Kolosalny błąd to pozwolić sobie na życie bez miłości
O miłości pisano, pisze się i pisać będzie do końca świata, a nawet jeden dzień dłużej. Ogromnie to wdzięczny temat. Sprawa miłości jednak jest równie nierozstrzygalna co kwestia szczęścia. Gadamy o tym non stop i wciąż nie wiadomo jednoznacznie, co czynić, żeby czynić to dobrze. Sprawa wydaje się beznadziejna, ale gdyby była beznadziejnie beznadziejna, wszyscy porzucilibyśmy to w cholerę. A nie porzucamy.
07.02.2021 13:24
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ten rodzaj samoutrudnienia być może nadaje naszym żywotom sens? Czy istnieje miłość? No pewnie. Czy człowiek zdolny jest do odczuwania szczęścia? No przecież, że tak! Czy szczęśliwa miłość jest łatwa? Owszem.
W tym miejscu być może wypadałoby, bym podała receptę na tę łatwiznę. Ustosunkowała się do kilku kwestii miłosnych oraz warunków zaistnienia stanu szczęśliwości. Być może powinnam tak uczynić. Ale niby skąd ja mam to wszystko wiedzieć w wieku zaledwie 45 lat? I czy ja w ogóle wiedzieć to powinnam?
Często słyszałam, czytałam, a nawet chyba sama tak uważałam, że miłość to ogromnie ciężka robota. Gdy piszę "miłość", to na myśli mam relacje z ludźmi i postawę wobec świata oraz jego zjawisk. No i niby co w tym trudnego? Takie pytanie zadaję sobie i wam. No co?
Zastanówmy się wspólnie. Miłości przeciwstawmy nienawiść. Nienawiść jako stan permanentny — to jest dopiero brak oszczędności energii, sił i woli. Przy ciągłej nienawiści to się dopiero naharować człowiek musi. Obróbka tak intensywnego stanu wymaga gotowości całego człowieka do tego, żeby stan ów rozpoznać, stłumić albo uzewnętrznić. Cokolwiek z tym zrobimy, i tak powstać mogą szkody. Uzewnętrzniony to jeszcze pół biedy. Ale ten chytrze tłumiony, ukryty pomiędzy słowami i niegroźnymi czynami jest przebiegły jak komórki nowotworowe. Rozwala system powoli, nierzadko bezobjawowo.
W nienawidzeniu drugiego człowieka jest ogrom żalu, urazy i mielenia tematu własnej złości od świtu do zachodu słońca. Oczekiwania zaczynają być tak nierealne, że można zwariować od wymyślania coraz to bardziej fantazyjnych zachowań znienawidzonego człowieka, który ani myśli korzystać z naszych "dobrych rad".
Głupek zapewne nic nie kuma. Z naszą nienawiścią do niego ma zapewne niewiele wspólnego. Ostatecznie to nie jego nienawiść, tylko nasza własna. Paradoksalnie, zajęci swoją wykańczającą nas nienawiścią kompletnie nie zajmujemy się sobą, tylko jakimś widmem. W nienawiści umyka nam fakt, że świat i inni w nim nie kręcą się wokół naszej turbozajebistości. I jak to? Przecież założeniem nienawiści jest prawdopodobnie głębokie przekonanie, że to MY wiemy, jak być powinno. Jak być musi.
Gdyby było odwrotnie, nie musielibyśmy nienawidzić. W stanie nienawiści pragnie się czegoś niemożliwego. Nienawiść bowiem jak snajper wymierza broń w ofiarę, która ma nas uczynić mniej nienawidzącymi. Bardziej spokojnymi, pokojowymi... No to nie ma końca. Zbyt dużo ludzi i zdarzeń na świecie, żeby to wszystko i wszystkich ogarnąć. I tak w kółko.
Nienawidzenie permanentne zajmuje kupę tak potrzebnego nam czasu. Oczy wyławiają z tłumu obiekty swojej nienawiści. Uszy słyszą tylko słowa zasługujące na nienawiść. Pory naszej człowieczej skóry "wyczuwają" człowieka do nienawidzenia z każdej niemal odległości. Jednego się odnienawidzi, drugiego szuka się do znienawidzenia. Na tym polega owa permanentność. Od samego pisania o tym czuję się zmęczona już.
A jak jest z miłością? Przecież szczęście w przedziwny sposób z nienawiścią nie jest łączone, a z miłością owszem. W stanie kochania, lubienia i akceptowania jest coś ekscytująco przyjemnego. I to bardzo ważne, żeby nie mylić tego z przyjemnym podekscytowaniem, bo na ten stan składać się może także wzburzona nienawiść, jak sądzę. W kochaniu poczucie tego wewnętrznego zadowolenia jest jak delikatne łaskotanie w podbródek. Łaskoczesz krótko, chichrasz się dłużej, niż samo łaskotanie trwało.
W zasadzie śmiać się można na samą zapowiedź łaskotania. O ile w nienawiści trzeba polować na dowody własnej nienawiści, o tyle w kochaniu dowody podkładają nam się same, pod sam nos. Człowiek w zadowoleniu skłonny jest przepuścić osiem osób w kolejce na poczcie, zaśmiać się na wielką plamę z sosu pomidorowego na ulubionej koszuli, machnąć ręką na spóźniony 45 minut pociąg z Kutna do Torunia.
W zadowoleniu bowiem jest tyle odżywczych substancji, że szkoda jest je utracić. Ostatecznie czas spędzony na poczcie, plama na koszuli i spóźniony pociąg są kompletnie, bezgranicznie i bezwzględnie nieważne. Bo gdybym nas teraz wszystkich zapytała, co najważniejsze jest w życiu, to z dużym prawdopodobieństwem — strzelam — odpowiedzielibyśmy, że miłość, rodzina, no i może jeszcze zdrowie. Dbamy o te swoje koszule, zmarnowany czas i zepsute lokomotywy, a o swoje szczęście to troszkę jednak mniej. A rzecz w tym, żeby rzeczy wielkie traktować jako ważne, a rzeczy i sprawy niewielkie jako ważne znacząco mniej.
Fragment książki "DoSłownie. Rzecz o porozumiewaniu się" Magdaleny Trus-Urbańskiej