Mieszkania toną w śmieciach. "W niektórych domach chodzi się po robalach, jak po folii bąbelkowej"
- Kiedy wracam do domu, krzyczę do dzieci, żeby nie podchodziły. Biegnę prosto do łazienki i czasem nawet w ubraniu wchodzę pod prysznic. Mamy taki swój żarcik w pracy, że po "hardkorowym" zleceniu szorujemy się domestosem – mówi Justyna Arciszewska, która pokazuje w internecie, jak doprowadza do błysku "hardkorowe chaty".
19.02.2024 | aktual.: 19.02.2024 08:45
Edyta Urbaniak: Lubi pani sporty ekstremalne?
Justyna Arciszewska: Sporty ekstremalne? Ze sportem jestem raczej na bakier.
Ale to co pani robi, sprzątanie mieszkań zbieraczy, ale też - jak to pani nazywa - "hardkorowych chat", jest jak sport ekstremalny. Czegoś takiego nie robi się raczej dla pieniędzy.
Coś w tym jest. Kiedy założyłam firmę sprzątającą i zaczęłam przyjmować pierwsze zlecenia, ta praca mnie trochę nudziła. Miałam z tyłu głowy myśl, że chciałabym zrobić coś większego. I pewnego razu odebrałam telefon z pytaniem, czy nie posprzątałabym mieszkania po lokatorach, którzy zostawili je w okropnym stanie. Na początku byłam przerażona, czy sobie poradzę. Ale lubię wyzwania. Postanowiłam spróbować. Satysfakcja z efektu końcowego była niesamowita. Poczułam, że to mnie kręci. Przekraczanie własnych granic, ściganie się ze sobą, stawianie sobie poprzeczki wyżej i wyżej. Im większy brud, tym lepiej!
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jak wygląda mieszkanie zbieracza? Porusza się po nim tunelami pośród stert?
To już w najgorszym stopniu zbieractwa, kiedy cierpiąca na nie osoba ma korytarze od drzwi wejściowych do łazienki, toalety, łóżka. My, z moją ekipą, nie mieliśmy aż tak ekstremalnego przypadku, by sterty śmieci sięgały sufitu. W jednym z mieszkań miały około 1,5 metra. Właściciel spał na górze kabli, elektroniki, gratów na łóżku. We czworo sprzątaliśmy to wszystko przez tydzień, po 10 godzin dziennie. Wyrzuciliśmy 12 ton rupieci, to chyba było więcej niż 10 dużych kontenerów.
Pośród tych rzeczy nie ma myszy, szczurów, robaków?
Zdarzają się karaluchy i pluskwy. Kiedyś opróżniałyśmy z moją bratową mieszkanie, a gdy ruszyłyśmy leżącą folię, nagle zaczęły spod niej wyłazić robale. Uciekłyśmy. Jedna pani spała w łóżku, po którym biegały pluskwy. W niektórych domach chodzi się po robalach, jak po folii bąbelkowej. W takich przypadkach, zanim zaczniemy sprzątać, wzywamy firmę dezynsekcyjną, z którą współpracujemy i mamy pewność, że wszystko wytępi. Bo różnie się zdarza. Raz przyjeżdżam do klientki, mówi, że miała karaluchy, ale była dezynsekcja. A ja widzę, jak maszerują po suficie. "I jak to przebiegało?" – pytam. "Przyszedł pan, spryskał mieszkanie i poszedł" – opisuje. "Pani tu była?" "Tak, bo mówił, że mi nie zaszkodzi". A wiem, że do takiego mieszkania nie można wchodzić przez sześć godzin.
Nie boi się pani, że wchodząc choćby na chwilę do zarobaczonego mieszkania, zabierze pani coś do samochodu czy swojego domu?
Do takich mieszkań wchodzimy w maskach z filtrami, kombinezonach, rękawiczkach, butach i okularach ochronnych. Po zakończeniu pracy, wszystko wyrzucamy, a zdarza się, że wsiadamy do samochodu w krótkich spodenkach. Bardzo pilnuję, żeby nie roznieść robactwa. Przyznam, że pluskwy i karaluchy mnie brzydzą.
A zapach? Wyobrażam sobie, że z tym też może być ciężko.
Mamy maski z filtrem węglowym, nic w nich nie czujemy. A jeśli już się zdarzy, że coś się przebija, mam babski sposób: tampony w nos i idziemy! Ewentualnie używam maści mentolowej.
Nie zdarzyło się, że powiedziała pani: "To już dla mnie za dużo, nie dam rady"?
Nie lubię się poddawać. Nie lubię przegrywać. Każde trudne zlecenie jest dla mnie wyzwaniem. Poza tym, bratowa, z którą pracuję, też jest taką wariatką jak ja. Kiedy mam gorszy moment, mówi: "Przestań, my tego nie zrobimy?!", a czasem to ja jej daję takiego kopa.
Jakie było najtrudniejsze zlecenie?
Jedna z gmin zleciła nam sprzątanie po alkoholiku. To był pokój bez łazienki i bez kuchni. Hałdy śmieci, stosy butelek. Ciemnawo, bo było odłączone światło. Kiedy wreszcie oświetlili wnętrze, zorientowałam się, że… wszędzie są odchody, a w butelkach mocz! Wyskoczyłam z tego mieszkania, jak poparzona. "Walić pieniądze, jedziemy!" – krzyknęłam do Klaudii. Ale postawiła mnie do pionu i uwinęłyśmy się w 4,5 godziny.
Po takiej robocie człowiek chyba szoruje się ze dwie godziny?
Kiedy wracam do domu, krzyczę do dzieci, żeby nie podchodziły. Lecę prosto do łazienki i czasem nawet w ubraniu wchodzę pod prysznic. Mydlę się i mydlę, leję szampon, spłukuję i od nowa. Czasem mam wrażenie, że mimo to został na mnie zapach, ale wtedy pytam dzieci i mówią, że nie. Mamy taki swój żarcik w pracy, że po "hardkorowym" zleceniu szorujemy się domestosem.
Nigdy nie odmówiła pani "hardkorowych" zleceń?
Dwa razy, ale nie dlatego, że były za ciężkie. Raz dorosła córka wezwała nas do opróżnienia mieszkania po zmarłej matce. Weszłam do pokoju, w którym mama spała, a tam pięciocentymetrowa warstwa martwych pluskiew. Nie da się czegoś takiego nie zauważyć, jeśli się regularnie odwiedza rodzica. Wkurzyłam się, że córka do tego stopnia nie interesowała się matką. Nie zamówiła dezynsekcji, żeby pluskwy nie zjadały matki żywcem… Drugi przypadek był w pewnym sensie podobny.
Taka praca jest trudniejsza psychicznie czy fizycznie?
Fizycznie, bo wiąże się z dźwiganiem, noszeniem ciężkich rzeczy. Przez osiem godzin człowiek się schyla, boli kręgosłup. Po takich dużych zleceniach robię sobie minimum dwa dni wolnego, bo nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą. Kiedy przyjeżdżam do stałego klienta na zwykłe sprzątanie i jęczę, że wszystko mnie boli, od razu wie i pyta: "Co, hardkora mieliście?".
W ile osób sprzątacie domy zbieraczy?
Różnie, czasem w cztery, w tym dwaj koledzy. Przydają się, jak jest dużo tachania mebli. Mniejsze zlecenia ogarniamy we dwie z bratową. Wtedy pierwsza rozmowa z klientem ma taki przebieg: "Same kobiety? Poradzicie sobie?". "Panie, żebyś pan widział, co my czasem robimy!".
Jak dzielicie się obowiązkami?
Ja odkurzam, bo lubię, a ona akurat nie, a z kolei ja nie przepadam za myciem podłóg, a ona to lubi. Ja jestem też specjalistką od mycia okien. Lubię patrzeć, jak spryskam mocno zapuszczone okno specjalnym płynem z baniaka pod ciśnieniem i cały brud spływa…
Kulisy pracy pokazuje pani na filmikach w mediach społecznościowych. Ludzie lubią oglądać takie rzeczy?
I to jak! Filmiki z "hardkorowych chat" cieszę się ogromną popularnością na moich profilach. Jak tylko zapowiem, że mam takie zlecenie, internauci siedzą z wypiekami na twarzy i czekają aż wrzucę relację.
Kto was wzywa do domów zbieraczy: oni sami, gmina czy rodzina?
Najczęściej rodzina. Ale zwykle to już jest taki etap, że osoba ze zbieractwem zaczyna terapię i jest już gotowa do zmian. Tylko raz zdarzyło się, że jednego dnia wynieśliśmy do kontenerów pół mieszkania, a kiedy następnego dnia wróciliśmy dokończyć, część rzeczy była z powrotem w środku.
Co w takiej sytuacji?
Nic nie możemy zrobić, bo coś, co dla nas może być śmieciem, dla kogoś stanowi jakąś wartość, choćby sentymentalną. Nie możemy nikogo zmusić, żeby pozbył się rzeczy. Ale mieliśmy tylko jedną taką sytuację.
Żal jest pani tych ludzi?
Tak, bo to zwykle osoby chore, z depresją, zaburzeniami psychicznymi. Zresztą patologiczne zbieractwo, inaczej syllogomania, również jest takim zaburzeniem. Jest im wstyd, że doprowadziły do takiego stanu. W większości przypadków, z którymi się spotkałam, ludzie widzieli, jak wyglądają ich mieszkania, to ich dołowało, ale nie mogli przestać znosić rzeczy. W końcu dopadała ich jeszcze depresja. Nikogo nie oceniam. Widząc, że ktoś jest bardzo skrępowany, staram się rozładować sytuację i mówię: "A tam, nie takie rzeczy widziałam!". Jeśli ktoś czuje się bardzo niekomfortowo, proponuję, żeby wyszedł na spacer. Jest mi tak szkoda tych ludzi, że niektórym odgracam mieszkania za darmo.
Za darmo? Skąd taki pomysł?
Po zamieszczeniu filmiku w mediach społecznościowych z doprowadzenia do błysku jednej z "hardkorowych chat", napisała do mnie dziewczyna chora na depresję, która bardzo zaniedbała dom. Zapytała, czy bym jej nie pomogła. Wysłała zdjęcia. Tragicznie to wyglądało, nie dało się żyć w takich warunkach. Spontanicznie spakowałam się i pojechałam z Białegostoku, gdzie mieszkam, do Warszawy. Ogarnęłam wszystko. Opowiedziała mi swoją historię. Tak mnie to ruszyło, że postanowiłam, że będę raz na jakiś czas organizować takie akcje.
Raz na jakiś czas, czyli…
Nawet dwa razy w miesiącu.
Rozwalacie meble?
Zdarza się. Kiedyś jechałam na opróżnianie piwnicy taksówką. Wsiadłam z siekierą i łomem i mówię do taksówkarza: "Pan się nie przerazi, ja na robotę jadę"."Pani, a gdzie ta robota?" - zdziwił się. Bo do domów zbieraczy zawsze zabieramy siekiery i łomy. Takie zlecenia na pewno dają więcej satysfakcji niż zwykłe sprzątanie.
Mam też podejrzenia, że w tych zwykłych domach klienci czasem dadzą popalić.
Oj, żeby pani wiedziała. Ci, z którymi na stałe współpracuję, są super! Ale czasem trafiałam na takich, którzy uważali, że ludźmi, którzy sprzątają, można pomiatać. Dlatego nie boję się "hardkorowych chat", ale ludziom ze zwykłych domów czasem odmawiam.
Tekst dla Wirtualnej Polski napisała Edyta Urbaniak.