Uroda#nawłasnejskórze: 7 dni bez makijażu

#nawłasnejskórze: 7 dni bez makijażu

#nawłasnejskórze: 7 dni bez makijażu
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne | Aleksandra Kisiel
Aleksandra Kisiel
17.05.2016 14:57, aktualizacja: 20.05.2016 18:29

Mam bzika na punkcie makijażu. Uwielbiam oglądać makijażowe tutoriale na YouTubie, które potem, z różnym skutkiem, w domowym zaciszu testuję je na mojej twarzy. Odkąd Kim Kardashian, a raczej – jej wizażysta Mario Dedivanovic zaznajomił mnie z konturowaniem, próbuję znaleźć najlepszą metodę na podkreślenie moich nieistniejących kości policzkowych. Dlatego zupełnie nie wiem, skąd w mojej głowie wziął się pomysł, żeby na tydzień zupełnie zrezygnować z ukochanych kosmetyków. Może to moje zauroczenie koreańską pielęgnacją? A może wrażenie, jakie zrobiła na mnie nietknięta makijażem twarz Gwen Stefani? Grunt, że postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i przez tydzień pokazywać światu moje oblicze takim, jakim je natura stworzyła. Przeżyłam 7 dni bez makijażu i mogę teraz dać temu świadectwo.

„Najlepiej jest wyglądać naturalnie. Ale do tego niezbędny jest makijaż,” powiedział kiedyś Calvin Klein. Trudno nie zgodzić się z amerykańskim wizjonerem. Zwłaszcza teraz, gdy w makijażowych trendach od kilku sezonów króluje „no make up make up” czyli prawie niewidoczny makijaż, którego zadaniem jest ukryć niedoskonałości cery i delikatnie podkreślić jej atuty. Słowem, zupełne przeciwieństwo instagramowych trendów w makijażu. Cóż, świat urody nigdy nie był jednowymiarowy, więc nie powinno nikogo dziwić, że jednocześnie zachwycamy się nietkniętymi podkładem buziami modelek z pokazu Celine i „zrobioną” od stóp do głów Hudą Kattan. Modelki swoje zamiłowanie do braku makijażu tłumaczą troską o skórę – w pracy są nieustannie malowane, nie zawsze delikatnymi preparatami, zatem gdy tylko mogą, oczyszczają twarz, dbają o jej pielęgnację, ale nie maltretują jej nadmiarem kolorowych produktów. Postanowiłam pójść w ślady gwiazd wybiegów i przez 7 dni mojej twarzy nie dotknął (prawie) żaden kolorowy kosmetyk. I muszę przyznać, że nie było to łatwe.

Dzień 1
Moje wyzwanie zaczynam w piątek. O poranku, po umyciu twarzy i nałożeniu wszystkich preparatów pielęgnacyjnych (czy wspominałam, że w duchu czuję się Koreanką i codziennie wykonuję 10-krokowy rytuał?) odruchowo sięgam po krem BB. Odkręcam tubkę i przypominam sobie, że nic z tego. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że krem, którego używam, nie ma filtra SPF! A przecież nie mogę wyjść z domu, gdy moja twarz nie jest zabezpieczona przed szkodliwym działaniem słońca. Jakimś cudem nie mam w domu żadnego innego kremu na dzień zapewniającego ochronę. W heroicznym akcie walki o jędrną i młodą skórę bez zmarszczek decyduję się nałożyć emulsję do opalania Lirene. Ma wysoki filtr – SPF 30, nadaje się do stosowania na całe ciało i jest wodoodporna. Niestety, stosuję zbyt dużą ilość produktu i efekcie moją twarz pokrywa biały filtr i mocno się świecę. Dziarsko przyciskam do twarzy chusteczkę, żeby zebrać nadmiar produktu, zakładam duże okulary przeciwsłoneczne i zmykam do redakcji.
Ostatni dzień tygodnia, więc nikt nie zauważa, że mojej cerze ubyło koloru, że moje oczy praktycznie zniknęły, że brwi zrobiły się cieńsze i zdecydowanie mniej symetryczne. Choć mam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i obgadują za plecami, dzień mija spokojnie. Żadnych komentarzy, żadnych niezręczności.
Po powrocie do domu uprzedzam mojego chłopaka, że przez tydzień nie będę się malować. „Czyli skończy się poranna okupacja łazienki? Ekstra!” kwituje z nieco przesadzonym entuzjazmem.

Dzień 2 i 3
Jest weekend. Trochę się boję, czy mój pies w ogóle pozna mnie bez makijażu (czyli bez oczu), ale na mój widok merda ogonem, jak zawsze. Zupełnie go nie obchodzi, czy wyprowadzam go na spacer w pełnym makijażu, czy bez. Bylebym rzucała piłkę i nie wymagała zapałania miłością do kotów. Z chłopakiem podobnie – umówiliśmy się na weekend leniuchowania, nie mamy żadnych planów, spotkań, znajomych. Choć gdy decydujemy się na spontaniczny obiad na Saskiej Kępie modlę się, żeby nie spotkać przyjaciół czy, co gorsza – wrogów. W niedzielę wieczorem, nakładając na twarz maseczkę myślę sobie, że to nie był taki głupi pomysł. Może w ogóle zrezygnuję z makijażu?

Dzień 4
Wbrew pozorom, lubię poniedziałki. Lubię nowe rozdania, wyzwania i możliwości jakie daje pełen tydzień. A w tym mam zaplanowane sporo! Więc bez większego problemu wstaję o 6 rano i zaczynam przygotowania. Prysznic, włosy, nakładanie wszelkich kosmetyków pielęgnacyjnych, etc. Zdążyłam zaopatrzyć się w dobry bloker z filtrem SPF 50, twarz nie jest biała, wygląda całkiem dobrze. Chwytam torebkę, klucze, wsiadam do samochodu i odkrywam, że jest dopiero 6.45! Jakim cudem wyrobiłam się ze wszystkim w trzy kwadranse, skoro dotychczas potrzebowałam dwa razy więcej czasu? Owszem, mój strój nie wymagał wielkiej filozofii: dżinsy, koszula, trampki. Gotowe. Czyżbym faktycznie spędzała tyle czasu na makijażu?
W pracy na biurku czeka na mnie czarna torebka z produktami MAC Cosmetics. Paleta do konturowania, boska pomadka, eyeliner. Mam ochotę rzucić wszystko i pędzić przed lustro, żeby się malować. Ale nic z tego. Kosmetyczne cacka muszą poczekać do weekendu.

Dzień 5
Obowiązki służbowe zmuszają mnie do nałożenia makijażu. A raczej – do pozwolenia, aby profesjonalny makijażysta mnie umalował. Cała redakcja serwisu WP Kobieta bierze udział w sesji zdjęciowej. Nie mogę i nie chcę się wyłamywać, więc ochoczo siadam na fotelu makijażysty i pozwalam, by Jarek Juźwin wyczarował od zera moje kości policzkowe, zdefiniował kształt oka i nałożył soczystą, czerwoną pomadkę. Ach jak mi dobrze! Wprawdzie sesyjny makijaż jest o wiele cięższy, niż ten codzienny. No i wymaga wielu poprawek, ale i tak wieczorem, po powrocie do domu, ze smutkiem (i przez dobry kwadrans) zmywałam z twarzy dzieło Jarka.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dzień 6
Zderzenie z rzeczywistością było wyjątkowo trudne. Po luksusie bycia ubieraną przez stylistę i malowaną oraz czesaną przez profesjonalistów, przyszła środa. A wraz z nią infekcja oka, wiosenna chandra i brak modowej weny. W efekcie do redakcji przyjechałam w bluzie od dresu, w okularach i ze średnim nastrojem. Po kilku godzinach zatroskana redaktor naczelna wzięła mnie na stronę, matczynym gestem położyła dłoń na ramieniu i zapytała: „Kisiel, wszystko w porządku?” Cóż, wiedziałam, że ten moment kiedyś nadejdzie. Przecież nawet w tak zabieganej redakcji, jak nasza, ktoś się wreszcie zorientuje, że moja twarz nie brzmi znajomo. Z dziarskim uśmiechem tłumaczę więc Karolinie, że wszystko OK, że to tylko taki eksperyment i za dwa dni kończę.

Dzień 7
Największy test oczywiście trafia mi się na koniec. Tego dnia mam zaplanowane spotkania, wywiady – słowem, mnóstwo interakcji z ludźmi, na których chcę zrobić dobre pierwsze wrażenie. Więc los rzuca mi pod nogi same kłody. Na początek psuje się samochód, więc do pracy jadę motocyklem. Zatem: żegnaj perfekcyjnie ułożony bobie, witajcie włosy spod kasku. Gdy do tego dołożyć brak makijażu, moja pewność siebie spada na łeb, na szyję. Jakoś udaje mi się przetrwać prawie cały dzień, bez tłumacznia się. Choć gdy spotykam się z Eweliną Kwit – Betlej, założycielką marki Resibo (o tym spotkaniu przeczytacie już niedługo), czuję, że jestem jej winna przeprosiny. Bo przecież umówiła się na spotkanie z dziennikarką od urody, a ja wyglądam, jakbym w skład mojej kosmetyczki wchodziło zgrzebło i szare mydło. Zatem wyjaśniam, że mój brak makijażu wynika z eksperymentu, jakiemu dobrowolnie się poddałam. Ewelina jest szalenie wyrozumiała, a nawet komplementuje moją cerę. Cóż, moje ego zostało mile połechtane, a na koniec 7-dniowej makijażowej głodówki bardzo tego potrzebuję.

Następnego dnia zapominam przestawić budzik na wcześniejszą porę. Dlatego mój plan zrobienia pełnego makijażu wymaga natychmiastowej korekty. Zadowalam się podkładem i lekkim wymodelowaniem twarzy (paletka MAC Cosmetics to mój nowy ulubieniec, niebawem przeczytacie o niej więcej). Do tego tusz do rzęs i to, czego brakowało mi najbardziej – pomadka! Po wejściu do redakcji zbieram same komplementy.

Obraz
© Archiwum prywatne

Przez ten tydzień przekonałam się, jak ogromną moc ma makijaż. I nie chodzi tylko o upiększanie czy zmienianie naszego wyglądu. Przede wszystkim uświadomiłam sobie, że poranny makijaż to rytuał, który uwielbiam. Czerwona szminka działa na mnie tak, jak wysokie szpilki działają na inne dziewczyny: daje poczucie pewności siebie, sprawia, że inaczej chodzę, inaczej mówię. Nie zgodzę się z tezą, że makijaż to maska, która ukrywa nasze prawdziwe ja. Wręcz przeciwnie - pomaga wyeksponować osobę, którą jesteśmy. Planując to, jak się danego dnia pomaluję, planuję też rzeczy, które chcę zrobić, wrażenia, które chcę wywołać. Po tygodniu bez kolorowych kosmetyków nauczyłam się, że choć życie bez nich jest możliwe i całkiem przyjemne, to raczej nie zrezygnuję z nich na zawsze. I nie dziwię się, że w XVIII wiecznej Anglii używanie szminki było zakazane, a kobiety, które malowały usta uważane były za czarownice. W końcu makijaż to siła!

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (11)
Zobacz także