Blisko ludziJej syn stał się symbolem grudniowej tragedii, bohaterem „Ballady o Janku Wiśniewskim"

Jej syn stał się symbolem grudniowej tragedii, bohaterem „Ballady o Janku Wiśniewskim"

Jej syn stał się symbolem grudniowej tragedii, bohaterem „Ballady o Janku Wiśniewskim"
Źródło zdjęć: © PAP
Ingrid Hintz-Nowosad
18.12.2016 16:42, aktualizacja: 18.01.2019 11:38

Miał 18 lat. Zginął 17 grudnia 1970 r. zastrzelony na przystanku kolejki Gdynia Stocznia. Upadł na kładce, tuż przy schodach i wtedy podnieśli go nieznajomi ludzie. Ponieśli go w pochodzie. Jakaś kobieta przykryła jego ciało biało-czerwoną flagą. Gdzieś po drodze ludzie wyrwali z jakiegoś baraku drzwi. Położyli na nich Zbyszka.i ponieśli go Świętojańską.

- Jestem już stara i schorowana. Mój mąż już nie żyje. Zostałam sama z moimi wspomnieniami. Myślę, że warto przypominać naszą historię sprzed ponad 40 lat. I niech każdy sam to wszystko oceni — mówiła Izabela Godlewska, matka Zbyszka Godlewskiego, który stał się symbolem grudniowej tragedii, bohaterem „Ballady o Janku Wiśniewskim”, podczas obchodów 46. rocznicy wydarzeń grudniowych na Wybrzeżu. - Jestem co roku na tych obchodach i z roku na rok jest coraz gorzej. Dobrze, że ludzie pamiętają o tych wydarzeniach, ale jak widzę, co się teraz dzieje, to jest mi ciężko. Teraz jest chyba najgorzej. Żeby tak się Polacy upodlili, to jest straszne.

W grudniu 1970 r., w proteście przeciw podwyżkom cen wprowadzonym przez władze PRL, przez Wybrzeże przetoczyła się fala strajków i demonstracji. W Gdańsku i Szczecinie protestujący podpalili gmachy Komitetów Wojewódzkich PZPR. Aby stłumić protesty, władze zezwoliły milicji i wojsku na użycie broni. Według oficjalnych danych, w grudniu 1970 r. na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od kul milicji i wojska zginęły 44 osoby (w tym 18 w Gdyni, a 16 w Szczecinie), a ponad 1160 zostało rannych.
Jedną z ofiar był Zbyszek Godlewski z Elbląga. Wyjechał do Gdyni szukać pracy. Znalazł ją w Zarządzie Portu. Zdążył jednak popracować zaledwie kilka miesięcy.

Obraz
© Archiwum prywatne

- 18 grudnia dostałam telegram. Do poczty nie mogłam się dostać, bo Elbląg obstawiony był czołgami. Pomyślałam, że dowiem się wszystkiego przez telefon. Pani na poczcie powiedziała mi, żebym dobrze słuchała, bo telegram jest poważny – opowiada Godlewska.

Treść telegramu brzmiała: „Zbyszek nie żyje. Pogrzeb Gdynia”. Wysłał go kolega syna. Kilka dni później rodzice chłopaka dowiedzieli się od niego, że napisał do nich list, którego nie zdążył jeszcze wysłać. Matka wzięła go do ręki i przeczytała: „Kochani Rodzice! Nie martwcie się o mnie…”. – Tak ładnie się z nami pożegnał – wspomina Godlewska. – List później spaliliśmy.

Obraz
© Archiwum prywatne

Zbyszek zginął od kul, które przestrzeliły mu głowę i klatkę piersiową. Rodzice dowiedzieli się o jego śmierci w piątek. W niedzielę wieczorem, zapukali do ich drzwi obcy mężczyźni.Powiedzieli, że są z Urzędu Miasta. Zawieźli ich na cmentarz w Oliwie. Zajechali pod kaplicę od tyłu. Ich syn był już w środku. Od księdza usłyszeli, żeby nie ruszać głowy syna, bo pod bandażami była zmasakrowana.
Trzy miesiące później Godlewscy dowiedzieli się od grabarza w Oliwie, że mogą starać się o ekshumację zwłok. Przewieziono więc trumnę ze Zbyszkiem do Elbląga. Leży pochowany na cmentarzu przy ul. Agrykola.

Obraz
© PAP

Oni strzelali tak, żeby zabić

Opowieści matek synów - ofiar Grudnia '70 - zawsze będą wstrząsające dla innych. Te kobiety nigdy nie poradziły sobie sobie z traumą, jaka je spotkała.

– Gdyby strzelali w nogi, byłby tylko kaleką. Ale on nie żyje. Oni strzelali tak, żeby zabić – tak Halina Rebinin, wspominała śmierć syna Waldemara, który został zastrzelony 15 grudnia 1970 r. na dworcu kolejowym w Gdańsku, gdy próbował pomagać innym rannym. Był sanitariuszem.
- Kiedy on już nie żył, mnie się śniło, że przyjechał do domu - wspominała Halina Rebinin. - Wszedł do domu, spojrzałam na niego, a on miał na policzku po prawej stronie przylepiony pieprzyk. Kiedy widzieliśmy go po śmierci, w tym miejscu znajdował się wlot kuli, od której zginął. Po tym śnie rano mówiłam mężowi: z Waldkiem jest coś nie tak. On jeszcze wówczas nie wierzył.

Obraz
© PAP

Waldek miał żonę i dwoje małych dzieci. Na święta Bożego Narodzenia miał jechać z rodziną do mamy. Został zabity we wtorek. Jego żona dowiedziała się o tym dopiero w czwartek. Wcześniej przez dwa dni go szukała.
W piątek, około godziny 22 pod dom Waldka podjechała nysa. Wysiadło z niej trzech mężczyzn. Przedstawili się jako pracownicy Wojewódzkiej Rady Narodowej. – Pamiętam, jakby to było wczoraj – opowiadał Halina Rebinin. – Powiedzieli: „Wiecie już o tym, że syn nie żyje. Dzisiaj w nocy będzie pogrzeb. Zapakujcie rzeczy i buty. On jest w kocu nagi”.
Nie mogła znaleźć białej koszuli. Pożyczyła ją od sąsiada. Milicyjną nysą pojechali na cmentarz na Srebrzysku w Gdańsku. Przywitał ich szpaler milicji. – Siedzieliśmy w kaplicy i czekaliśmy bardzo długo – opowiadała mama Waldemara. – W końcu mąż poszedł zapytać, jak długo to będzie jeszcze trwało. Usłyszał, że przywieźli dopiero trzy trumny.
Ojciec poszedł je zobaczyć. W jednej był Waldek. Uniósł głowę syna. Dotykając czaszki, wyczuł palcami z tyłu pęknięcie. Kula przeleciała na wylot. Milicjanci chcieli im zabrać rzeczy syna. Ojciec się nie zgodził. Powiedział, że sam ubierze Waldka. Zauważył, że w domu zapomnieli o skarpetkach dla Waldka. Zdjął je z własnych nóg. Ostatni raz rodzice żegnali się z synem w kaplicy.
– Nie było mszy, tylko dwóch kapelanów. Nie wolno nam było uczestniczyć w pogrzebie syna. Kazali nam zostać w kaplicy – wspominała. Nysą zawieziono ich z powrotem do domu koło północy. Na drugi dzień mąż z synową poszli na cmentarz odszukać grób. Nie potrafili go znaleźć. W końcu wskazał im go grabarz. Nie było tam tabliczki z nazwiskiem. – Pamiętam, co powiedział grabarz – opowiadała Halina Rebinin. – „Tu leży wasz syn. Był pochowany jako pierwszy”. Wtedy w to uwierzyliśmy. Ale na drugi dzień przypomnieliśmy sobie, że pierwszy był chowany nagi chłopak owinięty tylko w koc. Był bez rodziny. Nie wiem, czy tam w grobie, do którego przyszłam, leżało moje dziecko. Nie było kogo o to zapytać.

Postrzelony w głowę. Ginie na miejscu

Tadeusz Marian Sawicz w Boże Narodzenie 1970 roku miał brać ślub z Alicją, która była w trzecim miesiącu ciąży. 22-latek zginął 18 grudnia o godzinie 16.45 na ul. 1 Maja w Elblągu. Dla Alicji i rodziny Sawiczów czas się wtedy zatrzymał. - W domu jeden zegar wskazuje zawsze tę godzinę - mówi Hanna Haufa-Janowska, siostra Mariana w wywiadzie dla Wiadomości24.pl. - Godzinę wcześniej brat przyjeżdża do domu, przywozi świniaka, bo za tydzień ma mieć ślub. Za pięć trzecia pożegnał się w domu z siostrą. - Mówił: "Obiadu nie zjem, muszę odprowadzić samochód do bazy". Za chwilę dodał, że "zje coś w barze mlecznym przy ulicy 1 Maja".

Wychodzącego z baru Mariana zauważa jego kolega. Wyciąga rękę w powitaniu. Ich dłonie jednak się nie stykają. W chwili kiedy obaj stoją na schodach, w przejeżdżającej Nysie rozsuwają się drzwi i pada strzał.
Marian otrzymuje postrzał w głowę. Ginie na miejscu. Jego kolega dostał postrzał w szyję, ale przeżył. Milicjant podchodzi do ciała i szuka dokumentów. Odnajduje portfel, a w środku bilet, dwa zdjęcia i prawo jazdy. Milicjant czyta na głos: Tadeusz Marian Sawicz.
W tym czasie na 1 Maja odbywały się zamieszki. Demonstranci pochwycili ciało Tadeusza Sawicza – obraz, jak ten w Gdyni - i nieśli go w kierunku żołnierzy. Na ulicy stały czołgi. Demonstranci pokazywali żołnierzom ciało Sawicza z pytaniem „Coście zrobili?!”. Oficer, który dowodził, daje rozkaz i wszystkie włazy czołgów się zamykają. Wówczas milicja odebrała ciało.

Następnego dnia wuj Mariana Sawicza zobaczył jego ciało. W tajemnicy pokazał mu je pracownik szpitalnej kostnicy.
Z milicyjnego raportu: „18.12.70 r. Godz. 16.45 na ul. 1 Maja zebrał się tłum około 1500 osób. Był on wyjątkowo agresywny, atakował kamieniami, śrubami i innymi przedmiotami – funkcjonariuszy i wojskowych. W rejon ten skierowano funkcjonariuszy Odwodu ZOMO Elbląg i Olsztyn oraz żołnierzy WP. Tłum był wzywany do rozejścia się, ale jego agresywność wzrastała. Oddano strzały ostrzegawcze, a następnie strzały w nogi. W wyniku strzałów jeden osobnik został zabity i dwóch rannych. Tłum rozproszył się.”

Pogrzeb odbył się potajemnie, 20 grudnia o godzinie 20. W 2006 roku Hanna Haufa otrzymała anonimowy list, w którym autor pisał, że wie, kto zabił jej brata, i że jest to były kapral milicji obywatelskiej. - Wysłałam list w marcu 2006 roku do prezesa PiSu Jarosława Kaczyńskiego. Otrzymałam odpowiedź, że został przekazany premierowi Marcinkiewiczowi, ministrowi spraw wewnętrznych i administracji oraz ministrowi sprawiedliwości. Po jakimś czasie otrzymałam informację z ministerstwa sprawiedliwości, z którego dowiedziałam się, że sprawa uległa przedawnieniu.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (195)
Zobacz także