Nawrzeszczała na rodzącą, że za głośno krzyczy z bólu. Historie z porodówek
"Nieraz na nocnych dyżurach zdarzało mi się, że kobiety miały problemy z laktacją, a jedyne, co mi przychodziło do głowy, to żeby ściągnęły mleko z piersi". O tym, co zmieniło się w ciągu blisko trzydziestu lat na porodówkach, jak położne same walczyły o zmianę standardów i o wdzięczności pacjentek rozmawiamy z położną z jednego z warszawskich szpitali. Nasza rozmówczyni poprosiła o zachowanie anonimowości.
WP Kobieta: Pamięta pani swoje pierwsze dni w pracy?
Pamiętam, że łatwo nie było, a zaczynałam w 1989 roku. Pierwszy szpital, w którym pracowałam, był w Gostyninie, małej miejscowości między Płockiem a Kutnem. Na oddziale pracowały położne z trzydziestoletnim stażem i ja - kontaktowa, uśmiechnięta. Potrafiłam podejść do pacjentki, pogłaskać ją po plecach i zapytać, jak sobie radzi. Dla nich to było spoufalanie się. Myślę, że traktowały mnie z przymrużeniem oka.
A pomagały pani, wspierały w początkach pracy?
Nie bardzo, mogłam za to liczyć na jednego z lekarzy, który dostrzegł moje zaangażowanie i nauczył mnie wielu rzeczy. Pamiętam, jak przyszłam kiedyś do niego i powiedziałam: „Rozcięłam pacjentce krocze, ale zszywania uczyłam się na gąbce, więc boję się, że coś zrobię nieumiejętnie i sprawię jej ból”. A on wyprostował się na krześle, założył nogę na nogę i obiecał, że będzie mi towarzyszyć, a jeśli coś zrobię niewłaściwie, to pomoże mi. I tak już było zawsze, kiedy mieliśmy razem dyżur.
Co się pani wtedy nie podobało w pracy starszych koleżanek?
Ten lodowaty, bezosobowy kontakt z pacjentką. Kobietę prowadziło się na salę porodową, kładziono na łóżku, badano i zostawiano ją samą. Nikt z nią nie był, nikt jej nie towarzyszył. Wracano co jakiś czas, żeby ponownie ją zbadać, ale relacja położnej i pacjentki opierała się na władzy. Położnej trzeba było słuchać a pacjentka miała być posłuszna. Czuło się dystans i nie było przestrzeni na to, żeby pacjentka zadawała pytania. Ją się informowało pojedynczymi, chłodno wypowiedzianymi zdaniami. Potem był poród, po nim od razu zabierało się dziecko na oddział noworodków. Kobieta podlegała medycznym procedurom, po których zawoziło się ją na jej salę i koniec. Wszystko odbywało się bardzo machinalnie.
Zobacz też: Świeżo upieczony tata o absurdach polskich porodówek. „Biały personel traktuje sale jak domową toaletę”
Czemu nie chciała dostosować się pani do panujących reguł?
Bo chciałam udoskonalać mój zawód, miałam mnóstwo energii i te mury między personelem a pacjentami były dla mnie potworne. Pamiętam jak jeden pan, świeżo upieczony ojciec, poprosił mnie, żebym uchyliła drzwi na oddział, bo chciał przez chwilę zobaczyć swoją żonę. Zabrałam po kryjomu klucze, otworzyłam drzwi, żeby mogli się spotkać, ale przyłapano mnie i dostałam potworny ochrzan od oddziałowej. Pół roku później zmieniły się zasady i zaczęto wyznaczać pory odwiedzin, więc pary i małżonkowie nie musieli spotykać się już ukradkiem. Poza tym, denerwowało mnie inne podejście do pacjentek, w zależności od tego, kim były i jakie stanowisko zawodowe zajmowały. Mnie już wtedy opiekunka roku w szkole uczyła, żeby wszystkich pacjentów traktować równo, bez względu na to, kim są i skąd pochodzą. Uważałam więc, że każdemu należy się godność. Bolało mnie, że kiedy pacjentką była pani z urzędu, to wszystkie starsze położne uśmiechały się do niej szeroko i krążyły wokół niej na paluszkach. A kiedy przyjeżdżała rodzić prosta kobieta z pobliskiej wsi, to nie była tak traktowana. Często te panie trzeba było nauczyć higieny osobistej i pokazać, jak działa kran. Szłam więc z nimi pod prysznic i pokazywałam, jak się go obsługuje albo sama odkręcałam kurki, ustawiałam odpowiednią temperaturę wody i czekałam, aż się umyją.
I te starsze położne nie próbowały tłumić rodzącej się na oddziale rewolucji?
Oczywiście, że próbowały dusić ją w zarodku. Dużo zmieniło się na początku lat 90., kiedy stanowisko ordynatora objął młody, trzydziestoletni lekarz. Wprowadził w całym szpitalu komputeryzację i od tego momentu pacjentki były monitorowane. Każdą czynność wpisywało się do komputera, na przykład to, że pacjentce podano oksytocynę.
A czy wraz z tą komputeryzacją przyszły zmiany w podejściu do pacjentek?
Przyszły, ale zmiany wychodziły od młodych położnych. W czasopismach medycznych znajdowałam ogłoszenia o szkoleniach, które odbywały się w Fundacji Rodzić po Ludzku. Jeździłam na nie za własne pieniądze, w moim wolnym czasie, który uzyskiwałam, zamieniając się na dyżury, bo szkolenia były zwykle dwu- albo trzydniowe. I zaczęłam wyciągać koleżanki, żeby mi towarzyszyły, a potem wszystko, czego się nauczyłyśmy, wprowadzałyśmy w placówce, w której pracowałyśmy. Kiedyś pojechał z nami nasz ordynator. Obejrzeliśmy razem salę porodów rodzinnych, a po powrocie stworzyliśmy taką w naszym małym szpitalu, żeby pacjentki mogły rodzić z mężami albo bliskimi im osobami. Salkę urządziłyśmy z własnych pieniędzy. Kupiłyśmy firanki, szafeczki, telewizor i bibeloty, żeby ją udekorować. Tylko na nowe łóżko porodowe nie było nas stać i zostało takie okropne, metalowe, z prętami i twardymi, zimnymi podpórkami.
A byli chętni na te porody rodzinne?
Na początku nie bardzo. Pierwszymi pacjentkami były nasze koleżanki, a one polecały taką formę porodów swoim znajomym. Z kolejnymi szkoleniami wprowadzałyśmy następne zmiany. Pacjentki mogły chodzić, iść do toalety, ćwiczyć na piłce, leżeć na worku sako, mogły nawet urodzić na sako. Te zmiany przyszły tak późno, ponieważ nawet jeszcze mnie uczono w szkole, że pacjentka musi leżeć i nie wolno jej chodzić, bo to może zagrażać dziecku.
Miała pani swój udział w zmianach dotyczących karmienia piersią?
To był dla mnie bardzo ważny temat. Raziło mnie, że po urodzeniu zabierano matce dziecko, a potem z zegarkiem w ręku przywożono je jej na karmienie co trzy godziny. Poza tym, nikt nie pytał tych młodych matek, czy sobie radzą. Dopiero po kolejnym szkoleniu zaczęłam podchodzić do nich, pytać je o to i prosić, żeby pokazały mi, jak karmią. Wcześniej sama ulegałam schematom. Nieraz na nocnych dyżurach zdarzało mi się, że kobiety miały problemy z laktacją, a jedyne, co mi przychodziło do głowy, to żeby ściągnęły mleko z piersi. A mogłam przecież wziąć dziecko z oddziału, nie patrząc na to, że trzy godziny od ostatniego karmienia miną dopiero za godzinę.
Tolerowano i przyjmowano wszystkie pani pomysły?
Pamiętam, jak wróciłam kiedyś ze szkolenia, na którym dowiedziałam się, że nie trzeba za każdym razem nacinać kobiecie krocza. Śmiano się wtedy ze mnie, że jestem heretyczką, która chce zrobić rewolucję. Tak samo było ze zmianami w karmieniu. Jak w końcu odważyłam się przywieźć dziecko wtedy, kiedy matka miała pokarm i zostawić je z mamą dłużej niż godzinę, to niektóre położne i pediatrzy patrzyli na mnie krzywo. A ja wychodziłam z założenia, że jeśli coś nie szkodzi matce i dziecku, to czemu tego nie spróbować? Do tych zmian trzeba było też przekonać same pacjentki. Niektóre panie rodziły u nas swoje kolejne dzieci i tak jak część personelu, trzymały się starego, znanego im schematu, a myśmy przekonywały je, że można inaczej.
Co na przykład było dla nich nowe?
Choćby to, że mąż może im przynieść z domu ich własną koszulę nocną. Zachęcałyśmy je do tego. Miałam kiedyś dyżur, w czasie którego pani z pobliskiej wioski, po dwunastu latach, rodziła swoje trzecie dziecko. Weszłam na porodówkę, powiedziałam, że będę jej towarzyszyć i chciałabym ją zbadać. Miała słabą czynność skurczową i prawie nie miała rozwarcia. Zaproponowałam, że podam jej leki, tylko skonsultuję to jeszcze z lekarzem. Ona była zaskoczona samym faktem, że ją informuję o tym, co będzie się z nią dziać. Dwanaście lat wcześniej mówiono: „kładzie się pani na boku, będzie zastrzyk” i tyle. Opowiedziała mi o swoich doświadczeniach z dwóch pierwszych porodów, włącznie z tym, że położna nawrzeszczała na nią, że za głośno krzyczy z bólu, czym zagłusza inne, rodzące pacjentki. Koszmar.
Pacjentki dziękowały pani?
Pamiętam, jak szłam kiedyś ulicą, podeszła do mnie kobieta z trzy- czy czteroletnim dzieckiem i powiedziała do niego, że to ja jestem tą osobą, która przyjęła je na ten świat. To było szalenie miłe. Nie tak dawno spotkało mnie też coś bardzo miłego. Poszłam z bratową i jej dziećmi do cukierni po ciastka i zobaczyłam na wystawie bułeczki, które wyglądały bardzo apetycznie. Poprosiłam o zważenie i podanie ceny. Ekspedientka spojrzała na mnie uważnie, zapytała, czy przypadkiem nie byłam położną w szpitalu w Gostyninie, a kiedy potwierdziłam, powiedziała, że bułeczki są od niej w prezencie. Kiedy zaczynałam pracę, to, co łączyło położną z pacjentką, to chłód, dziś łączy je więź. Za nic w świecie nie chciałabym wracać do tamtych czasów.
Nie boi się pani, że kiedy standardy opieki okołoporodowej zostaną zniesione, możemy wrócić do tych ponurych czasów i zwyczajów na oddziałach położniczych?
Oczywiście, że się obawiam, bo w przypadku łamanych praw pacjentek nie będą miały do czego się odwołać. Cała nadzieja w moich młodych koleżankach, które teraz przychodzą do pracy. Uczyły się ode mnie i położnych z mojego pokolenia, więc chcę wierzyć w to, że pewne standardy nie tylko pojawiły się na papierze, ale i zakorzeniły się w głowach. Przecież tu chodzi o nasze córki i wnuczki.