Niepatriotyczna moda
Patriotyzm jest w cenie, a bycie zadeklarowanym patriotą to ponoć jeden z największych możliwych przymiotów współczesnego Polaka. Przynajmniej w teorii. Na czym polega to zjawisko? No cóż, ilu ludzi, tyle odpowiedzi. Jedni stwierdzą, w iście protestanckim duchu, że ciężka praca, uczciwość, szacunek dla drugiego człowieka i płacenie podatków w zupełności wystarczą, aby nazwać się patriotą. Inni szukają patriotyzmu w walce z wrogiem (bywa, że wyimaginowanym), pielęgnowaniu czystości etnicznej i generalnym przekonaniu, że Polska nieustannie piastuje „urząd” Chrystusa narodów.
Choć kryteria, wedle których jest się „prawdziwym Polakiem”, są bardzo niejasne i trudne do zdefiniowania, to zastanawiający jest fakt, że szacunek do ojczystego języka praktycznie nigdy nie pojawia się w podobnych dyskusjach i rzadko jest utożsamiany z patriotyzmem. A gdyby tak poszukać najmniej lojalnej wobec naszego kraju branży? Obawiam się, że byłaby to branża modowa. To już nawet nie jest brak lojalności. Moda w Polsce nienawidzi języka polskiego i walczy z nim niczym wyjątkowo skuteczny terrorysta.
Polszczyzna nie jest modna, a w modzie to już w ogóle jest zdecydowanie passé (czytaj: pase). Zapatrzenie na zagraniczne wybiegi – świat luksusu okraszonego znanymi logotypami i wieczną aspiracją niepopartą możliwościami – niestety nie sprzyja intelektualnemu zaangażowaniu, co każdy odbiorca magazynów i blogów modowych zna z autopsji. Powodów jest wiele, a jednym z najważniejszych jest ten, że nie posiadamy tak bogatej tradycji modowej jak inne kraje. Szwedzi mają swój minimalizm, Francuzi niezobowiązujący szyk, Anglicy swoistą mieszankę elegancji i awangardy, Włosi bogatą dekoratywność i umiłowanie koloru. Można tak wymieniać długo i namiętnie, nie tylko w kontekście Europy, ale również innych kontynentów. Nie szanujemy naszego skromnego dziedzictwa, do lamusa odszedł strój regionalny, który w innych państwach stanowi niezmienne źródło inspiracji. U nas kojarzy się z cepelią i festynem. Kilka dekad odcięcia od świata i bazowania praktycznie wyłącznie na polskich produktach wbiło nam do głowy, że to co zagraniczne jest lepsze, ciekawsze, bardziej atrakcyjnie i smaczniejsze. Nic więc dziwnego, że w latach 90. z prawdziwym obłędem w oczach rzuciliśmy się na wszystko co niepolskie. I ten stan trwa praktycznie do dzisiaj. A skoro zagraniczna moda jest lepsza, to nic dziwnego, że rykoszetem oberwał również język, który ją opisuje. Jak więc rozeznać się w tym gąszczu tajemniczych nazw, terminów i określeń? Już śpieszę z odpowiedzią!
Esencją mody jest to, co zakładamy na siebie. Na co dzień i od święta. To nasza deklaracja i manifest tego, kim jesteśmy i jakie mamy aspiracje. Naszej pozycji społecznej, statusu materialnego, potrzeb estetycznych, wrażliwości i wyobraźni. Nawet modowa abnegacja niesie w sobie wiele informacji. Wie o tym każda blogerka i każda redaktorka modowa. Głupotą byłoby jednak ukrywać te cenne fakty, ograniczając się wyłącznie do przypadkowo napotkanych osób, rodziny i współpracowników, dlatego warto dzielić się swoim stylem z całym światem. Pstrykamy więc zdjęcie, umieszczamy w internecie i tu pojawia się problem. Trzeba coś napisać. Klops. Mogłoby się wydawać, że język polski udostępnia w takim przypadku wachlarz słów, choćby ubiór czy strój. Od biedy stylizacja. Ale jak to brzmi: „To mój dzisiejszy ubiór”. To dobre dla babci Halinki. Zarówno blogerka, jak i redaktorka modowa wiedzą przecież, że w ten sposób popularności się nie zdobędzie. Odbiorcy wezmą autorki za uwstecznione wariatki, albo prowincjonalne gęsi, które świat znają wyłącznie z pocztówek i okazjonalnego seansu „Pamiętników z wakacji”. To, co one mają na sobie, to przecież żaden ubiór prosto z muzeum, tylko outfit (czytaj: ałtfit), set, look (czytaj: luk), albo tajemniczy OOTD – akronim od outfit of the day (czytaj: ałtfit of de dej, czyli ałtfit dnia).
Czytelnik zapyta – a jak się kompletuje luk? To doskonałe pytanie! Dobrze jest zacząć od wishlisty (czytaj: łiszlista), czyli takiego modowego listu do Świętego Mikołaja. Na łiszliście, oczywiście dostępnej publicznie, trzeba mieć dużo propozycji od znanych i drogich marek, które później zastępuje się poliestrowymi substytutami z tanich sieciówek, co jest zresztą szczytnym działaniem, bo dzięki temu dzieci w Bangladeszu mają na miskę ryżu. Każdy punkt na łiszliście to oczywiście must-have (czytaj: masthew) – rzecz, bez której w tym sezonie żyć nie można i nie należy, a w przyszłym absolutnie nie wolno, bo tak napisała znudzona samą sobą dziennikarka z kolorowego magazynu, oczywiście pod dyktando reklamodawcy, a wtórowała jej przy tym blogerka, która ma to szczęście w życiu, że nie musi nawet męczyć swoich palców, podczas przeglądania oferty internetowych sklepów, bo u niej wszystko pojawia się w szafie samo. Z łiszlistą pełną masthewów idzie się więc na shopping (czytaj: szoping). Czytelnik pewnie się zastanawia – a co z zakupami? Na zakupy to można iść po bułki do spożywczaka. Zresztą, kto teraz je bułki, kiedy gluten straszy niczym dżuma w XIV-wiecznej Europie? Chyba tylko jakiś niemodny idiota… Szoping to niezwykle ważne wydarzenie w życiu każdej fashionista (czytaj: faszjonistka, to nie to samo co faszystka), czyli modnisi. Wydarzenie, którym koniecznie powinno się pochwalić przed światem. I tu z pomocą przychodzi haul (czytaj: hałl). Hałl to nic innego jak transmisja wideo z zacisza własnej sypialni, swoiste sprawozdanie z szopingu. Podczas hałlu wypada zaprezentować każdy zakup z osobna, rozwodząc się nad nim co najmniej 10 minut. W dobrym tonie jest też pokazać wszelkie gratisy i próbki z drogerii. Swoją drogą szoping to poważny problem społeczno-obyczajowy, o którym traktowała w swoim filmie „Galerianki” reżyserka Katarzyna Rosłaniec. I chociaż prostytucja z modą ma wiele wspólnego, to jest to materiał na zupełnie inny tekst. Z hałlami nierozerwanie związany jest unboxing (czytaj: anboksing), czyli uroczyste i nabożne rozpakowywanie rzeczy, z absolutnym poszanowaniem opakowania, które należy pokazać w każdym możliwym detalu, żeby fan (bo teraz każdy jest idolem) zobaczył na własne oczy, że ten szoping był oryginalny i prestiżowy, a co za tym idzie, żeby mógł nikczemnie zazdrościć.
W skład luku może wchodzić właściwie wszystko, oczywiście pod warunkiem, że to wszystko jest w trendzie. Może to być na przykład sukienka w print, nie daj Boże nadruk, deseń czy rzucik rodem z wojennych memuarów babci Halinki (a szkoda, bo rzucik to śliczne słowo), albo oversize (czytaj: ołwersajz), czyli element garderoby celowo przez projektanta przeskalowany, zwiększony w swojej objętości, długości, lub szerokości. Gdy chcemy zamaskować skromność naszego luku, używamy słowa-wytrychu casual (czytaj: każual), co oznacza nic innego jak tylko ubiór codzienny. Do luku warto dobrać oczywiście akcesoria, na przykład okulary ze znanym logotypem, bo na te można oszczędzić z tygodniówki, albo ewentualnie znaleźć replikę (znaczy podróbkę) na lokalnym bazarku. Kiedy ałtfit zostanie już skompletowany, trzeba zrobić make-up (czytaj: mejkap), czyli starodawny makijaż, ustawić się w jakiejś luksusowej lokalizacji i narobić zdjęć, jakby jutra nie było. Każdy, kto myśli, że to łatwa i przyjemna praca, żyje w srogim błędzie. Na własne oczy widziałem kiedyś dziewoję, która narażając własne i innych życie, kilkanaście razy przebiegała po pasach dla pieszych, aby uzyskać idealne ujęcie szarego dzianinowego giezła, które miała na sobie. Alternatywą dla sesji jest event (czytaj: iwent), czyli wydarzenie, najczęściej pokaz mody lub promocja jakiegoś masthewu, na którym przyjaciółka może obfotografować nasz ałtfit na ściance sponsorskiej, przy odrobinie szczęścia z Małgosią Kożuchowską w tle. No właśnie. Luk obfotografowany, najwyższa więc pora, żeby przejść do desantu na internet, co by follower (czytaj: folołer), czyli odbiorca, miał nieustanny update (czytaj: apdejt), czyli aktualizację z naszego ekscytującego życia.
Aby świat zapoznał się z naszym ałtfitem dnia, trzeba go ująć na blogu w jakieś ramy, stworzyć dodatkowy content (czytaj: kontent), znany również, chociaż coraz rzadziej, jako treść. W tym miejscu pojawia się więc post. Wpisów, lub artykułów, nikt nie tworzy, bo nieznośnie kojarzą się z pisaniem, a to jest zbyt zobowiązujące i przywodzi na myśl ortografię, interpunkcję, konkretny zasób słownictwa, co jak już wiemy trąci myszką i jest last season (czytaj: last sizon), czyli niemodne. W boleściach rodzi się więc grafomański tekst, którego produkcja przypomina przeciskanie arbuza przez ogrodowego węża – tekst mówiący oczywiście o masthewach z łiszlisty, inspiracjach i aktualnych humorach dyktujących jakże kluczowe wybory tekstylne do szkoły, na kolejny szoping, czy randkę z przyjaciółką w towarzystwie kawy rozcieńczonej do granic możliwości mlekiem i wysłodzonej chemiczną mieszanką syropów, która swoją drogą stanowi często ważne akcesorium luku uwiecznionego na zdjęciach. Po tym całym znoju intelektualnym trzeba ten post jakoś wypromować. W kwestii promowania posta najważniejsze są social media (czytaj: soszjal medja), czyli media społecznościowe. Bierze się więc link (bo słowo odnośnik ma w sobie tyle sylab, że przy ich wklepywaniu można przegapić jakiś niezwykle istotny trend) do posta, i zamieszcza go na Facebooku, najlepiej operując przy okazji klarownym i skróconym opisem, zawierającym kluczowe słowa, powiedzmy: „Kochani, na blogasku nowy post z moim lukiem prosto z ostatniego szopingu #ootd #polishgirl #swag”. Używanie określenia „kochani” jest żywcem przeniesione z bazaru, gdzie każda klientka potencjalnie zainteresowana pończochami za 2.50 PLN momentalnie staje się kochaną, kochaniutką lub kochanieńką. Potem czekamy aż posypią się już lajki, komenty, ewentualnie hejty, oczywiście od zawistnych zazdrośników, ale tym można zawsze dać bana, czyli ich zablokować. A właśnie, słowo dać jest niezwykle istotne, bo blogerki mają dobre serce, i jak im się jakiś prezent nie spodoba, albo coś im się znudzi, to z pomocą przychodzi giveaway (czytaj: giwełej). Jest to nic innego jak rozdawnictwo masthewów, obostrzone najczęściej sztywnymi zasadami opierającymi się głównie na prostej czynności share (czytaj: szer, dokładnie jak Cher) posta, który sprawia, że blogerka zyskuje miano influencer (czytaj: influłenser), i podobnie jak influenza, czyli grypa, może skutecznie zarażać świat. Misja zakończona, można iść spać w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. O czym śnią modowe blogerki? Pewnikiem o mechanicznych zakupach.
Najsmutniejszy w tym wszystkim jest fakt, że kwestia pauperyzacji języka nie ogranicza się wyłącznie do gimnazjalnych stworzeń, rozedrganych burzą hormonalną i indolencją Ministerstwa Edukacji (kto słuchał ostatnio Minister Edukacji, ten już wie, że słowo „oświata” zyskało potencjał marnego żartu), ale dotyczy również dorosłych ludzi, którzy z jakiegoś powodu uwierzyli, że to, co mają do przekazania światu, nie zasługuje na porządną oprawę. Podobne brednie można znaleźć zarówno w magazynach, często z tej półki, którą określa się jako najwyższą, jak i w informacjach prasowych przesyłanych przez marki odzieżowe i projektantów. Podobno określenie „wyprodukowane w Polsce” przeżywa obecnie swój renesans. Chcemy jogurtów z Polski, polskich mebli, polskich ubrań, polskiej Polski. Proponuję więc, żeby na słownikach polszczyzny umieszczać naklejki „wyprodukowane w Polsce”, oczywiście z wyraźnym dopiskiem „Made in Poland”, bo jest szansa, że ten pierwszy przejdzie bez echa.