Blisko ludziTa grupa uchodźczyń czuje się źle na garnuszku. Szybko opuszczają ośrodki

Ta grupa uchodźczyń czuje się źle na garnuszku. Szybko opuszczają ośrodki

- Kobiety, które wcześniej pracowały, znały język i miały znajomości w Europie, od dawna nie mieszkają w naszym domu pomocy. Inne wyjeżdżają do Ukrainy (głównie do zachodniej części – przyp. red.), bo tęsknią za domem i nie chcą wsparcia. Ostatnia grupa to osoby najbardziej niesamodzielne i ich aktywizujemy zawodowo. Przydałaby się nam pomoc instytucjonalne – komentuje Kamil Prusinowski, wolontariusz fundacji Unitatem. Organizacja działa 30 kilometrów od granicy z Ukrainą.

Wojna w Ukrainie Agency/ABACAPRESS.COM
AA/ABACA
Wojna w Ukrainie Agency/ABACAPRESS.COM AA/ABACA
Źródło zdjęć: © East News | AA/ABACA
Anna Podlaska

Uciekający przed wojną Ukraińcy to nie homogeniczna i jednorodna grupa. Prusinowski, który pomaga na dużą skalę jako wolontariusz w Jarosławiu, ocenia, że te osoby, które w rodzimym kraju były zawodowo aktywne, mają w sobie etos pracy i samodzielności, już dawno znalazły sobie zajęcie w Polsce. Przeniosły się z ośrodka pomocy, radzą sobie same i nie ma z nimi kontaktu. Często podjęły się zajęć poniżej swojego doświadczenia i wykształcenia. Te osoby były szybko samowystarczalne i czuły się niekomfortowo, prosząc o pomoc. Mówiły, że nie chcą być ciężarem.

Odbiór posiłków w domu pomocy dla uchodźców
Odbiór posiłków w domu pomocy dla uchodźców© Fundacja Unitatem

W kraju zajmowały się głównie domem i dziećmi

Z soboty na niedzielę mieszkanka domu dla uchodźców w Jarosławiu dostała zdjęcie męża. – Został zabity podczas walk. Poproszono ją o zidentyfikowanie ciała… Ta kobieta dostała silnego szoku, jest młodą osobą, przyszłą mamą. Otarła się o śmierć. Chciała popełnić samobójstwo, na szczęście otrzymała wsparcie oraz odpowiednie leki i nie doszło do tragedii. Takie historie już u nas się pojawiały, powtarzają się i będą miały miejsce nadal. Przytaczam tę sytuację, bo kobiety, które dotychczas nie pracowały, zajmowały się raczej w Ukrainie domem, będą musiały niebawem utrzymać rodzinę. Wojna i fala pomocy się kiedyś skończą. Stąd nasze działania mające na celu aktywizację zawodową – tłumaczy Kamil Prusinowski i dodaje, że wciąż brakuje inicjatyw ze strony rządu.

Jak tłumaczy, w domach pomocy przebywają głównie osoby niesamodzielne, nieznające języka, niemające bliskich w Europie, prawdopodobnie nigdy przed wojną nieopuszczające Ukrainy. – Ci ludzie chcą być blisko domu, dlatego nie ruszają się spod granicy. My, jako wolontariusze, chcemy ich zaktywizować zawodowo — wyjaśnia.

– Uchodźczynie również muszą mieć rutynę, odpowiedzialność, więc organizujemy dla nich zajęcia: jedne opiekują się dziećmi z ośrodka, podczas gdy inne robią pranie czy sprzątają. Nawiązujemy też współpracę z firmami, aby zorganizować im stałą pracę i wynagrodzenie. Nie chcemy, aby uchodźcy czuli się w roli ofiary komfortowo, ale by znaleźli w sobie siłę i motywację do zmiany życia i poprawy jego warunków. Przyszłość jest niepewna, dlatego nawet osoby, które wcześniej nie pracowały, powinny się usamodzielnić – dodaje.

Prusinowski tłumaczy, że część Ukrainek, które znalazły schronienie w Jarosławiu, wyjechała do Ukrainy. – One tęskniły za domem, nie chciały i nie oczekiwały tak wielkiego wsparcia. Były to osoby, które mieszkały w zachodniej części kraju, miały lub mają tam dziadków, mężów. Tam ciągle też funkcjonują szkoły i zakłady pracy – mówi aktywista i ocenia, że najkrócej przy polskiej granicy przebywały kobiety, które w swoim kraju miały pracę i posiadają wykształcenie.

"Dajcie mi spokój"

– W trakcie wojny przyjechała do nas kobieta z dwójką dzieci, która straciła dom. Do Polski, do naszego ośrodka trafiła z jedną torbą. Miała jednak dobry samochód i widać było, że w dotychczasowym życiu była osobą niezależną, dobrze prosperującą. Na wejściu płakała, że musi brać od nas ubrania, jedzenie, bo nie miała ani grosza. Co ciekawe, od dawna jej nie ma w domu pomocy. Szybko odnalazła się w trudnej sytuacji, co wynika z jej odwagi i zasobów, a także znajomości języka – podkreśla wolontariusz. Prusinowski twierdzi, że takie osoby przytłacza skala wsparcia. Ciężko jest im przyjmować pomoc, bo nie mają pewności, czy będą się mogły wystarczająco odwdzięczyć.

Karol Raźniewski z Warszawy, który przyjął pod swój dach matkę z córką, ma takie samo doświadczenie. – Kobiety, które się u mnie zatrzymały, bały się zostać w bombardowanym kraju, niczego nie planowały i uciekły z jedną walizką. Jak już się poczuły bezpiecznie w Polsce, od razu chciały się usamodzielnić. Dziś mają pracę i wynajmują mieszkanie. Cały czas zapraszają mnie oraz żonę do siebie i chcą nam oddać pieniądze za to, co im kupiliśmy – mówi Raźniewski.

Zauważa, że te osoby, z którymi miał do czynienia, ceniły sobie etos pracy i czuły się źle, otrzymując tak wiele bezinteresownego wsparcia, podkreślały, że jak najszybciej muszą spłacić swój "dług".

"Nagle zostały ograbione ze wszystkiego"

Zapytaliśmy psycholożkę, Dorotę Mintę, dlaczego ludzi w kryzysie uchodźczym przytłacza skala pomocy i wsparcia. Odpowiedziała, że te osoby jeszcze chwilę temu miały zwyczajne życie, dom, pracę czy studia. Nagle zostały ograbione. Nie tylko z rzeczy materialnych, ale też z godności.

- Przyzwyczajonej do niezależności i samodzielności osobie bardzo często trudno jest przyjmować pomoc. Wiele z nich w takiej sytuacji czuje się jak żebrak: poniżona, gorsza. Ale jak ma się czuć, będąc zmuszona do przyjmowania darów, rzeczy tak podstawowych, jak jedzenie. Niejednokrotnie takie zachowanie jest też wynikiem traumy wojennej, lęku, utraty poczucia bezpieczeństwa. Te rany psychiczne objawiają się często też nieufnością. To wszystko powoduje zaskakujące dla nas zachowania. Pamiętajmy też, że pomoc, żeby była skuteczna, powinna być odpowiedzią na potrzeby uchodźcy – mówi ekspertka.

Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Wybrane dla Ciebie