Kiedy zmarła pierwsza córka, druga dała im siłę. Potem stało się coś strasznego
Imogen uśmiechała się do samego końca, nawet wówczas, gdy jej drobne ciałko było poddawane chemioterapii. Dwa lata wcześniej odeszła jej siostra-bliźniaczka. Rodzice zmarłych dzieci przygotowują się na smutne święta. – Żaden rodzic nie powinien widzieć dwóch malutkich, białych trumien w swoim życiu – mówi matka dzieci.
21.12.2017 | aktual.: 21.12.2017 19:50
W domu Kathryn i Lester Whitby jest już choinka, na której widzą bombki i delikatnie migoczą lampeczki. Dom jest pełen ciepła, wszędzie znajdują się zdjęcia różowego uśmiechniętego berbecia. Jednak to nie będą szczęśliwe święta dla małżeństwa. Zostali sami – niedawno ich córeczka Imogen przegrała walkę z rakiem. 2 lata temu zmarła Angel. Miała zaledwie 31 tygodni.
- Swięta to czas, który spędza się z rodziną i dziećmi, więc nie jest łatwo – mówi Kathryn w rozmowie z "Mirror". – Ale przebrniemy przez nie najlepiej, jak potrafimy z naszymi rodzinami – dodaje kobieta.
Kathryn i jej mąż, Lester, mają zresztą sporo zajęć, które pozwalają im przetrwać każdy dzień w poczuciu, że robią coś dobrego i pożytecznego, co spodobałoby się również ich córeczkom. Zaangażowali się w zbiórkę pieniędzy dla fundacji wspierającej dzieci z rakiem mózgu. Mają nadzieję, że pomogą innym rodzicom jak najwcześniej wykryć symptomy tej strasznej choroby u swoich pociech.
Para poznała się w Londynie, gdy Kathryn miała 18 lat, a Lester 20. Nie było jeszcze e-maili, Snapchata i Instagrama, Kathryn i Lester poznawali się więc nawzajem w staroświecki sposób – umawiając się na randki i od czasu do czasu pisząc do siebie listy. Kobieta opowiada, że ojciec pozwalał jej na godzinną rozmowę telefoniczną raz na tydzień.
Ostatecznie para pobrała się w 2002 roku. Od czasu do czasu rozmawiali o posiadaniu gromadki dzieci. Niedługo potem okazało się, że Kathryn cierpi na bardzo rzadką przypadłość – ma dwie macice. Lekarze uspokajali jednak, że nie powinno mieć to wpływu na płodność kobiety.
Mimo to coś wyraźnie było nie tak. Po miesiącach prób Kathryn wciąż nie mogła zajść w ciążę. Dla lata później małżeństwo zdecydowało się na metodę zapłodnienia in vitro. Kobieta wspomina ten czas jako emocjonalny roller coaser. Opuchnięta od hormonów, z trudem poznawała siebie. Pytania ludzi, dlaczego wciąż nie ma dzieci ("Czyżby wolała robić karierę?"), doprowadzały ją do szału. Ten stan utrzymywał się przez 6 kolejnych lat.
W kwietniu 2014 roku Kathryn w końcu zaszła w ciążę. Myślała, że nigdy w życiu nie będzie bardziej szczęśliwa, a jednak stało się to kilka tygodni później, gdy poszła na pierwsze badanie USG. Lekarz powiedział, że to będą bliźniaki. Żadne z przyszłych rodziców nawet nie próbowało ukryć łez. Nie mogli uwierzyć, że ich marzenie wreszcie się spełnia.
Brzuch Kathryn rósł szybko, a przyszła mama z drżeniem czekała na poród. W 20. tygodniu ciąży para znów udała się na badanie, by poznać płeć dziecka. Ucieszyli się, że będą to dziewczynki. Chwilę potem lekarz przekazał im złą wiadomość. Jedna z nich jest bardzo słaba i prawdopodobnie nie przeżyje. – Pierwsze, co pomyślałam, to było: co ja zrobiłam? W takiej sytuacji zawsze winisz siebie – mówi Kathryn.
W 30. tygodniu kobieta zaczęła krwawić. Lekarze powiedzieli, że Angel walczy i zaczęli podawać przyszłej mamie sterydy, by pomóc w wykształceniu się płuc u drugiego z maleństw, Imogen. Wkrótce, w 31. tygodniu ciąży, konieczne było wywołanie porodu słabszej dziewczynki. Lekarzom udało się to wykonać, nie wywołując przy tym narodzin Imogen.
- Byłam za to wdzięczna. Nie chciałabym, by urodziny Imogen przypadały na dzień śmierci jej siostry -wspomina Kathryn. Po trzech kolejnych tygodniach ona i jej mąż pożegnali pierwszą z córek w malutkiej, białej trumience.
Imogen urodziła się w Nowy Rok. Konieczne było wykonanie cesarskiego cięcia, ale poza tym wszystko przebiegło pomyślnie. Matka tuliła swoją ciemnowłosą, wytęsknioną córeczkę. W ciągu kolejnych lat to ona dawała jej siłę, by poradzić sobie ze stratą pierwszego dziecka.
- Była córeczką tatusia. Bezproblemowa, zawsze uśmiechnięta – mówi Kathryn. Wspomina, że odkąd się pojawiła, ich dom wypełnił się blaskiem, śmiechem i radością.
Ich szczęście zaczęło się sypać jak domek z kart w 2016 roku. Wówczas Imogen zaczęła chorować i mieć trudności z poruszaniem się. W ciągu kilku tygodni jej stan drastycznie się pogorszył. Zrozpaczeni rodzice obserwowali, jak ich córka słabnie. Kolejni lekarze odsyłali ich jednak do domu.
- Trzy razy usłyszeliśmy, że to wirus, a za czwartym, że jestem hipochondryczką i tracę czas – mówi Kathryn. Któryś z lekarzy stwierdził, że Imogen ma astmę i dał rodzicom inhalator. Podczas piątej wizyty matka wzięła ze sobą nagranie wideo, na którym widać, jak dziewczynka idzie i nagle skręca w lewo, uderzając w ramę drzwi. Co więcej, dziecko każdego ranka wymiotowało i widziało podwójnie. Lekarz zalecił, by monitorować dietę dziewczynki. Wciąż jednak żadne z nich nie spodziewało się najgorszego.
Po kilku kolejnych dniach, w ciągu których dziecku ani trochę się nie poprawiło, rodzice zabrali Imogen do lokalnego szpitala. Dziewczynce wykonano skan mózgu. Kiedy mała bawiła się z pielęgniarką, której serce już zdążyła podbić, lekarze powiedzieli Kathryn i Lesterowi, że ich córka ma guza mózgu.
- Zapytałam lekarza, czy ona umrze. Odpowiedział, że nie wie, lecz jego oczy mówiły "tak" – wspomina kobieta. Lekarze orzekli, że konieczna jest szybka operacja. Rodzice nie mogli uwierzyć, że ich uśmiechnięta córeczka, bawiąca się z innymi dziećmi, ma guza mózgu. Do samego końca nie potrafili się z tym pogodzić.
Podczas trwającej 9 godzinoperacji udało się usunąć większość guza. Była to jedyna dobra wiadomość, jaką mieli usłyszeć. Biopsja wykazała, że dziewczynkę zaatakował wyjątkowo złośliwy rdzeniak zarodkowy. Rak był już w czwartym stadium rozwoju. Przez kolejnych 9 miesięcy drobne ciało chorej dziewczynki było poddawane chemioterapii, w wyniku której straciła włosy i stała się bardzo słaba. – Ale Immy nigdy nie przestała się uśmiechać i ani razu nie narzekała – mówi Kathryn.
Leczenie dawało efekty i poprzednie święta rodzina mogła spędzić w domu. Nie było jednak łatwo. W ciągu kilku dni świątecznych dziecko znów poczuło się bardzo źle. Wkrótce okazało się, że nowotwór znowu zaatakował mózg dziewczynki. Tym razem działał dużo szybciej. W końcu, pewnego dnia lekarze pozwolili im zabrać ją do domu. Pokazali jej telewizor, na którym kiedyś tak lubiła oglądać "Świnkę Pepę", oraz inne miejsca, w których się bawiła i spała, a których już prawie nie pamiętała, po miesiącach spędzonych w szpitalu. – Chciałam też przebrać ją w jej niebieską sukienkę z kaczuszką i czerwone buciki, kiedy nagle zmarła – mówi kobieta.
Kilka dni później ich druga córeczka została ułożona w małej, białej trumnie. Podczas pogrzebu były balony, ciasto. Starali się, żeby ceremonia była zarazem wspomnieniem życia tej radosnej, małej dziewczynki. – Mam nadzieję, że pewnego dnia znów zostanę matką – mówi kobieta. Jednak jeszcze nie teraz. Teraz ona i jej mąż zamierzają w ciszy spędzić święta, wspominając swoje dwa aniołki, które nauczyły ich kochać.
Źródło: "Mirror"