Kiedy się kocha, nie ma ciężkich decyzji
Henrykę Krzywonos-Strycharską w Polsce zna każdy. W okresie PRL działała w opozycji, była sygnatariuszką porozumień sierpniowych. Zawsze angażowała się w akcje, które miały pomóc potrzebującym, szczególnie kobietom i dzieciom.
10.03.2014 | aktual.: 22.06.2018 10:56
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Henrykę Krzywonos-Strycharską w Polsce zna każdy. W okresie PRL działała w opozycji, była sygnatariuszką porozumień sierpniowych. Zawsze angażowała się w akcje, które miały pomóc potrzebującym, szczególnie kobietom i dzieciom. Z mężem, Krzysztofem Strycharskim, wychowali dwunastkę adoptowanych dzieci. Teraz Krzywonos staje przed nowym wyzwaniem: będzie kandydować z list PO do Parlamentu Europejskiego.
Los kobiet nigdy nie był jej obojętny. Nie tylko czynnie działa w ich sprawie, ale też chętnie dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem. Ostatnio pojawiła się na „Vital Forum” w Warszawie, gdzie mówiła o tym, jak zmienia się rola kobiet w społeczeństwie. – Kiedyś było oczywiste, że kobiety robią różne rzeczy – tłumaczy. – Kiedy mężczyzna szedł na wojnę czy strajkował, kobieta brała młotek w rękę i działała. Dziś nie muszę tego robić, bo mam męża, który jest partnerem, przyjacielem, kochankiem. Teraz mamy inne problemy. Na przykład kobiety, które są matkami i chodzą do pracy. Słyszałam opinię, że bywają zabiegane i nie myślą o dzieciach. Nieprawda. Wszystkie o nich myślimy i kochamy dzieci największą miłością na świecie.
Specjalnie dla WP.PL Henryka Krzywonos mówi o kandydowaniu do Parlamentu Europejskiego i o tym, jak to jest być matką dwunastki dzieci.
WP.PL: Czym się Pani teraz zajmuje?
Teraz zajmuję się różnymi rzeczami. Przede wszystkim chcę się dostać do Parlamentu Europejskiego. Startuję w wyborach z ramienia PO. Chcę zrobić cokolwiek dla Polski w Europie. Interesuje mnie przede wszystkim polityka społeczna. Chcę zająć się problemami rodzin, w tym prawami dzieci. Już w tej chwili pracuję na to konto.
Ma Pani spore doświadczenie. Zajmowała się Pani na przykład aktywizacją kobiet z popegeerowskich rodzin.
Pomagałam kobietom wyjść z domu, żeby zrozumiały, że nie muszą tkwić tak jak prababcia, babcia, matka w tym pegeerze, tylko mogą wychodzić, zmienić swój los. Pomagałam wyjść do pracy. I ciężko w to uwierzyć, ale na dziesięć kobiet tylko trzy zgadzały się iść do pracy, a reszta nie. Bo im wygodnie właśnie tu, gdzie są. Mimo biedy, która je przytłacza. Dlatego tak ważna jest edukacja, profilaktyka.
Sama miała Pani dużą rodzinę, prowadziła Pani z mężem rodzinny dom dziecka.
Z mężem wychowałam dwunastkę dzieci. Takie domy czy rodziny zastępcze są bardzo ważne, bo dzieci muszą mieć swoje miejsce, muszą mieć swoją przynależność. Skoro mama nawala, to trzeba zastąpić ją kimś innym. I my z mężem to robiliśmy. Dziś dzieci są dorosłe, więc jesteśmy z mężem wolnymi strzelcami i możemy robić, co chcemy. Ale nie było tak całe życie.
Czy adopcja była ciężką decyzją?
Kiedy się kocha drugiego człowieka, nie ma ciężkich decyzji. Podejmuje się decyzję i jest wszystko ok. Nie ma obiekcji, że coś jest nie tak. Nie mówię, że nie było ciężko, bo zawsze geny mają przeważanie w tym, co się robi, ale jest bardzo ważne, żebyśmy kochali dzieci. Jeżeli kochamy ludzi i kochamy dzieci, to nie ma problemu.
Jak prowadzi się rodzinny dom dziecka?
Bardzo ciężko. Nie wiem, jak teraz, bo się nie orientuję, ale kiedy my z mężem prowadziliśmy, to musieliśmy dodatkowo pracować, zarabiać na dzieci. Oczywiście mieliśmy dotacje, ale te dotacje były bardzo małe i nie wystarczały. Był okres, kiedy dostawaliśmy na dziecko 420 złotych. To stanowczo za mało. I wtedy trzeba było pracować. Mój mąż pracował, ja pracowałam, robiliśmy różne rzeczy.
Mimo tego znajdowała Pani czas dla siebie?
Zawsze, kiedy układamy czas i chcemy cokolwiek zrobić dla siebie, to powinniśmy to zrobić. To jest fantastyczne. Zawsze z mężem znajdowaliśmy czas dla siebie. Wtedy wynajmuje się panią, która przychodzi na parę godzin do dzieci, a my wychodzimy. Mamy możliwość otrzepania się z tych wszystkich nerwów, których doświadczamy na co dzień.
Nadal ma Pani kontakt z całą dwunastką?
Oczywiście, bo to są nadal nasze dzieci. Wszystkie mają nazwisko męża, więc jesteśmy nadal rodziną. Są naszymi dziećmi do naszej śmierci. Rodzina w moim życiu jest bardzo ważna.
Rozmawiała: Sylwia Rost
(sr/mtr), kobieta.wp.pl