Nauczanie online zza biurka. Pomysł, który budzi skrajne emocje.
Przynoszenie własnego komputera, udostępnianie internetu z telefonu i konieczność spędzania długich godzin w komunikacji miejskiej. Jedni pedagodzy wyliczają utrudnienia, z którymi teraz muszą się mierzyć, drudzy cieszą się, że w końcu skończą się horrendalne rachunki za prąd i docinki uczniów.
Pandemia wymusza zmiany trybu i sposobów pracy w wielu branżach. Grupą zawodową, która najbardziej tego doświadcza, są nauczyciele. Nauczanie zdalne, nauczanie w klasie bez możliwości wyjścia na przerwy, a teraz nauczanie online prosto ze szkoły.
Z powodu dużego wzrostu dziennej liczby zachorowań na COVID-19 uczniowie szkół średnich ze stref czerwonych uczą się obecnie w trybie zdalnym, a ci, którzy mieszkają w strefach żółtych, przeszli w tryb nauczania mieszanego, czyli połowa uczniów przychodzi na lekcje do szkoły, a druga połowa zostaje w domach i łączy się z nauczycielem online.
Co ciekawe, wielu nauczycieli, którzy mają uczyć za pośrednictwem internetu, muszą jednocześnie codziennie pojawić się w szkole. Niektórzy już po pierwszym dniu mówią: "kompletny idiotyzm" i wyliczają powody.
Artur, młody nauczyciel etyki, który uczy przedmiotu przez 6 godzin w tygodniu, jako największy minus codziennego przyjeżdżania do szkoły wskazuje właśnie same dojazdy. - Każdego dnia spędzam około półtorej godziny w komunikacji miejskiej - wylicza. Mężczyzna w ten sposób naraża nie tylko siebie, ale również i wiele innych osób, ponieważ pracuje w placówce składającej się z przedszkola, szkoły podstawowej oraz liceum, a on jest również zatrudniony w świetlicy.
Z kolei Joanna, która pracuje w jednej ze szkół średnich na terenie województwa zachodniopomorskiego, przyjeżdża do liceum i stamtąd prowadzi wszystkie zajęcia online. – Jestem narażona za zakażenie, bo oprócz nauczycieli do szkoły przychodzi połowa uczniów, których mija się na korytarzach – tłumaczy w rozmowie z WP Kobieta.
Anglistka nie ukrywa, że zdecydowanie lepiej pracowało jej się, gdy uczniowie siedzieli obok niej w ławkach lub gdy również i ona łączyła się z własnego domu. – Teraz jest samotnie. Brakuje mi kontaktu z uczniem, żeby podejść, dopytać, spojrzeć na efekty, pochwalić – opowiada.
Joanna nie tylko przyjeżdża codziennie do szkoły, ale również zabiera ze sobą prywatny laptop oraz telefon, w którym ma szybki internet. – Co tu dużo mówić, w szkole mamy kiepski sprzęt. Komputery ledwo zipią, a sieć łapie tylko w niektórych salach. Nie byłabym w stanie pracować w takich warunkach, dlatego przywożę swój laptop, a internet udostępniam sobie z własnego telefonu – wyjaśnia. – Wiem, że to absurd, ale dla mnie najważniejsi są uczniowie, dlatego staram się jak mogę, żeby nie byli poszkodowani – dopowiada.
Ministerstwo Edukacji Narodowej pochwaliło się pod koniec września wypłaciło gminom i powiatom ponad 184 mln złotych na ten cel. Ówczesny szef MEN zapewnił, że dodatkowo przekaże wybranym szkołom trzy tysiące tabletów z dostępem do internetu. Szkoła, w której pracuje Joanna cały czas czeka na jakikolwiek nowy komputer czy monitor.
Koniec z pracą na własny koszt
Hanna Chwiałkowska, nauczycielka geografii, cieszy się, że pomimo konieczności nauczania przez internet, nie musi robić tego z domu. – Moim miejscem pracy zawsze była szkoła i niech tak zostanie – podkreśla w rozmowie z nami.
Nauczycielka z 30-letnim stażem, nie ukrywa, że praca z domu w jej przypadku była pod pewnymi względami komfortowa. – Nie mam małych dzieci i mieszkam na wsi, więc przyjemnie spędzało się czas w domu – wspomina. Niestety kilkumiesięczny okres edukacji zdalnej w poprzednim roku szkolnym mocno odbił się na budżecie kobiety.
– Całymi dniami były włączone trzy komputery i drukarka. Dodatkowo musiałam założyć w domu drugie łącze internetowe, bo jedno było zbyt słabe, żeby udźwignąć jednocześnie moją pracę oraz mojego dorosłego syna, który też przeszedł w tryb zdalny – wylicza. - Po kilku miesiącach rachunki za prąd wzrosły o pięćdziesiąt procent. Nikt mi za to nie oddał, podobnie jak za zużyte tonery – wyznaje.
Hanna była zmuszona pracować na dwóch komputerach, bo jeden nie wytrzymywał przeciążenia. Nic dziwnego - polska szkoła nigdy nie słynęła z innowacyjności. Podsumowując dane szkół, które w ubiegłym roku wpisały informacje o swoim sprzęcie do Systemu Informacji Oświatowej, wynika, że połowa komputerów ma więcej niż pięć lat. Nie brakuje też i takich, które są regularnie użytkowane już od dekady.
Powrót do pracy w pełni zdalnej przeraża grono pedagogów, którzy wzdrygają się na samą myśl, że znowu musieliby jakoś zorganizować sobie pracę w domu. – Mam trójkę małych dzieci. Co prawda mieszka z nami moja mama, która zajmuje się nimi, ale to nie zmienia faktu, że trudno jest mi pracować w nieustannym gwarze – tłumaczy Ewelina, polonistka z Zamościa. – Nie raz uciekałam na strych z laptopem, bo tylko tam było w miarę cicho – dopowiada.
Polonistka przyznaje, że włączanie kamerki na tle kartonów, starych mebli i półek ze słoikami było dla niej wstydliwe. – Ktoś kiedyś zapytał, czy mąż wyrzucił mnie z domu, bo wygląda jakbym była w squacie – wspomina. – Gdy uczę przez internet, ale jednocześnie siedzę w klasie, to mam wrażenie, że wzbudzam większy respekt wśród uczniów. Widok tablicy za moimi plecami zdecydowanie lepiej na nich działa – mówi Ewelina.
Wszyscy pedagodzy, z którymi rozmawiałam, przyznają, że dyrektorzy szkół powinni dać każdemu pracownikowi możliwość wyboru, skąd będzie łączył się z uczniami. Niektórzy nauczyciele podejrzewają, że ich przełożeni liczą na lepszą możliwość kontrolowania ich pracy jeśli wszyscy będą codziennie w jednym budynku. – To bez sensu, bo i tak "ocenę" wystawiają nam uczniowie i rodzice – punktuje Ewelina, polonistka z Zamościa. – Mamy nowego ministra, może zechce rozwiązać ten problem – dodaje.
Wiele wskazuje na to, że Przemysław Czarnek podejmie rękawicę. Nowy szef MEN w swoim pierwszym tweedzie po zaprzysiężeniu, napisał wprost: "Absolutnym priorytetem od pierwszych godzin w ministerstwie jest organizacja pracy szkół i uczelni w dobie walki z koronawirusem" - podkreślił, a nauczyciele czekają z niecierpliwością na efekty.