Mery Spolsky: Utrata mamy przypomniała mi, jak ważna jest kobieca solidarność
Każdy, kto choć raz widział ją na scenie, wie, że to wulkan energii. Jej piosenki przepełnione są ironią i sarkazmem, nie boi się mówić o swoich kompleksach i o tym, że miewa gorsze dni. Mery Spolsky wydała debiutancką książkę "Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj". - Nie chodzi o manifest samobójczy, a o stan, który czasami nas dotyka i jest tak mocny, tak mroczny i tak dołujący, że mamy czarne myśli - mówi w rozmowie z WP Kobieta.
Patrycja Ceglińska-Włodarczyk: Napisałaś książkę o mocnym tytule "Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj". Poruszyłaś ważny temat, ale w lekki sposób.
Mery Spolsky: Książka jest dla mnie punktem zwrotnym. To, że moje piosenki są wesołe, a na scenie są szaleństwa, to nie oznacza, że na co dzień tak funkcjonuję. Kiedy gasną światła, zamykam się w pokoju sama ze sobą, jest mrok, są czarne myśli, szereg różnych nastrojów, których nie widać. Wiele osób może się z tym zidentyfikować. Nie chodzi o manifest samobójczy, a o stan, który czasami nas dotyka i jest tak mocny, tak mroczny i tak dołujący, że mamy czarne myśli.
Często tak masz?
Zawsze miałam skłonności do bycia melancholijną osobą, która lubiła rozpływać się w smutnych piosenkach, pisać wiersze po nocach. Nawet w czasach gimnazjum najczęstszym tematem mojej twórczości było złamane serce albo płaczliwy dzień, który czasem się zdarzał. Mam taką naturę. Smutne rzeczy mnie nakręcają, a tworzenie sztuki sprawia, że te emocje się uwalniają. Każdy z nas, nawet jeśli jest radosny przy znajomych, może kryć w sobie milion warstw. I to jest okej. Mamy różne stany. Sama siebie czasem nie poznaję: są dni, kiedy kocham swoje życie i psa, i pojechałabym do Francji, a bywają też takie, że jestem we Francji z psem u boku i czuję, że wszystko jest beznadziejne.
W książce podkreślam, że choć Marysia próbowała szukać odpowiedzi na te swoje stany, to nie zawsze je znajdowała. Poszłam nawet do psychologa, ale myślę, że taka walka w naszych głowach będzie chyba trwała całe życie.
Wspomniałaś o terapii. Ty w niej nie wytrwałaś, o czym mówisz otwarcie w swojej książce.
Cholernie trudno pójść do kogoś obcego i się otworzyć. To wymaga wielkiej odwagi, dlatego podziwiam innych ludzi, którzy się na to zdecydowali. Potrafię się uzewnętrznić na scenie, ale mówić o najczarniejszych myślach osobie, która mi nie przypasowała… Miałam z tym problem. Może trafiłam do niewłaściwej osoby.
Przeczytaj: Karolina Malinowska odniosła się do sytuacji Patricii Kazadi. "Dlaczego bywamy tak okrutne?"
Co się takiego wydarzyło?
Zebrałam się na ten krok i poszłam na pierwszą wizytę do psychoterapeuty. Coś między nami nie kliknęło, a wpływ na to mogły mieć różne rzeczy. Przyszłam na tę wizytę, stałam pod klatką i nie mogłam wpisać numeru, bo akurat coś się zacięło. Pan, który przyszedł za mną, był bardzo zniecierpliwiony i wkurzony tym, że blokuję wejście na klatkę. Westchnął coś za moimi plecami, wszedł przede mnie, wpisał numer i poszedł. Pomyślałam: "burak". Za chwilę okazało się, że ów pan to doktor, do którego zapisałam się na wizytę. Kiedy go zobaczyłam, od razu mnie sparaliżowało.
Zarzucano ci, że zbagatelizowałaś problem depresji i korzystania z usług terapeutów.
To była seria niefortunnych zdarzeń, które być może wpłynęły na odbiór tego dnia. Zdanie z książki: "co za kretyn wymyślił, że idziesz do kogoś, siadasz na kanapę i mówisz mu najciemniejsze ulokowane rzeczy pod swoją kopułą", było pisane na mega wkurzeniu po tym spotkaniu. Czułam się wtedy źle.
Ten tekst jest podsumowaniem moich odczuć w tamtej chwili. Dlatego dziwi mnie, że ludzie bardzo zero-jedynkowo podeszli do niego i zinterpretowali go jako nawoływanie do niechodzenia na terapię. Podkreślam tylko, że nie zawsze to jest takie proste. Czasem nawet najbardziej odważny kocur na świecie może się przed takim gabinetem przestraszyć. Tą historią chciałam podkreślić, żeby się tego przed sobą nie wstydzić. Pamiętam, że byłam wkurzona, że nie udało mi się przed nim otworzyć i stwierdziłam, że trochę przegrałam to spotkanie.
Ale kto wie, czy za trzy lata nie obudzę się na kanapie psychoterapeuty? Życie pisze różne, naprawdę skomplikowane scenariusze.
Teraz, kiedy po ponad roku znowu możesz wejść na scenę, jesteś szczęśliwa?
Zawsze przed koncertami czuje się euforię, ale mam wrażenie, że teraz docenia się to dwa razy bardziej. Jak nam coś zabrano, to bardziej za tym tęsknimy. Mam też taki wiersz, że czarne myśli są po to, by na chwilę nie doceniać np. pysznych donutów, słońca, wakacji, tego, że się ma wszystkie nogi, ręce… Kiedy przychodzą te czarne myśli, warto puknąć się w łeb i o tym pomyśleć.
Ja też czuję, że czasem jestem okropna i nie doceniam tego, co mnie spotkało w życiu. Nagle skończyły się koncerty, spotkania z ludźmi, więc teraz koncert po długim czasie jest czymś wspaniałym. Ta energia jest niesamowita.
Twoje stroje sceniczne charakteryzują się wielką fantazją. Często odkrywasz sporo ciała, choć w swoich tekstach sugerujesz, że masz masę kompleksów. Na scenie o nich zapominasz?
Scena od zawsze była dla mnie jedynym miejsce na świecie, gdzie mogę pozwolić sobie na wszystko. Tak było od dziecka. W szkole raczej byłam szarą myszką, wstydziłam się podnieść rękę, prowadzić prezentację… Ale jak już był szkolny musical, czułam, że w końcu mogę założyć różowe koturny i pomalować twarz. Moi rodzice są z branży muzyczno-modowej i widziałam po nich, że w pracy pozwalają sobie na ekstrawagancję. Na scenie ginęły wszystkie moje kompleksy. To mnie wyzwalało. Pewnego dnia odważyłam się pokazać swoje ciało większej publiczności, a potem stwierdziłam, że czemu tego nie robić na co dzień. I to jest misja w mojej głowie, bo w swoim codziennym życiu wstydzę się być taka kolorowa.
Często nasze myślenie o własnym ciele determinują przypadkowe słowa lub sytuacje. Pamiętasz coś, co sprawiło, że zmieniłaś postrzeganie swojego ciała i popadłaś w kompleksy?
Kompleksy bardzo ograniczają i ja sama siebie sabotuję od dziecka. Nawet w podstawówce, nie wiem, z jakiego powodu, porównywałam się z innymi dziećmi. Zawsze tak miałam i stawiałam się w świetle osoby gorszej, jeśli chodzi o wygląd. Im byłam starsza, tym bardziej zaczęłam się w to wkręcać. Bywało też tak, że miałam lepsze momenty, czułam się świetnie w swoim ciele, myślałam, że jestem Marilyn Monroe i słyszałam coś, co zmieniało moje myślenie o 180 stopni.
Na przykład?
Pamiętam, jak kiedyś mój kolega rzucił na imprezie takim tekstem, że on to woli takie pulchne kobiety, kobiece kształty, takie jak Mery. To słowo "pulchne" tak mi utknęło w głowie, cały czas o tym myślałam. Choć z jego strony miał być to komplement, w moim odczuciu absolutnie nim nie był.
Często piękne zdjęcia przekłamują rzeczywistość i stają się w naszych głowach wyznacznikiem tego, jak powinniśmy wyglądać.
Od zawsze poruszam temat ciała w swoich piosenkach. Teraz widzimy, jak media społecznościowe potrafią zaburzyć różne obrazy. Z drugiej strony ja też lubię pokazywać się w tej fajnej wersji, lubię pokazywać ciało. Cieszę się, że jest teraz "trend" na plus size, że dziewczyny pokazują się w bikini, przestają się wstydzić tego, że nie są "w kanonie". Temat chudnięcia i tycia oraz kompleksów wraca do mnie jak bumerang. Często śpiewam o za grubych udach, o nogach za krótkich…
W jednej z twoich piosenek pojawia się piękne hasło: "Każda dziewczyna ma wierzyć w siebie". Proste, chwytliwe i z przesłaniem.
Ostatnio graliśmy koncert na Openerze i moim ulubionym momentem był ten, gdy pojawiła się wizualizacja z tym napisem. Tekst jest oczywiście kierowany nie tylko do dziewczyn. Dla mnie i dla publiczności jest to manifest. Choć jest to proste zdanie, czasem mi pomaga, kiedy powiem je na głos.
Damska solidarność będzie na czasie zawsze.
Mam nadzieję. Musiałam to w sobie odkryć. Rozumiem niektóre kobiety, które mówią, że lepiej się czują w gronie mężczyzn. Sama miałam taki czas w liceum, kiedy uważałam, że dziewczyny są wredne, na pewno też się do nich zaliczałam. Myślałam, że z chłopakami jest łatwiej, bo nie robią problemów. Ale minęło trochę czasu i zrozumiałam, że nikt się tak nie rozumie jak dziewczyna z dziewczyną, nikt nie da sobie tego kobiecego wsparcia. Być może utrata mamy mi przypomniała, jak ważna jest ta kobieca relacja i solidarność.
Przeczytaj również: Aleksandra Dejewska chorowała na bulimię. "Wpędziłam się w długi, bo zamiast spłacać kredyt, kupowałam sobie jedzenie"
Przejmujesz się komentarzami na swój temat?
Okrucieństwo mojej głowy jest takie, że jeśli jest 100 dobrych komentarzy, to ten jeden negatywny potrafi bardzo ukłuć. Bardzo się przejmuję komentarzami, które dotykają mojego wyglądu. Ostatnio miałam taką refleksję, że jeśli ktoś skomentuje moją sztukę w sposób nieprzychylny albo hejtujący, to mnie to tak nie boli. Wiem, że ludzie mają różne gusta, nie wszystko muszą zrozumieć, nie do każdego ta konwencja trafia itp.
Ale jeśli ktoś poświęcił chwilę swojego cennego czasu, aby napisać coś bardzo niemiłego na temat mojego wyglądu, to mi sprawia dużą przykrość. Wytwarza się zła energia, nie da się tym chyba nie przejmować.
Ostatnio Patricia Kazadi wyznała, że miała myśli samobójcze, a komentarze na temat jej wyglądu bardzo ją zabolały. Mało kto wiedział, że choruje i dlatego jej ciało się zmieniło.
Bardzo współczuję Patrici, że musiała to czytać i że ktoś pisał tak ohydne rzeczy. Mam to szczęście, że na moim profilu nie pojawia się zbyt wiele wulgarnych komentarzy. Niestety nie każdy pamięta, że w internecie nie jest się anonimowym. Myślę, że karma wraca. Nie staram się tym ludziom dopiec bardziej. Jeśli już im odpisuje, to daję emotkę serduszka. Zauważyłam, że wtedy te osoby miękną, pojawiają się przeprosiny albo miłe komentarze. Ci, którzy piszą takie hejterskie rzeczy, muszą mieć jakieś problemy, więc życzę im, żeby się z nimi uporali. Uważam, że media społecznościowe są też po to, aby dzielić się takimi historiami i uświadamiać.
Ważne jest też chyba wsparcie, które masz na co dzień.
To prawda. Zawsze, kiedy w busie koncertowym zaczynam czytać komentarze, słyszę: "Mery, nie czytaj tego. Jesteś fajna jaka jesteś. Chodź, idziemy na lody". I to jest super.
A tata? Jemu nigdy poświęcałaś dużo miejsca w swojej twórczości, dopiero w książce znalazł się o nim rozdział.
To jest bardzo przewrotne. Bo te osoby, które są pod ręką, które kochamy… Niestety, najmniej się o nich pisze. To złamane serca, rozpaczliwe momenty w życiu najczęściej dominują twórczość. Moja relacja z tatą i relacje z mężczyznami, wszystkie były cudowne, ale nie istnieją w piosenkach. Pomyślałam, że muszą zaistnieć w książce. Dlatego dużo napisałam o dobrej miłości, o tym, że trzeba celebrować relacje. Jest też o tym, że niektóre relacje naprawdę dużo uczą.
Szczęściarze z tych facetów!
Wcześniej byłam tą okropną, która po nieudanych związkach lubiła się zemścić w piosence. Robiłam to tak, żeby wiedziała to tylko ta jedna osoba. W książce można pozwolić sobie na więcej i stwierdziłam, że ta miłość i dobre relacje to jest coś, co nasze życie buduje. Dlaczego ta Marysia jednak się nie zabiła dzisiaj? Bo wydarzyło się wiele pięknych chwil i o tych chwilach chciałam pisać.
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Link do grupy: https://www.facebook.com/groups/540919303734252