Józefa Bryg. Ocalała z rzezi wołyńskiej, by mówić
"Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko... Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko..." - powtarzała w myślach mała Józia, leżąc na łące w Palikrowach. Na sobie dziewczynka czuła ciężar ciała własnej matki, a w sercu przerażający strach. Był 12 marca 1944 roku. Dzień, który na zawsze zmienił jej życie.
Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
- Mama miała ręce rozłożone jak na krzyżu, jakby chciała mnie osłonić. I osłoniła - mówi mi blisko 80 lat później pani Józefa Bryg. Ocalała z rzezi wołyńskiej.
Czas pełen strachu
Pierwsze wspomnienia z kolonii w Palikrowach w Galicji Wschodniej (obecnie Ukraina, do 1939 r. polskie woj. tarnopolskie), do której na początku wojny Rosjanie przesiedlili z Jarosławia rodzinę pani Józefy Bryg, są bardzo dobre.
- Pamiętam piękne dni, kwiaty, krajobrazy i zapachy. I przychodzące do nas na łąki dzieci. Polskie i ukraińskie. W zabawie nie było podziałów. Później Ukraińcy przestali przychodzić, a my baliśmy się coraz bardziej - opowiada pani Józefa, siedząc w swoim krakowskim mieszkaniu.
Zanim rzeź dotrze do kolonii wojennych przesiedleńców w Palikrowach, codzienność mieszkańców systematycznie zacznie wypełniać strach. Niemal każdego dnia do uszu niespełna sześcioletniej dziewczynki docierać będą kolejne wiadomości o ofiarach banderowców, a na horyzoncie coraz częściej będzie widać łuny pożarów.
Z ostatniego roku w Palikrowach pamięta codzienne przesiadywanie w piwnicy, do której wejście przysłaniano ogromnymi, zrobionymi ze słomianych warkoczy koszami, wypełnionymi zbożem i grochem. Oraz ciągłe omdlenia chorej na serce mamy, po których trzeba było otwierać ciężką klapę i ją wynosić na świeże powietrze.
- Nie zliczę nocy, w których tata szedł z innymi mężczyznami na wartę, a my z mamą, bratem i sąsiadami schodziliśmy do piwnicy. Do dziś mam klaustrofobię. Boję się jeździć windą, zawsze ktoś musi ze mną być – wspomina pani Józefa.
- Najpierw słyszeliśmy, że napadali i kradli, później, że zaczęli mordować. Dorośli nas wyganiali, gdy rozmowy schodziły na doniesienia o kolejnych morderstwach, a my – jak to dzieci – im bardziej nas wyganiali, tym bardziej chcieliśmy zostać. Nieraz leżąc pod łóżkiem, słuchałam, kogo porąbali siekierami, a komu zrobili coś jeszcze gorszego. Dziś już potrafię o tym mówić, ale przez lata milczałam. Wiedział tylko mąż i syn - mówi, patrząc gdzieś w przestrzeń.
***
Innym z obrazów, który pani Józefa pamięta wyraźnie, jest duży stół przy oknie, przy którym ktoś zawsze siedział i czuwał, czy to już po nich idą z widłami, nożami i siekierami. Siedziała też przy nim mała Józia i jej starszy o cztery lata brat Stasiu. Najstarsze rodzeństwo - brata i siostrę – na początku wojny razem z ojcem wysłano na roboty do Niemiec. Ojciec udawał obłąkanego i w końcu kazali mu wracać.
- Może gdyby wtedy nie wrócił do domu, udałoby się mu przeżyć — wzdycha pani Józefa.
Szczegóły zbrodni
Po latach nie pamięta nazwisk większości sąsiadów. Zapamiętała mieszkających naprzeciwko Soplów, którym spalono dom i Michałkiewicza, któremu żonę zamordowano, a do niego strzelono, gdy leżał chory w łóżku. Wtedy jasne się stało, że rzeź na Wołyniu rozlewa się na Galicję Wschodnią i powoli zbliża się do Palikrów. Gdy któregoś dnia na podwórko rodziny pani Józefy wrzucono granat, sygnały stały się aż nadto czytelne.
Jak w dzień imienin lubianego w okolicy sąsiada. Przy domu przebiegała dróżka prowadząca do zabudowań solenizanta, dlatego Józia widziała przejeżdżające powozy wypełnione zaproszonymi na zabawę gośćmi, nieświadomymi tego, co dosięgnie ich tej nocy. Rano w Palikrowach rozeszła się wieść o masakrze, którą banderowcy urządzili na przyjęciu.
- Sąsiedzi mówili, że wyrąbali wszystkich siekierami, a krwi było tyle, że sięgała do kostek. W polu znaleziono 12-letniego Władzia, kolegę mojego brata. Uciekł spod ręki oprawców i ukrył się w gnoju. Wyobraża sobie pani, jaki to musiał być strach, że ten chłopak w taką rzecz wszedł, żeby się ratować? - pyta pani Józefa.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, jak silna będzie jej wola przetrwania.
"Dawaj, dawaj, dawaj"
Wydarzenia, które na zawsze zmieniły życie rodziny pani Józefy, zaczęły się od informacji, że banderowcy na koniach zbliżają się do Palikrów.
- Ojciec był na warcie z innymi mężczyznami. Mama w pośpiechu zawinęła mnie w taką ciepłą, wełnianą ukraińską chustę, wzięła za rękę brata i nie chcąc wchodzić do naszej piwnicy, w której zawsze po pewnym czasie mdlała, poszła z nami do klasztoru w Podkamieniu. Tam już było wielu ludzi i choć kościół był ogromny, wszyscy staliśmy ściśnięci.
- W pewnym momencie ktoś powiedział, że to nie banderowcy idą do wsi, a żołnierze Wojska Polskiego, więc moja mama, razem z częścią ludzi, zdecydowała się wrócić do domu. Niestety, już po drodze okazało się, że to było kłamstwo. Zresztą gdybyśmy zostali w tym klasztorze, to też byśmy zginęli. Tych wszystkich ludzi porąbali tam siekierami. Obcinali piersi, genitalia, wydłubywali oczy i języki. Tak upajali się zbrodnią.
Matka poprosiła o schronienie znajomą Ukrainkę. Ta odesłała rodzinę do stodoły, gdzie już ukrywało się kilka osób. W nocy dołączyła do nich jeszcze jedna kobieta. Nad ranem, gdy zaczęło się przejaśniać, na podwórku rozległ się wystrzał, a wspomniana kobieta zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
- Powtarzała, że musi wyjść. Choć ją uciszano i powstrzymywano, ona krzyczała coraz głośniej. Nie wiem, czy zrobiła to specjalnie i był to jakiś sygnał, ale banderowcy nas znaleźli i kazali wyjść. Gdy moja mama z nami została, ta kobieta powiedziała, że w środku została jeszcze jedna w czarnym płaszczu z dwójką dzieci. Mówiła o nas.
- Brat strasznie płakał i oberwał od jednego mężczyzny kolbą karabinu tak mocno, że przekoziołkował kilka metrów. Zaprowadzili nas na łąkę, gdzie ze wszystkich stron widać było pędzonych ze wsi ludzi, a dookoła nich, na wzniesieniach stali lub leżeli na ziemi strzelcy z karabinami. I cały czas ktoś krzyczał: "Dawaj, dawaj, dawaj".
Sceny, których nie da się zapomnieć
Mała Józia przez cały czas siedziała w chuście na plecach mamy. Po drodze widziała sceny, które zostaną w niej na całe życie.
- Z jednego domu wypędzili kobietę z dzieckiem w beciku na rękach. Zabrali jej tego noworodka i roztrzaskali o ścianę. Tylko mózg, jak biały gołąbek, wyskoczył z głowy.
Gdy jako jedni z pierwszych dochodzili na łąkę, na jej oczach rozstrzelano też wujka i rozebranych do naga Żydów.
- Po dziś dzień widzę ich ciała, które ruszały się w konwulsjach. Tego widoku nikt nie może ode mnie zabrać, choć tak bardzo chciałabym się go pozbyć — mówi pani Józefa.
Na łące do rodziny dołącza złapany w innym miejscu ojciec. Rozpoczyna się sprawdzanie dokumentów i segregacja, po której na polu zostają tylko Polacy. - Niektórych, tych mówiących po ukraińsku chcieli wypuścić, ale sami Ukraińcy krzyczeli: "to Polak, to Polak". Pamiętam kobietę, która błagała, żeby oszczędzili jej dziecko, którego ojciec był Ukraińcem. Nic nie dało się zrobić.
Misterium śmierci
Rozstrzeliwanie trwało przez cały dzień. Cały dzień stania na mrozie ze świadomością, że nie ma już ratunku. Polaków podzielono na trzy rzędy. Brat Józi znalazł się w drugim, ona z rodzicami w trzecim. Siedząc w maminej chuście, dokładnie widziała, jak po wystrzałach na ziemię padają kolejni ludzie.
Ani ona, ani matka, ojciec i brat nie wypowiedzieli do siebie tego dnia ani słowa. Od chwili wejścia na łąkę, do chwili, w której przed oczami małej Józi zrobiło się ciemno.
- To milczenie zastanawia mnie do dziś. Mama mnie nie uspokajała, nie wypowiedziała ani słowa do końca życia. Wsłuchiwaliśmy się w wystrzały i po prostu czekaliśmy na koniec.
- Po huku musiałam stracić przytomność. Obudziłam się, leżąc pod mamą. Upadła na wznak, miała ręce szeroko rozłożone, osłoniła mnie. Wygramoliłam się spod niej i starałam się ją obudzić. Ciągnęłam ją za rękę, krzyczałam, żeby się obudziła, ale ona nie reagowała. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że ona nie żyje, nie wiedziałam, co to śmierć.
Krzyki dziecka przyciągnęły banderowców, którzy jeszcze kilkukrotnie tej nocy wracali, by dobijać kolejne osoby. Pani Józefa do dziś nie wie, w jaki sposób instynktownie udawało jej się udawać martwą. Za każdym razem potrafiła się tak ułożyć, że nawet lewą nogę, która za pierwszym razem wystawała spod ciała matki, kładła dokładnie w ten sam sposób.
Słyszała, gdy oprawcy dobili jęczącego z bólu, rannego ojca.
- Prosiłam go wcześniej: tatusiu cicho, proszę cię, bądź cicho, bo cię usłyszą. Ale on nie był w stanie. Dwa czarne punkty, które widziałam z oddali, robiły się coraz większe, aż w końcu sylwetki stały się wyraźne, a ja schowałam się pod mamę i starałam się nawet nie oddychać.
- Na przemian powtarzałam "Pod Twoją obronę" i "Aniele Boży", bo tylko te modlitwy znałam. W końcu strzelili do taty. Z jego uszu i nosa buchnęła krew i zalała mu twarz. Od tego momentu już nic tej nocy nie powiedziałam. Myślałam, że wejdę w tę ziemię.
Dziewczynka udawała martwą, gdy dwóch banderowców stanęło tuż nad nią.
- Prosiłam Matkę Boską, żeby mnie obroniła. Nie wiem, skąd się we mnie znalazło tyle siły, żeby się nie ruszać, gdy stali nade mną i zastanawiali się, czy strzelić. Jeden z nich kopnął mnie z całej siły w tę lewą nogę, ona się tylko zakołysała i zastygła. Usłyszałam tylko: "No widzisz, nie żyje, szkoda naboju".
Niemy świadek
Krzyki małej Józi słyszała wtedy inna ocalona – pani Stefania. Była pewna, że krzyczącą dziewczynkę zabili. Kobiety spotkały się po latach, gdy badający historię Maciej Wojciechowski zabrał panią Józefę do Palikrów. Dopiero wtedy kobiety skonfrontowały swoje wspomnienia i skleiły je w jedną całość.
Ucieczka po życie
Po zabójstwie ojca mała Józia leżała pod ciałem matki do rana. W pewnym momencie usłyszała cichy głos sąsiadki — panny Róży, która sama została ciężko ranna.
- Nie mogłam wstać, bo bose nogi po całej nocy były skostniałe, więc przedzierałam się na czworaka przez leżące na łące ciała. Zanim dotarłam do rzeki, cała byłam we krwi. Nie zapomnę takiego jednego chłopca. Blondyn, wysoki, przystojny. Najwyżej 19 lat. Leżał z odrzuconą do tyłu głową, ja parzyłam na te piękne, bujne włosy. Oczy miał otwarte. Jak moja mama. Te twarze są ze mną cały czas.
Jak się okazało, pod stertą ciał na łące, przeżył też starszy brat Józi — Staś. Z trudem udało mu się wydostać, ale razem z panną Różą przeprawili się przez potok i dotarli do położonego niedaleko domu.
Mała Józia znała to miejsce, nieraz wcześniej podziwiała piękne rabaty w tym ogrodzie. Mieszkało tam małżeństwo mieszane, a mąż Ukrainki, Polak, także zginął. Być może dlatego kobieta zdecydowała się im pomóc i ukryła ich w piwnicy. Siedziały tam już trzy inne osoby, w tym okryty jedynie kocem Żyd, który wskoczył do płynącej koło łąki rzeki i nurkując, przepłynął na drugi brzeg.
Nie minęło wiele czasu, gdy usłyszeli łomot do drzwi i krzyki banderowców, którym już doniesiono, że w okolicy tego domu widziano Polaków. Gospodyni nikogo nie wydała, nawet gdy oprawcy wrócili, a gdy znowu nie odkryli ich kryjówki, postrzelili ją w lewe ramię. Rano ze zwieszoną ręką wypuszczała ich z piwnicy pojedynczo.
Powrót do domu
Józia wyszła razem z bratem. Nie wiedzieli, gdzie mają się podziać, więc wrócili do domu, który jako jeden z nielicznych, wciąż jeszcze stał.
- W środku nie było już nic, rozkradli wszystko, co się dało. Tylko rozrzucone zdjęcia leżały na podłodze, wśród rozwalonych mebli. Do dziś żałuję tych zdjęć, że ich nie wzięłam, ale myśleliśmy tylko o tym, żeby coś zjeść. Siedzieliśmy tam kilka dni, jedliśmy jajka, bo zostało kilka kur.
To był czas, w którym nadzieja na ocalenie przeplatała się ze strachem kolejnych ataków. Osierocone dzieci wciąż przesiadywały w oknie, aż pewnego dnia w oddali pojawiły się znajome sylwetki z widłami, kosami i siekierami. Zagrożenie wróciło, a mała Józia z bratem schronili się w piwnicy.
- Była zalana wodą. Brat podłożył mi deskę i kazał schować się w zagłębieniu ściany. Sam ukrył się po drugiej stronie. Gdy banderowcy wpadli do środka, przez wodę nie wchodzili głębiej, więc nas nie zobaczyli. A ja kolejny raz przestałam na pewien czas oddychać i modląc się, wciskałam się w zimną ścianę coraz głębiej.
Kręta droga do nowego życia
Po pewnym czasie panna Róża przyszła do dzieci z informacją o wejściu Armii Czerwonej. Józię i jej brata zapakowano na ciężarówkę i wywieziono do innej miejscowości. Pani Józefa nie pamięta dokładnie drogi, wie, że była długa i męcząca. W pewnym momencie rodzeństwo rozdzielono, a ona na wiele lat została na świecie sama.
Przez chwilę była z wujenką, która wypatrzyła ją na drodze i zabrała ze sobą. Na trasie jadącego na zachód do Polski pociągu, w Radymnie zostawiła ją jednak u gospodyni, gdzie mała pasała krowy. Kobieta była porywcza i nieraz wyżywała się na dziewczynce. Gdy mała Józia po raz kolejny oberwała łańcuchami za ucieczkę krowy, postanowiła, że już do gospodyni nie wróci.
- Nieraz straszyła mnie zakonnicami, więc tak sobie wymyśliłam, że pójdę do nich. Na targu w miasteczku pytałam ludzi, jak tam dojść. Kazali mi iść za ciągle krzyczącą, chorą psychicznie kobietą, aż zobaczę klasztor. Szłam więc przerażona, kilka metrów za nią i w końcu zobaczyłam mury w Moszczanach.
Siostra, która otworzyła drzwi i zobaczyła malutką, wychudzoną dziewczynkę w podartej sukience, początkowo nie wiedziała, co z nią zrobić i kazała czekać na przełożoną.
- Obejmowałam figurę Matki Boskiej za nogi i płakałam, żeby i tym razem mnie uratowała. Udało się, a ja przez kilka lat mieszkałam u sióstr. Bardzo mi pomogły, do dziś wspominam je z wdzięcznością.
Konieczność milczenia
Pani Józefa przyznaje, że mimo nieszczęść za każdym razem na jej drodze stawał ktoś, kto wyciągał do niej pomocną dłoń. Po siódmej klasie trafiła do szkoły odzieżowej z internatem w Przemyślu. Popołudniami chodziła do tamtejszej szkoły muzycznej, a dzięki poznanej już na egzaminach wstępnych doktor Marii Schaller ukończyła liceum, studium nauczycielskie w Przemyślu i polonistykę. Przez lata uczyła polskiego najpierw w podstawówce, a później w liceum w Rzeszowie.
Niestety, przeszłość cały czas dawała o sobie znać, nie tylko w obrazach, które na całe życie zostały w pamięci, ale i przez konieczność milczenia.
- Już w szkole nauczycielka po przeczytaniu mojego wypracowania powiedziała, że mam nigdy nie mówić, że to Ukraińcy zamordowali mi rodziców, a Niemcy. Później pisałam, że wychowały mnie siostry, a za komuny to też nie było dobre, dlatego latami milczałam. Do 20. roku życia głównie płakałam, nie potrafiłam mówić o rodzicach. Później też milczałam. Rozmawiałam jedynie z mężem i synem.
O tym, co się stało w Palikrowach, opowiedziała też siostrze, którą odnalazła po latach. Od niej dowiedziała się o śmierci wywiezionego na roboty brata. Udało jej się też spotkać z ocalonym z rzezi bratem, jednak tylko ona po latach powróciła do miejsca kaźni.
- Rodziców pochowano osobno, nie ma ich w zbiorowej mogile, więc gdy będą ekshumacje, być może ich już nie uda się znaleźć. Dzisiaj nie mogę sobie darować, że nie zdążyłam zapytać siostry o naszą rodzinę, ja dziś prawie nic nie wiem o swoim pochodzeniu.
Obrazy, które nie chcą odejść
Tragiczne wydarzenia wracają do pani Józefy w snach do dziś.
- Często śni mi się, że mnie rozstrzeliwują. To jest we mnie, nie chce mnie opuścić, choć staram się to wypierać. W domu, gdy jestem sama, wstyd się przyznać, że zamiast obejrzeć jakiś pouczający film, szukam czegoś zabawnego, żeby o tym nie myśleć. Szczerze śmiać się nauczyły mnie dopiero w Krakowie dzieci. Mam wnuczkę i prawnuki — Weronikę i Wojtusia. Jestem też przyszywaną babcią dla piątki dzieci małżeństwa prowadzącego obok mojego bloku firmę.
"Oby to już nigdy się nie powtórzyło"
Pani Józefa regularnie spotyka się też z młodzieżą, jednak nie ukrywa, jak wiele ją to kosztuje.
- Choć mi ciężko, póki mam siłę, chcę o tym opowiadać. W siódmej klasie miałam zapalenie mięśnia sercowego. Jedna osoba na tysiąc wtedy to przeżywała. I ja przeżyłam. Być może dlatego, żeby mówić o tym, co spotkało moich rodziców. Żeby takie coś już nigdy się nie powtórzyło. Choć widzi pani, co się teraz dzieje w Ukrainie. Serce mnie boli, gdy widzę te dzieci, które straciły rodziców. One też są niczyje. Plączą się, tak jak ja. Z jednym wiklinowym koszem chodziłam, w którym miałam swój cały dobytek.
Wspomniany kosz wciąż stoi na szafie. Pani Józefa nigdy go nie wyrzuciła. Nigdy też, jak przyznaje, nie miała w sobie nienawiści do Ukraińców.
- Nie obwiniałam całego narodu za to, co mnie spotkało. To przecież nie Ukraińcy, a bandyci zabili mi rodziców. Ci, którzy mordowali, to byli bandyci, to nie byli normalni ludzie. Ciemnota, którą Bandera przekonał do wizji czystej Ukrainy.
- Przez lata poznałam wielu wspaniałych Ukraińców. Teraz, jak wybuchła wojna, dzwoniłam do nich, chciałam im pomóc, ale już nie udało mi się skontaktować. Dziś to są inni ludzie. Inaczej żyją, inaczej wychowują dzieci. Bolą mnie pomniki Bandery, bo to trzeba potępić, ale nigdy nie miałam w sobie chęci zemsty. Ukraińcy to też chrześcijanie. Uważam, że możemy unormować wspólną historię i żyć razem. Aby to, co się wydarzyło, już nigdy się nie powtórzyło.
11 lipca przypada 80. rocznica krwawej niedzieli na Wołyniu. Tego dnia w Polsce obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej.
Joanna Bercal, dziennikarka Wirtualnej Polski
Józefa Bryg z domu Jamrozik urodziła się w 1938 roku w Jarosławiu. Na początku wojny wraz z rodziną została przesiedlona do kolonii w Palikrowach k. Podkamienia. Jej rodzice zginęli 12 marca 1944 roku. Józefa Bryg jest jedną z bohaterek książki "Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie".
*Serdeczne podziękowania za pomoc oraz kontakt z bohaterką tekstu kieruję w stronę Macieja Wojciechowskiego, reżysera nagradzanych filmów dokumentalnych, jak "Ocalałam z rzezi", "Niedokończone msze wołyńskie" i "Przełamać barierę strachu" oraz Anny Herbich, autorki książki "Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie".