiotami. „Papa apa” jest najsłodsze. I jak to będzie, gdy tego zabraknie? Będzie mówić „żegnaj lampo”? Zupełnie bez sensu.
Niedługo skończy się ten rozkoszny czas, a nasze dziecko zacznie do nas mówić „po ludzku”, głośno i wyraźnie. Już nie będziemy mogli udawać, że nie rozumiemy jej kaprysów. Będzie mogła się z nami pokłócić, wykrzyczeć swoje pretensje do świata, wyartykułować swoje filozoficzne dylematy. Nie będzie łatwo.
Mówiące dwulatki, trzylatki już nie są tymi samymi dziećmi, co ledwo gadające roczniaki. Słowa zmieniają wszystko i wszystkich. Starsze dzieciaki znajomych są uzbrojone w potężny oręż. Mogą w sklepie zrobić awanturę o zabawkę, powiedzieć coś niestosownego przy rodzinnym stole lub podchwycić jakieś brzydkie słówko od starszych dzieci w przedszkolu. Nie mówiąc już o tym, że własna córka czy syn może doprowadzić swoim marudzeniem do czerwoności. Mam już tego zalążek, kiedy Iga budzi się rano i stając w łóżku krzyczy: „Mama! Mama! Mama!!! Maaaaaaaaaaamaaaaaaaaaaaaa!” A jak to nie podziała, to daje dalej: „Tataaaa! Tata!!! Taaaaaaaaaaataaaaaaaaaa!!!” Czyli powoli zbliżamy się do tego, że słowa Jadźki zaczną nas czasem boleć…