Młodszy mąż, adoptowane dzieci i "Solidarność" w tle. Henryka Krzywonos o swojej wyjątkowej rodzinie
Henryka Krzywonos-Strycharska, zatrzymała słynny tramwaj nr 15, w okresie PRL działała w opozycji, była sygnatariuszką porozumień sierpniowych. Dziś udziela się politycznie. Prywatnie udowodniła, że miłość nie zna metryki, a dzieci są największą radością.
11.02.2018 | aktual.: 11.02.2018 19:57
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Gdy 15 sierpnia 1980 roku wypowiedziała pamiętne słowa "Ten tramwaj dalej nie pojedzie", na zawsze wpisała się w historię Polski. W 2009 roku na Kongresie Kobiet otrzymała tytuł Polki Dwudziestolecia. Jest założycielką fundacji pomagającą rodzinom w potrzebie, razem z mężem przez lata prowadziła rodzinny dom dziecka. I choć różniło ich 11 lat, razem przeżyli ponad 30. Jak opowiada w wywiadzie dla "Wysokich Obcasów", poznali się przy... warzywniaku.
On z milicji, ona z "Solidarności"
"To był rok 1987. Dokładnie pamiętam datę - 14 lipca. Pracowałam wtedy w ośrodku szkolenia cudzoziemców w Gdańsku. W mieście wszyscy mnie znali, nie mogłam znaleźć pracy po strajkach, bo miałam nakaz wyprowadzenia się z Gdańska i zakaz wykonywania pracy w PRL do czasu odwołania. W tym ośrodku szefowa mnie przyjęła z łaski. (...) Dowiedziałam się, że w ośrodku są używane meble tanio do sprzedania. A ja w domu miałam tylko dmuchany materac. Więc kupiłam szafę, wersalkę i umówiłam się z kolegą z pracy, że mi te meble przewiezie do domu. Ale kolega nie przyjechał na umówiony termin. Więc wybiegłam na ulicę, patrzę, przy warzywniaku stoi żuk. Poszłam do kierowcy i proszę, żeby mi pomógł te meble przewieźć. On mówi, że wykluczone, nie może, bo jest po nocy i tylko wyrzuci ten towar i jedzie. Ale kobieta z warzywniaka – jego żona, jak myślę – mówi: 'Krzysiu, ale ta ulica Gdańska to blisko, pomóż pani!'".
Jak relacjonuje Henryka Krzywonos pomocy udzielił za oranżadę. Był też czas na rozmowę. "On mi opowiada o sobie. No i wtedy właśnie mu powiedziałam, że ja jestem kobietą "Solidarności". A on o tych zdjęciach i książeczce z ludźmi inwigilowanymi i że teraz już kojarzy, że stąd moją twarz zna. (...) Więc rozmawiamy dalej, ja chcę mu zapłacić za podwózkę, on mówi, że wykluczone, nie chce pieniędzy. Umawiamy się, że przyjdzie jutro na moje imieniny. I przyszedł".
Kobieta z warzywniaka okazała się siostrą, a na imieninach pojawił się przyszły mąż z prezentem. "Przyniósł mi w prezencie 25 deko kawy. To było wtedy coś! I nie wiem, czy pani uwierzy, ale to był pierwszy prezent w moim życiu. Nigdy wcześniej nie dostałam nic na urodziny czy imieniny" - opowiada w wywiadzie dla WO Krzywonos.
"(...) Byłam pełna obaw. Że taki młody, 11 lat różnicy. Niby w tym wieku to nic wielkiego, ale mimo wszystko. Dla mnie to była katastrofa. Facet mi się podoba, ale myślę, że nic między nami być nie może, bo jest zbyt młody, chociaż nad wiek dojrzały. Poza tym przecież ja jestem chora, mam raka. (...) Na razie mu tego nie mówię, bo fajnie się rozmawia. On zaprasza mnie na swoje imieniny do siebie do domu, 25 lipca. Jadę tam, a tam pełno młodych ludzi, poznaję jego kolegów, koleżanki, rozmawiamy, jest fajnie. Mijają może trzy-cztery dni i Krzysztof mi mówi, że dobrze by było, żebyśmy się pobrali".
Ślub i adopcja
Ani różnica wieku, ani wiadomość, że nie może mieć dzieci, nie zraziły kandydata na męża. To był początek ich 30-letniego małżeństwa i domu pełnego dzieci. "Zaraz po ślubie moja mama pojechała na wczasy do rodziny mojego ojczyma. Wróciła i mówi, że tam jest dziecko – dwa i pół roku – do wzięcia. To był czwartek. Już w piątek pojechaliśmy do Rzeszowa i w sobotę wróciliśmy z Agnieszką do domu. Tak powstało nasze pierwsze dziecko. Sprawy adopcyjne załatwiliśmy w ciągu trzech miesięcy. I mieliśmy pełną rodzinę. Nic więcej nam do szczęścia nie było potrzebne" - powiedziała w wywiadzie dla "Wysokich Obcasów".
Jak relacjonuje, później zaadoptowali Jasia, Olę i kolejne rodzeństwo. O swojej rodzinie opowiedziała także w wywiadzie dla WP Kobieta. "Z mężem wychowałam dwunastkę dzieci. Takie domy czy rodziny zastępcze są bardzo ważne, bo dzieci muszą mieć swoje miejsce, muszą mieć swoją przynależność. Skoro mama nawala, to trzeba zastąpić ją kimś innym. I my z mężem to robiliśmy. Dziś dzieci są dorosłe, więc jesteśmy z mężem wolnymi strzelcami i możemy robić, co chcemy. Ale nie było tak całe życie".
Dodaje też, czy decyzja o adopcji była dla niej trudna. "Kiedy się kocha drugiego człowieka, nie ma ciężkich decyzji. Podejmuje się decyzję i jest wszystko ok. Nie ma obiekcji, że coś jest nie tak. Nie mówię, że nie było ciężko, bo zawsze geny mają przeważanie w tym, co się robi, ale jest bardzo ważne, żebyśmy kochali dzieci. Jeżeli kochamy ludzi i kochamy dzieci, to nie ma problemu".
Rodzinny dzień dziecka był pełen miłości, ale jednocześnie ciężkiej pracy. W rozmowie z Wirtualną Polską przyznaje: "musieliśmy dodatkowo pracować, zarabiać na dzieci. Oczywiście mieliśmy dotacje, ale te dotacje były bardzo małe i nie wystarczały. Był okres, kiedy dostawaliśmy na dziecko 420 złotych. To stanowczo za mało. I wtedy trzeba było pracować. Mój mąż pracował, ja pracowałam, robiliśmy różne rzeczy".
- Znam kilkanaście domów rodzinnych, które się rozpadły. Nam się udało. Wychowaliśmy dwanaścioro dzieci. Wszystkie są dorosłe, mają swoje dzieci. Jak widzę córkę, która do swojego dziecka szepcze: "Ciebie kocham najbardziej na świecie", to serce się raduje, że jednak ona z tego domu wyniosła coś dobrego - puentuje w wywiadzie dla WO.
Polityczka podkreśla, że pomimo wyprowadzki dzieci czuje z nimi silną więź. "Wszystkie mają nazwisko męża, więc jesteśmy nadal rodziną. Są naszymi dziećmi do naszej śmierci. Rodzina w moim życiu jest bardzo ważna" - powiedziała dla WP Kobieta.