Aleksandra Wiederek-Barańska © Archiwum prywatne | Magdalena Franczuk

Muszę lecieć, żyć życiem!

Anna Śmigulec
15 października 2021

Paliatywny i meta - dla Katarzyny i Aleksandry te dwa słowa były niczym uderzenia łopatą w głowę. Wiedzą, że nigdy nie wyzdrowieją i że nie zostało im wiele czasu. Rzuciły się żyć.

- Wiadomo: "paliatywny" oznacza, że zaraz do piachu - mówi Katarzyna. - Tak to się ludziom niestety kojarzy.

"Meta" - też zapowiada koniec, choć dla nich inaczej. A one zachorowały, mając zaledwie dwadzieścia lub trzydzieści kilka lat.

Dlatego Katarzyna wbiegła na własną radioterapię w stroju sportowym - bo wciąż szykowała się do półmaratonu.

Aleksandra poleciała z rodziną na Karaiby, a teraz jesienią, rozkopuje z synkiem liście w parku i szaleje z nim na rowerach.

- Nie chciałabym wrócić do życia sprzed choroby - rzuca Katarzyna. - Dopiero teraz czuję się szczęśliwa.

KATARZYNA KRAJEWSKA

Akurat u niej w rodzinie nie było ani jednego przypadku raka. A ona, jak większość kobiet, wyczuła guza pod prysznicem. Potem też standardowo: trafiła na onkologię, wyrobiła kartę szybkiej diagnostyki onkologicznej DiLO, przeszła biopsję.

"Typ sportowca" - mówi o sobie Kasia. Właśnie przygotowywała się do półmaratonu. Biegała, chodziła z kijami, pływała. Szczupła, krótkie ciemne włosy. Opowiada szybko, niskim głosem, odgrywając całe dialogi z podziałem na role: ona – lekarz, ona – mama, ona – koleżanka.

22 lutego 2019 roku ma świętować czterdziestkę, a 8 lutego na konsylium lekarskim dowiaduje się, że ma raka.

Katarzyna pewnego dnia budzi się z myślą: dobra, dzisiaj biegnę półmaraton.Wstaje, wychodzi i przebiega te 21,09 km. Pięć miesięcy po radioterapii
Katarzyna pewnego dnia budzi się z myślą: dobra, dzisiaj biegnę półmaraton.Wstaje, wychodzi i przebiega te 21,09 km. Pięć miesięcy po radioterapii© Archiwum prywatne

Onkolog przedstawia to rzeczowo:

- Pani Kasiu, zaczynamy się leczyć. Będzie tak: najpierw czerwona chemia, potem biała chemia, potem operacja, naświetlania, a na końcu hormonoterapia na pięć lat.

Więc diagnozę przyjmuje ze spokojem: że to choroba jak każda inna, tylko musi przejść kolejne etapy. Podchodzi do tego zadaniowo.

To, że będzie łysa, jej nie przeraża.

Ale tamtego ranka na początku kwietnia, wstaje i nie poznaje siebie w lustrze:

- Wyglądałam jak kosmita - wspomina. - Położyłam się spać jak normalny człowiek, a rano obudziłam się bez brwi i rzęs. Nie byłam na to przygotowana. Tym bardziej że włosy wypadły mi po drugiej chemii, tuż po 40. urodzinach, i już zaczęły odrastać.

Ma to znaczenie, bo Kasia obiecała sobie, że mimo raka będzie normalnie pracować. A jest przedstawicielką handlową, dziennie odwiedza z 20 miejsc i jeszcze więcej ludzi. Z każdym zaczynać rozmowę od: "Dlaczego tak wyglądasz? Co się stało?" nie wchodzi w grę.

Kasia nosi więc perukę - włosy podobne do jej naturalnych, tylko krótsze, i codziennie starannie rysuje sobie brwi.

Chemię dostaje co trzy tygodnie w czwartek. Odkrywa, że w piątek jednak czuje się tak słaba, że do pracy nie dojedzie. Ale już w poniedziałek jest na stanowisku. I tak po każdej dawce.

Ból

Życie więc biegnie normalnie i Kasia biega normalnie. Niemal każdego dnia. Ma już za sobą czerwoną chemię, białą chemię, pełną mastektomię, teraz radioterapia.

Raz wychodzi na jogging, a tu telefon:

- Może być pani za pół godziny? Bo nam się termin zwolnił.

- Tak, oczywiście, mogę.

I wbiega na oddział w sportowym stroju.

- Co pani robi? To jeszcze za wcześnie na ćwiczenie.

- Ale ja powoli i tylko parę kilometrów.

A po radioterapii wraca do ostrych treningów. Bo bierze już tylko herceptynę, a ona jest jak zwykły zastrzyk, nie daje skutków ubocznych.

Pewnego dnia budzi się z myślą: dobra, dzisiaj biegnę półmaraton.

Wstaje, wychodzi i przebiega te 21,09 km. W czasie, który sobie założyła: poniżej dwóch godzin. Pięć miesięcy po radioterapii.

Jest z siebie dumna. Czuje: "Mogę wszystko!"

Tylko że zaczyna ją boleć kręgosłup. Potwornie, uporczywie, zawsze w tym samym miejscu: na jednym kręgu, tylko w nocy. Idzie do lekarza, a on:

- Pani Kasiu, rak musi boleć.

- To proszę mi odstawić hormony albo zmienić leczenie, bo nie jestem w stanie tak funkcjonować.

I upiera się, że jako człowiek intensywnie ćwiczący, zna wszystkie rodzaje bólu. Ale ten jest inny. Domaga się skierowania na rezonans magnetyczny.

Meta

Dla zdrowego człowieka meta oznacza po prostu koniec biegu lub metaforycznie koniec jakiejś aktywności.

Ale Kasia jest świadomą pacjentką, dużo nauczyła się z rozmów z lekarzami i z grup amazonek na Facebooku, do których należy. Kilka zresztą sama prowadzi.

Kiedy więc w listopadzie 2020 r. odbiera online wynik rezonansu i widzi na ekranie telefonu: "Zmiana meta", dopada ją bezsilność. Wie, że meta to metastaza. Przerzut. Rozsiew nowotworu.

Wie, że tego już nie można wyleczyć.

To najgorszy moment w chorowaniu. Dociera do niej: "To już".

W dodatku jest wtedy w domu sama.

Meta.

Bez znaków zapytania i wątpliwości.

Meta.

Koniec.

Ma dość. Pierwszy raz czuje, że już nie chce się leczyć. Że w ogóle nie chce żyć.

Trzy dni spędza w łóżku. Bliskich i znajomych odpycha: "Dajcie mi spokój, odczepcie się, nie chcę z nikim rozmawiać!"

Katarzyna: "Ja w ogóle jestem człowiekiem, który urodził się nad morzem przez pomyłkę. Bo mieszkam w Koszalinie, ale to w górach czuję się jak w domu"
Katarzyna: "Ja w ogóle jestem człowiekiem, który urodził się nad morzem przez pomyłkę. Bo mieszkam w Koszalinie, ale to w górach czuję się jak w domu"© Archiwum prywatne

Nie widzi przed sobą nic. Oprócz bólu. A to jedyna rzecz, której się boi, odkąd zachorowała.

I właśnie ten argument przekonuje ją, żeby wrócić do życia. Na jednej z grup ktoś pisze, że nie leczona będzie właśnie w takim bólu umierać.

- I to była pierwsza rzecz, która mnie przekonała: kurczę, wstawaj z tego łóżka!

Natychmiast umawia się do onkologa, który potwierdza:

- Może się pani nie leczyć. Ale tego, co będzie przy końcu, człowiek bez leczenia nie jest w stanie wytrzymać.

Nowe życie

Od lekarza słyszy, że to nie jest koniec świata. Że owszem, perspektywy wyleczenia już nie ma, ale są pacjentki, które żyją krótko, i takie, które świetnie funkcjonują długie lata. I dlaczego założyć, że ona nie ma być tą, która medianę przeżycia wyciągnie do góry?

Bo już po poprzedniej diagnozie zapytała lekarza, ile będzie żyła. A on:

- Ja pani tego nie powiem. Bo kobiety zazwyczaj żyją tyle, ile poda im lekarz. Jak usłyszy, że pięć lat, to przeżyje te pięć lat. A potem potrafi się posypać w zastraszającym tempie. Chyba że sobie coś zaplanuje.

Kasia nie może przestać o tym myśleć. Dzieli się tym w grupie na Facebooku. I dorzuca, że w takim razie ona właśnie zaplanowała imprezę: swoje 50. urodziny. W 2029 r.

Wpisują się setki kobiet.

Więc teraz, po prawie dwóch latach, kiedy przygnębiona pisze w tej samej grupie, że ma przerzuty, przypominają: "Nie, Kasia! Ty się nigdzie się nie wybieraj, bo my wszystkie pamiętamy o twojej imprezie w 2029 r.!".

A Kasia, wręcz odwrotnie: wybiera się i to intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Wraca do biegania. Lekarz reaguje trochę z niedowierzaniem, trochę z podziwem:

- A próbuj!

- A będę! - zapiera się. Biega co prawda wolniej, asekurując się kijkami, ale daje radę.

Co trzy tygodnie dostaje chemię, więc ćwiczy w cyklach: w pierwszym tygodniu chodzi z kijami, bo wtedy jest najsłabsza. W drugim pływa na basenie. W trzecim już biega. Wszystko pięć razy w tygodniu, bo dwóch dni jej ciało potrzebuje na odpoczynek.

Ale nie od pracy. Po drugiej diagnozie omawiają z szefem, co dalej:

- Będzie pani pracowała z domu...

- Nie. Będę pracować normalnie. Tak długo, jak dam radę.

Bo Kasia wie, że jak utknie w domu, to dopiero będzie chora.

Więc szef stwierdza, że w takim razie, skoro decyduje się chodzić do pracy jak wszyscy, to będzie też traktowana jak wszyscy. Tylko w dni, w których ma szpital, nie pracuje. Poza tym: żadnej taryfy ulgowej.

Bardzo jej to odpowiada. Nawet kiedy dostaje opieprz.

Bo Kasia nie znosi użalania. Uważa, że ono jeszcze nikomu nie pomogło. Walczy, kiedy ktoś mówi:

- Ale ty nie podnoś na nią głosu, bo ona jest chora.

Jeździ do klientów jak dawniej. Zresztą uwielbia prowadzić samochód, czuje się wtedy wolna. Ale nie może z tym przesadzić, bo czasem jednak kręgosłup z przerzutem pobolewa.

Żyje jak normalny człowiek. Z wyjątkiem tego, że w kuchni ma dużą tablicę, na której przyczepia karteczki: kiedy jest w szpitalu, kiedy w przychodni, kiedy ma badania, a kiedy podanie leku. Bo jest tego sporo.

Lista

- Ciężko wytłumaczyć zdrowemu, jak zmienia się postrzeganie czasu przez człowieka, który wie, że ma go mało – tłumaczy Kasia. - Mnie to nagle przeraziło: czas płynie błyskawicznie! Bo oczywiście wujek Google podpowiedział mi, że mediana przeżycia dla pacjentów, którzy mieli przerzuty tak szybko jak ja, to trzy lata dla niecałych 50 proc. chorych.

Katarzyna na Śnieżniku. Wejście tam było na jej "liście rzeczy do zrobienia". Odhaczone
Katarzyna na Śnieżniku. Wejście tam było na jej "liście rzeczy do zrobienia". Odhaczone© Archiwum prywatne

Kasia pyta o to onkologa. Zastrzegając, że ma zaplanowaną na 2029 rok wielką imprezę dla amazonek. A przecież to dopiero za osiem lat.

- To jak ja mam teraz żyć? Mam sobie założyć kalendarz i skreślać te trzy lata do śmierci?

- Ale pani będzie na nią przygotowana. A ja jutro mogę wsiąść do samochodu i zginąć w wypadku.

To zmienia jej podejście. Nagle ta rozmowa i kilka innych zaczynają jej się układać w całość.

Choćby ta, która bardzo ją zabolała, kiedy napisała na swojej małej grupie onkologicznej: "To meta". I w jednym z pierwszych komentarzy przeczytała: "To teraz już nie masz czasu marzyć, musisz te marzenia spełniać". Mocno się wtedy oburzyła. Bo to jakby ktoś rzucił jej w twarz, że niedługo umrze.

I ta, kiedy lekarz powiedział jej, że dłużej żyją te pacjentki, które coś sobie zaplanują.

Zaczyna tworzyć listę rzeczy, które chce jeszcze zrobić przed śmiercią.

Polecieć samolotem. Bo bardzo się tego boi.

Pojechać do Zakopanego na konkurs skoków narciarskich. Bo jeździ od lat, ale od niedawna przestało to być oczywiste.

Skoczyć ze spadochronem.

Upiec sernik lepszy niż... Zapisała to po powrocie z imprezy, ale do tej pory nie wie, co miała na myśli. Przepytała wszystkich znajomych. Nikt nie kojarzy.

Wrócić na basen. (Myślała, że jej nie wolno).

Wynająć domek z kominkiem.

Wejść na Śnieżnik.

Zamieszkać w górach.

- Ja w ogóle jestem człowiekiem, który urodził się nad morzem przez pomyłkę - śmieje się Kasia. - Bo mieszkam w Koszalinie, ale to w górach czuję się jak w domu. Ale tego marzenia już raczej nie spełnię. Bardzo bym chciała, ale tutaj trzymają mnie jednak rodzina i praca.

Znienacka

W Wigilię 2020 r., siada w mieszkaniu, rozgląda się i rzuca do siebie:

- Kobieto! Wow! Jak ty to zrobiłaś?!

Przeprowadziła się zaledwie miesiąc po diagnozie o przerzutach. Chciała zdążyć ze wszystkim przed Bożym Narodzeniem. A przecież jeszcze zrobiła remont w tym mieszkaniu. Nie w pojedynkę, ale jednak ściany pomalowała i generalne sprzątanie na koniec zrobiła sama.

Siedzi więc teraz trochę zdziwiona własną siłą. Dumna. I szczęśliwa, że to zrobiła. Bo tyle miała wątpliwości: teraz kupować mieszkanie? Nie, to bez sensu! Po co? Przecież nie wiadomo, ile pożyję...

Po czym pomyślała: jak nie teraz, to kiedy?

A skoro ma własny dom, to chce też kota.

Jest kociarą i odkąd pamięta, zawsze miała koty. Ale kilka lat temu okazało się, że jest alergiczką. Więc kiedy zachorowała na raka, nie miała już kota, bo bała się, że alergia wróci i że jedno leczenie będzie wykluczać drugie.

I znów argument ostateczny: jak nie teraz, to kiedy?

Więc decyduje się adoptować. Wybiera kota z przeszłością. Ośmioletniego, wyciągniętego z bardzo złych warunków, z nielegalnej hodowli. Codziennie myśli, ile to zwierzę już wycierpiało i jak bardzo jest mu potrzebna. Codziennie pielęgnuje w sobie słowa Wisławy Szymborskiej: "Umrzeć, tego nie robi się kotu".

- Przecież jestem odpowiedzialna – wyjaśnia. - Muszę kota wychować.

20 / 50

Wrześniowy piątek, dzwoni koleżanka:

- Kasia, teraz.

- Co "Kasia, teraz"?

- Teraz się pakuj. Na ten weekend jedziemy w góry.

- Dobra.

Wsiadają do samochodu i jadą przez całą Polskę. Wchodzą na Śnieżnik. Kasia jest z siebie dumna, bo nawet jej onkolog nie wierzył, że da radę.

Tymczasem lista, zamiast się kurczyć, zaczyna się wydłużać. Mimo że Kasia wykreśla od góry to, co już zrobiła.

Lista ma numery. Na początku układała ją chronologicznie. Teraz dopisuje z kolejnym numerem to, co akurat przychodzi jej do głowy – że fajnie byłoby zrobić. Niektóre rzeczy pomija. Na przykład wciąż nie leciała samolotem. Aktualnie wszystkich punktów jest prawie 50. Z czego z 20 zrealizowanych.

Katarzyna: "Już dostałam kilka miesięcy życia. I o każdy kolejny dzień będę walczyć, bo widzę, że każdy jest tego wart"
Katarzyna: "Już dostałam kilka miesięcy życia. I o każdy kolejny dzień będę walczyć, bo widzę, że każdy jest tego wart"© Archiwum prywatne

- My spełniamy dużo więcej marzeń niż zdrowi ludzie - stwierdza po niecałym roku od diagnozy o śmiertelnych przerzutach. - A z drugiej strony mamy przygotowane testamenty, urny, ciuchy do trumny, przemowy pogrzebowe, muzykę i całą tę otoczkę. Bo u nas lepiej już nie będzie. A gorzej może być w każdej chwili. I człowiek musi się nauczyć żyć z tym, co ma. Ale to nie jest tak, że rak nam wszystko zabiera. On nam zabiera tyle, ile my same mu oddajemy.

Ja bym do życia sprzed choroby nie chciała wrócić. Odkąd zachorowałam, żyję inaczej. Nauczyłam się żyć dla siebie. Wsłuchiwać się w to, czego ja chcę, co mnie sprawia przyjemność. Znajomi długo nie rozumieli, że potrafię powiedzieć: "Teraz się z tobą nie spotkam. Bo nie mam ochoty. Bo chcę robić coś innego. Bo tak sobie zaplanowałam."

Czuję też wdzięczność. Bo już dostałam kilka miesięcy życia. I o każdy kolejny dzień będę walczyć, bo widzę, że każdy jest tego wart.

A o co mi chodziło w tym punkcie: "Upiec sernik lepszy niż...", to nadal nie wiem - śmieje się jak dziecko. - Przecież ja nie lubię i nie umiem piec ani gotować. Więc pewnie zaproszę dziewczyny i razem zrobimy ten sernik. Na pewno będzie od czegoś lepszy. Na przykład od podeszwy.

ALEKSANDRA WIEDEREK-BARAŃSKA

Kto poznał Olę, mówi, że ma w sobie światło.

O ile Kasia mocno stąpa po ziemi (a raczej biega, bo wszystko w życiu robi dynamicznie i szybko), to o Oli można powiedzieć, że fruwa. Ma nawet takie zdjęcie z Rzymu, niedługo po diagnozie: skacze z ławki na placu, ręce rozłożone jak skrzydła, rozwiane blond loki, przez które przebija słońce, i wygląda jak anioł, który zaraz odleci. Dla niej symboliczne.

Myśli wtedy, że to jej ostatnie podrygi, że jak wrócą do Polski, to czeka ją już tylko szpital i otchłań.

Jest drobna, wrażliwa, ciągle uśmiechnięta. Jej ulubiony film to "Amelia" z pełną wdzięku Audrey Tautou. Ola, jak Amelia, ma ciche i proste marzenia.

Odkąd pojawił się rak, wiezie Olę przez życie jak rollercoaster gości w parku rozrywki. Jak na górze - to radość i ekscytacja, ale też niepokój, bo za chwilę zjazd. Jak na dole - to przeciążenie i poczucie: już nie mogę, niech to się wreszcie skończy.

Jest 2016 r. Ola ma 29 lat, pracuje intensywnie w czterech liceach jako nauczycielka angielskiego, mieszka z mężem Piotrem w Warszawie i pół roku wcześniej urodziła synka. Karmiąc Frania zauważa, że prawa pierś jest twardsza i nie wraca do swojej gęstości.

Aleksandra w Rzymie. "Skacze z ławki na placu, ręce rozłożone jak skrzydła, rozwiane blond loki, przez które przebija słońce, i wygląda jak anioł, który zaraz odleci"
Aleksandra w Rzymie. "Skacze z ławki na placu, ręce rozłożone jak skrzydła, rozwiane blond loki, przez które przebija słońce, i wygląda jak anioł, który zaraz odleci" © Archiwum prywatne

Ola od zawsze dba o zdrowie: woli koktajle z jarmużu od napojów gazowanych i sałatki od śmieciowego jedzenia. Nie pali, nie pije, ćwiczy na siłowni, jeździ na rowerze, a zamiast jechać autobusem chodzi na piechotę, bo uwielbia spacery.

Bada się regularnie, więc teraz też bez wahania idzie na USG. Tam słyszy:

- Są dwa małe guzki.

Dół.

- Ale pani karmi, więc to pewnie nic poważnego. A skoro nikt w rodzinie nie chorował na nowotwór, to nie ma pani obciążenia. Ale zróbmy biopsję cienkoigłową.

Ta wypada 17 marca, w Dzień Św. Patryka. Lekarz jeszcze żartuje:

- To pewnie nic takiego, niech się pani dziś napije zielonego piwa.

Góra.

Diagnostyka trwa aż pięć tygodni: mammografia, biopsja gruboigłowa.

Po wynik jadą razem: Ola, mąż i Franio, ale z nastawieniem:

- A potem co? Na obiad?

A tu lekarz, który wcześniej żartował, oznajmia:

- Niestety, to nowotwór HER2 dodatni: bardzo złośliwy. Musimy od razu zacząć walkę o pani życie i zdrowie.

Dół.

Mąż z synem wychodzą z gabinetu, a Ola czuje się, jakby oglądała film. Po wizycie jest rozdygotana w środku, ale trzyma się kurczowo tego, co wytłumaczył jej lekarz. W skrócie: jest nadzieja.

Góra.

Wydają oszczędności na badania prywatne i chemię, bo terminy NFZ są zbyt odległe. U młodych osób rak rozwija się dużo szybciej, dla niej dwa miesiące czekania na zabieg mogą zdecydować o życiu lub śmierci.

Dół.

Lecą do Rzymu, tam jedzą dużo pizzy i często się śmieją.

Góra.

Twoja choroba

Ola odbiera wyniki tomografii. Czyta: płuca czyste, wątroba ma 20 zmian od 5 do 25 mm, w nawiasie "prawdopodobnie meta". Sprawdza w internecie, co znaczy "meta". Dla pewności, idąc na chemię, dopytuje jeszcze lekarkę.

- To znaczy, że najprawdopodobniej nigdy pani nie wyzdrowieje – słyszy.

Ola płacze jak dziecko, a na odchodne lekarka jeszcze dorzuca:

- Wie pani, bywają gorsze sytuacje. Można zginąć w wypadku, jak się wychodzi rano do pracy.

Ola nie ma pojęcia, co w praktyce znaczą te wszystkie terminy medyczne, które nagle stały się częścią jej życia. W szpitalu bezwiednie szuka wzrokiem osób, które są łyse. Łapie jedną dziewczynę w chustce:

- Ty, co to jest ta chemia?

- To tak, jakbyś miała kaca i grypę jednocześnie. Łamie cię w kościach, czujesz gorączkę i brakuje ci siły. Ale to się da przeżyć.

Robią USG wątroby. W piwnicy szpitala, u lekarki wyraźnie emerytowanej. Oboje z mężem siedzą i płaczą. Ciekną im łzy i smarki – jak dzieciom. Ola uczepia się nadziei, że to nie "meta" tylko wrzody.

- Pani doktor, co to jest? - dopytuje.

- To jest twoja choroba, dziecko – odpowiada dobrotliwie lekarka i się uśmiecha.

Pani ordynator kieruje ją do lekarza w innym szpitalu, który prowadzi badania kliniczne z jej typem raka. Tłumaczy:

- Będziesz leczona wiele lat. I nie będziesz musiała za te leki płacić. Zresztą nie dałabyś rady.

Jadą tam następnego dnia. Lekarz analizuje jej dokumentację medyczną i mówi:

- Nadajesz się. Będziemy cię leczyć.

Ola wraca do domu, patrzy na Frania, który ma wtedy osiem miesięcy i jeszcze dobrze nie potrafi siedzieć. A mąż wyrzuca ze złością:

- Ty całe życie o siebie dbałaś, nie piłaś, nie paliłaś, żadnych hormonów. A są ludzie, którzy w ogóle nie szanują swojego ciała i są zdrowi!

Od tamtej chwili Olę będzie czasem dopadać żal. Do tych, którzy nie szanują swojego zdrowia, a je mają.

Ale to wie od małego. Tata powtarzał jej regularnie: "Dziecko, życie nie jest sprawiedliwe. Pamiętaj o tym."

Płuca

Przechodzi 10 cykli chemioterapii. Bywa trudno. Ale na końcu lekarz mówi:

- Olu, jestem z ciebie dumny.

Teraz ma dostawać tylko leki celowane: wlewy co trzy tygodnie. Ale z tym da się żyć normalnie. Odrastają też włosy.

Znów góra.

Ola z Franiem. "Moje dziecko chodzi już do szkoły! Na pewno będzie mnie pamiętało! A skoro chodzi do szkoły, to niech ja widzę, jak on tę podstawówkę kończy"
Ola z Franiem. "Moje dziecko chodzi już do szkoły! Na pewno będzie mnie pamiętało! A skoro chodzi do szkoły, to niech ja widzę, jak on tę podstawówkę kończy"© Archiwum prywatne

Tymczasem w tomografii pojawiają się zmiany na płucach. Lekarz Oli uspokaja, że to pewnie nic groźnego, może tylko zapalenie płuc.

Następna tomografia: guzek powiększony o kolejne 3 mm.

Po trzech miesiącach lekarz nie daje kolejnego wlewu, bo okazuje się, że te zmiany na płucach to jednak przerzuty. Czyli leczenie przestało działać. Ola płacze.

- Co teraz? To może w innym szpitalu? Ja mogę jeździć wszędzie: do Szczecina, do Krakowa...

Lekarz tłumaczy, że w Polsce nie ma już innych opcji.

- Ale tu masz adres strony internetowej do badań klinicznych. Może będziesz latała na Florydę, może do Nowego Jorku, a może znajdziesz coś w Europie. Ty jesteś młoda, u ciebie warto zastosować innowacyjną terapię. Nie chcę ci dawać standardowej chemii, która może nie zadziałać.

Znów dół.

W wyszukiwarkę wszystkich badań klinicznych na świecie Piotr wpisuje jej podtyp nowotworu, wiek, adres i wszelkie wymagane dane. Ola dołącza list po angielsku (potem będzie mówić młodym ludziom: "Mój biegły angielski mi uratował życie").

Powoli spływają odpowiedzi z różnych krajów. Wśród nich z Hiszpanii. W niej akurat są zakochani od dawna, jeżdżą tam od lat, a Piotr dopiero co otworzył restaurację z hiszpańskim jedzeniem – marzenie jego życia.

- Jedziemy – decydują.

Trafiają do szpitala w Barcelonie. Jest ogromny jak kampus uniwersytecki, a oni mają tylko nazwisko osoby, która ma im ułatwić drogę do lekarza. Czują się niepewni i przytłoczeni.

Wreszcie go znajdują. Santiago, "mój lekarz anioł" - będzie o nim mówić Ola. Prowadzi z nią bardzo długi wywiad medyczny, analizuje wyniki, które ze sobą przywiozła, i oznajmia:

- Mamy dla ciebie to badanie.

Góra.

- Tylko musisz poczekać z sześć tygodni. I się tu przeprowadzić.

Barcelona

Mieszkają w ciasnych hotelikach, potem wynajmują mieszkanie. Franio nie ma jeszcze dwóch lat, więc zabierają też mamę Oli jako wsparcie. Nowo otwartej restauracji w Polsce dogląda brat Piotra.

We wrześniu Ola zaczyna chemię. Włosy dopiero jej odrosły, a znowu je ścina. Leczenie rozkłada ją jak nigdy wcześniej, "chodzi po ścianach". A za ścianami głośno, rozruchy, ludzie na ulicach żądają niepodległości Katalonii i odłączenia jej od Hiszpanii.

Ale guzy na wątrobie się zmniejszają, te na płucach też, ale mniej.

Ola wraca do Polski i od tej pory lata do Barcelony co trzy tygodnie. I tak przez dwa i pół roku.

Bierze tam udział w różnych badaniach klinicznych. W jednym - najdłużej z całego szpitala. Kiedy do niego wchodzi, lekarze ją witają:

- O, Aleksandra z Polski!

Czuje, że są mili i nawet wzruszeni, że taka młoda dziewczyna musi tak daleko jeździć, żeby dostać leki. I że bardzo chcą jej pomóc. Tłumaczą na przykład:

- Aleksandra, ty jesteś zdrowa, tylko masz pewne mankamenty.

Góra.

Aż nagle guzy na płucach się powiększają. Chemia przestała działać. Ola wraca do Polski.

Dół.

Rak w pandemii

Wybucha pandemia. Ola czuje, że doszła do ściany.

Jesienią 2020 r. jest na kolejnej chemii paliatywnej. Znów łysa.

Czyta, szuka, chwyta się każdej myśli: "Może te guzy z płuc da się usunąć operacyjnie? Trzeba mi robić torakotomię, trzeba mnie otwierać przez żebra!"

Znajduje profesora w Instytucie Gruźlicy i Raka Płuc w Warszawie, który traktuje ją jak pacjentkę ze skomplikowaną chorobą płuc, a nie dziewczynę, która jest paliatywna, więc już nie warto jej ratować. Bo takie ma wrażenie w ostatnim czasie.

Ola: "Jak wchodzę do szpitala, to z nastawieniem: jestem tu tylko na chwilę! Robimy, co trzeba i spadam. Muszę lecieć, żyć życiem! A nie żyć chorobą"
Ola: "Jak wchodzę do szpitala, to z nastawieniem: jestem tu tylko na chwilę! Robimy, co trzeba i spadam. Muszę lecieć, żyć życiem! A nie żyć chorobą" © Archiwum prywatne | Aleksandra Szczepanik

Profesor decyduje:

- Robimy operację. I to za dwa tygodnie. Już się kontaktowałem z twoją onkolog.

Jest grudzień 2020 r. Wejście do szpitala oznacza kolejki, czekanie na dworze, testy.

Ola marznie i myśli:

- Zabawne. Czekając do szpitala na operację płuc stoję przez dwie godziny na zimnie, i mogę dostać zapalenia płuc.

Pierwszą operację robią jej w grudniu, drugą w styczniu. Przerzuty z płuc zostają usunięte.

Ola uczy się oddychać na nowo, a nawet chodzić na nowo. Wyzwaniem okazuje się kasłanie i zrobienie 10 kroków. Czasem boli tak bardzo, że prosi Boga, żeby ją zabrał.

Ale wiosną rozważają: to może teraz w końcu może zrobimy mastektomię? Bo wcześniej lekarze wychodzili z założenia, że skoro nowotwór przewędrował dalej, to nie ma sensu usuwać źródła.

W kwietniu 2021 r. przechodzi mastektomię. A 18 maja wycięcie wszystkich węzłów chłonnych.

Dla niej to dzień rocznicowy. 18 maja pięć lat wcześniej zaczęła pierwszą chemię.

A była to też 10. rocznica wejścia na Mount Everest Martyny Wojciechowskiej. I Ola czytała w szpitalu jej książkę. To wtedy zrozumiała: jeśli masz przed sobą długą drogę, stopniowo przesuwaj swój horyzont. Ale w 2016 r. Ola nawet nie była w stanie sobie wyobrazić, jak bardzo będzie potrzebować tego motta w swoim życiu na krawędzi. I jak bardzo będą jej potrzebować ludzie, z którymi tym życiem się dzieli. Aktualnie: 5 tys. osób.

Intuicyjnie

"Jestem Ola i nie jestem statystyką. Od ponad pięciu lat żyję z rakiem piersi. Codziennie wspinam się na swój Everest" - oto @olawiederekbaranska na Instagramie.

A chciała tylko pomóc samej sobie.

- Czułam się samotna i opuszczona - mówi. - Bo na początku wszyscy dzwonią i pamiętają, a potem żyją już własnym życiem, a ty jesteś łysym jajkiem i radź sobie.

Przez półtora roku choroby porusza się jedynie w schemacie: dom - szpital. Zdarzają się krótkie wyjazdy, ale bardzo brakuje jej kontaktu z ludźmi. Jest otwarta i ekstrawertyczna, pracę zawsze chciała taką, żeby "iść do ludzi". Jako nauczycielka miała ich pięć razy w tygodniu, no i każdy dzień był inny. Aż nagle stała się tylko pacjentką. Ma poczucie, że to strasznie ciągnie ją w dół.

Chce mieć też ujście dla smutków, żalów, frustracji, ale też radości, które ją zalewają na tym etapie życia. Chce się tym dzielić.

Wcześniej prowadziła otwarte konta na Facebooku i Instagramie, i wrzucała jak każdy: "O, pojechałam na wakacje! Urodziłam dziecko!"

Teraz zaczyna się ujawniać. Daje zdjęcie w chustce. Albo w peruce, jak idzie z Franiem w wózku: "Jestem po trzeciej chemii, dałam radę". Chce pokazać: żyję! I jestem tą samą Olą, którą znacie. Fakt, że chorą na raka, nie oznacza, że od razu macie szukać mojego nekrologu.

Na początku leczenia w Barcelonie wrzuca jeszcze mało postów. Ale trzy lata temu, biegnąc na lotnisko, podpytuje Piotra:

- Słuchaj, może ja bym zaczęła o tym więcej opowiadać?

On zachęca, podobnie jak osoby z zewnątrz – że powinna dzielić się, chociażby tym, że leczy się za granicą, bo dużo ludzi nie wie, że to możliwe.

Więc Ola zaczyna o tym pisać. Spontanicznie, na wyczucie.

I nagle otwierają się nowe drzwi: a to zaproszenie od fundacji, a to zjazd amazonek, a to podzielenie się historią do książki, a to pogadanka dla młodzieży czy lokalne radio. Później dojdzie telewizja i YouTube.

Zauważa, jak wiele siły jej to daje, jak ładuje dobrą energią.

Czuje się szczęśliwa, bo pamięta, jak sama na początku choroby gorączkowo szukała otuchy, wpisując w Google: "pozytywne historie związane z rakiem". Bo jak wpisała: "rak", wyświetliły jej się tylko blogi osób, które już zmarły.

Potem trafiła na dziewczyny ze Stanów, Australii, Kanady. Obserwowała na Instagramie: łysa dziewczyna idzie do szpitala, pokazuje, jak pielęgniarka wbija się w port dożylny pod skórą i robi sobie na Instastories efekt "boomerang" z kroplówką.

A Ola w szoku: "Matko, to tak można?". Bo w Polsce jak rak, to musi być śmiertelnie poważnie. A przecież taki "boomerang": kilka razy powtórzona sekwencja zdjęć z kroplówką daje zabawny efekt i zdejmuje tę powagę i napięcie. Ola też tak chce i zaczyna tak robić.

Oczywiście, ona też czasem traci nadzieję, siłę i determinację. I o tym też pisze. Żeby dać sobie pozwolenie na wszystkie uczucia. Sama, kiedy dopada ją kumulacja negatywnych emocji, uczciwie informuje: "Jest mi ciężko. Przestaję się do was odzywać na kilka dni".

Ale jej przekaz wciąż brzmi: to jest choroba przewlekła i można z nią żyć.

Nagle do Oli dociera, że daje innym to, czego sama kiedyś potrzebowała. Piszą do niej chorzy: "O, nie tylko ja się z tym zmagam". Albo: "Wiem, co czujesz, bo przechodzę przez to samo". Lub: "Jesteś głosem wielu z nas".

Piszą też zdrowi: "Dziękuję, że pokazujesz, co naprawdę jest w życiu ważne". "Czasami mam taki dzień, że narzekam na wszystko. Ale jak wejdę do ciebie, od razu odzyskuję perspektywę."

Ola przypomina o profilaktyce: "Wcześnie wykryty rak daje szanse na stuprocentowe wyleczenie", ale też nagłaśnia to, o czym się nie mówi:

- Aleee... Po przecinku. Jak jest późno wykryty, to znaczy, że kaplica? No nie! Uczulam, że w takim przypadku trzeba mocno walczyć. Ja musiałam wszystko sama zorganizować, wyprosić, opłacić. Gdyby nie moja determinacja, pomoc rodziny, odwaga męża, to może już bym nie żyła.

Ola też uczy, głównie swoim przykładem:

- Walczysz z zaawansowaną chorobą? Nie odmawiaj sobie od razu całej przyjemności życia! Nie myśl, że dla ciebie wszystko się już skończyło. Tak jest na początku. Że światło zgasło. Ja miałam takie poczucie: że siedzę w piwnicy i że to już koniec.

Teraz

- Staram się żyć, jak tylko umiem - mówi. - Zawsze dużo podróżowaliśmy. I nawet w czasie leczenia udało nam się polecieć na Karaiby. I wtedy to słońce, radość, chwilowa beztroska sprawiły, że miałam najlepsze wyniki ever! Ale poza tym, to mam ciche i proste marzenia. Lubię sobie podsumować dzień: że dzisiaj zrobiłam 10 tys. kroków, fajnie spędziłam czas z rodzicami i synkiem. Że brzuch mnie nie bolał. Że jest jesień i można pokopać w liściach. Że tak pięknie dzisiaj przebłyskuje słońce w parku. Że remontujemy mieszkanie. Zdecydowaliśmy, że teraz, bo Franio poszedł do szkoły i potrzebuje nowego pokoju. A ja chcę mieć pewność, że zostanie świetnie urządzony, bo może nie będzie mi dane zostawić tego na później.

Ola chwyta się drobiazgów:

- Jadę z synkiem na rowerze, on przede mną na dwóch kółkach – ale super! Dziś zapomniałam spakować mu kąpielówki na basen. I dociera do mnie: kurczę, ale fajnie! Moje dziecko chodzi już do szkoły! Na pewno będzie mnie pamiętało! A skoro chodzi do szkoły, to niech ja widzę, jak on tę podstawówkę kończy. Żeby to morale zaszczepić w nim jak najgłębiej.

Ola wciąż dużo spaceruje. A rano i wieczorem ćwiczy jogę. Delikatnie, dopóki ciało jej pozwala. Bo po usunięciu węzłów chłonnych robią się przykurcze.

- Innym pacjentom tworzą się zrosty, blizny przyklejają się do skóry. A mnie fizjoterapeutka pochwaliła, że ładnie je sobie rozciągnęłam.

Tymczasem chorobowy rollercoaster wciąż wiezie ją góra – dół.

Na pierwszy weekend października 2021 r. wyjeżdżają z Piotrem do Barcelony. Potrzebują tego sentymentalno-randkowego czasu we dwoje. Ale tuż przed wylotem do domu, na lotnisku, Ola traci przytomność. Zabiera ją karetka. Następne dni spędza w hiszpańskich i polskich szpitalach.

- Czekam na wyniki. Boję się.

Muszę lecieć!

Kasia i Ola znają dużo dziewczyn uznanych za pacjentki paliatywne. Szczególnie w swoich grupach amazonek na Facebooku. Zdarza się, że któraś umiera i to zawsze boli. Ale widzą też, że wiele w tych dziewczyn żyje "normalnie": wychodzą za mąż, zaczynają studia, wychowują dzieci.

Kasia:

- Staram się zmieniać mentalność ludzi. Że "paliatywny" to nie znaczy: zaraz do piachu, tylko oznacza długotrwałe leczenie. I wiadomo: bez niego człowiek umrze, ale leczony może żyć aktywnie i długo. I w ten sposób leczy się wiele chorób, chociażby cukrzycę.

Ola:

- Chorzy na cukrzycę muszą do końca życia brać insulinę, my podobnie, tylko że inne leki. Ale co jest ważne: ja jak wchodzę do szpitala, to z nastawieniem: jestem tu tylko na chwilę! Robimy, co trzeba i spadam. Muszę lecieć, żyć życiem! A nie żyć chorobą.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (381)