"O, idealna mamunia przyszła". Kobiety działające w trójkach klasowych na wdzięczność nie mają co liczyć
W każdej klasie zawsze znajdzie się matka-aktywistka, która wysunie swoją kandydaturę do komitetu rodzicielskiego. W nagrodę dostaje kilka godzin pracy pro publico bono miesięcznie i niechęć innych rodziców gratis. Trzy dziewczyny z owianych złą sławą "trójek" opowiadają, co podkusiło je, żeby się zgłosić i jak wygląda ich praca w praktyce.
07.09.2018 | aktual.: 16.07.2019 15:32
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W klasie zapada cisza z gatunku tych wywołujących rumieńce na twarzy. Wszyscy wpatrują się w czubki swoich butów albo sprawdzają czystość paznokci. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że to odpytywanie z fizyki uczniów VII b. W klasie są ich rodzice, a nauczycielka pyta nie o to, kto wyprowadzi wzór na prędkość kosmiczną, tylko o to, kto chciałby zaangażować się w działalność trójki klasowej.
Rzecz jasna nikt by nie chciał. Pomijając już kwestię ograniczonego czasu wolnego, perspektywa użerania się z ciałem pedagogicznym nie zachęca, ale przy innych rodzicach nauczyciele to małe piwo. Są jednak osoby - głównie kobiety - które decydują się porwać z motyką na słońce.
Wdzieczność – zapomnij
Ewa doskonale pamięta działalność komitetów rodzicielskich z dzieciństwa. W przedszkolu grupa mam organizowała im dzień dziecka, na który wszyscy czekali jak na Gwiazdkę. Przez tydzień położony wśród starych drzew plac zabaw był udekorowany balonami i girlandami. Ewa i jej koledzy brali udział w konkursach, robili piknik, przyjeżdżał teatr lalkowy, a nawet treser węży z podopiecznymi. To wszystko w miasteczku powiatowym, w latach 90., w publicznym przedszkolu.
Chyba to sentyment do tych imprez sprawił, że kiedy w przedszkolu syna padło pytanie "Kto z państwa...?", a rodzice spuścili wzrok, Ewa postanowiła się zgłosić. I to mimo, że pracuje na półtora etatu.
Jej entuzjazm szybko ostygł. Gdy proponowała rodzicom zrzutkę na wyjście do kina, większość twierdziła, że do kina mogą zabrać dzieci sami. Organizacja dodatkowych zabaw też ich nie interesowała. "Cały dzień się bawią, a my im jeszcze będziemy wymyślać cuda na kiju" – argumentował tatuś w typie prowincjonalnego cwaniaczka. Ewa w końcu odpuściła.
No ale tak standardowe atrakcje, jak Mikołajki wypadało zorganizować. Pomysł zakupu wspólnego kosza słodyczy, z którego dzieci mogłyby się tego dnia częstować, wywołał oburzenie. Stanęło więc na puzzlach edukacyjnych. Rodzice mieli zrzucić się po 20 złotych. Ponad połowa z nich zażądała od Ewy i koleżanek przedstawienia rachunków.
Nie byłoby w tym może niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że pod dyskusję poddano przeznaczenie 80 złotych, które zostały ze zrzutki. Przez godzinę rozsierdzone kobiety debatowały, czy każdy powinien dostać z powrotem swoje dwa złote, czy też może lepiej zostawić je w funduszu grupy.
- Najlepsze było to, że potem ktoś poszedł do lokalnego sklepu z zabawkami i zobaczył, że 50-elementowe puzzle kosztują 16 zł i podniósł się raban, dlaczego wobec tego kupiłyśmy zestaw 35-elementowy za 18 zł. Wtedy zrezygnowałam, stwierdziła, że mam i tak wystarczająco dużo stresu, po co mi jeszcze użeranie się z ludźmi. Nic fajnego dla dzieciaków i tak zrobić się nie dało. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że chętnych na moje miejsce zabrakło, ale kiedy poszłam na kolejne zebranie w styczniu znowu były awantury. Tym razem o to, czy Dzień Babci robić razem z Dniem Dziadka czy oddzielnie. Widać matki, które czują się królowymi życia, nie potrzebują "stanowiska", żeby najgłośniej krzyczeć – komentuje z przekąsem 30-latka.
Przeczytaj także:
Wszystkie dzieci nasze są
Ilona ma 36 lat i dwójkę dzieci w wieku szkolnym. Prowadzi własny biznes w jednej z podwarszawskich miejscowości. W podstawówce do której chodzą jej dzieci, nauczyciele śmieją się, że jest weteranką trójek klasowych. Działa w nich od pięciu lat, zaś od roku zasiada także w radzie rodziców. Kiedy starsza córka poszła do szkoły, okazało się, że jest w klasie z dziećmi znajomych. To oni zaproponowali kandydaturę Ilony na pierwszym zebraniu.
- Widzieli jak kilka lat wcześniej zrezygnowała z pracy biurowej, żeby założyć własny biznes i że okazałam się dobrą organizatorką. No i nie oszukujmy się – dla nich to była po prostu wygodna opcja. Mogli liczyć, że będę dawała im znać, co dzieje się w szkole i w klasie, a przy tym ich "wkład" ograniczy się do wpłacania składek klasowych – mówi Ilona.
Pomysły Ilony bez problemu przechodziły na zebraniach, inni rodzice okazali się bardzo fajnymi ludźmi. Atrakcje organizują w komitecie przeróżne – od parku linowego, przez wypad na pizzę, aż po nocowanie w szkole i oglądanie filmów na DVD. Co roku w obu klasach, do których chodzą córki Ilony, komitet organizuje grille dla dzieci i rodziców. Kto ma największy ogród zostaje gospodarzem, a reszta przynosi jedzenie.
- Niby nic wielkiego, ale atmosfera w klasie zmienia się diametralnie. Po tych sześciu latach jesteśmy wszyscy raczej dobrymi znajomymi niż "panią Kowalską" i "panem Nowakiem", mówiącymi sobie "dzień dobry" na ulicy. W zeszłym roku nasze dzieci pojechały nawet razem na kolonie. I to nie we dwie osoby, ale w dwanaście. Mam też wrażenie, że dzięki tym wszystkim integracjom w klasie jest mniej rywalizacji. Dzieci znają się na tyle dobrze i z różnych sytuacji, że traktują się trochę jak kuzynów i kuzynki. Współczują, kiedy coś się z kimś dzieje, a w razie potrzeby sobie pomagają - rozczula się 36-latka.
Ilona wzrusza się kiedy o tym opowiada i dodaje, że jej zdaniem rolą komitetu jest nie tyle zorganizować dzieciakom czas, co sprawić, żeby naprawdę się ze sobą zżyły. Dzięki temu chętnie chodzą do szkoły, niezależnie od tego jaka była praca domowa i co będzie za sprawdzian.
Mimo entuzjazmu godnego lepszej sprawy, Ilona widzi też wady tak dużego zaangażowania. W tym roku szkolnym postanowiła odejść z trójki klasowej w klasie młodszej córki.
- Dziewczyny zgłaszają się do komitetu, a potem nie chce im się robić. Ustaliłyśmy np., że organizujemy zabawę andrzejkową, podzieliłyśmy się zadaniami, a dzień przed imprezą okazało się, że jednak koleżanka nie może, a druga "zapomniała". Ręce opadają! Ja, stety-niestety, jestem osobą, która nawet kiedy pada na pysk ze zmęczenia, będzie pracowała do skutku. Po urządzonych w pojedynkę dla 30 osób Andrzejkach, usłyszałam jeszcze jakieś niby-dowcipy, że "nasza Ilonka to taka idealna mamusia", szlag człowieka może trafić – mówi.
Przeczytaj także:
Gdzie diabeł nie może
Aga do trójki klasowej zgłosiła się, jak sama mówi, "z zacięcia społecznikowskiego". Jest pielęgniarką z pasji i z wykształcenia, a w szkole to w sumie też takie pomaganie, tylko trochę inaczej.
Wszystko było fajne aż do zeszłego roku, gdy w trójce klasowej koleżankę, która niebawem miała rodzić, zastąpił tatuś. Uznał się za naturalnego przewodnika stada. Zawyrokował, że nie ma sensu się spotykać, skoro "nikt nie ma czasu" i zaproponował komunikację mailową. Kiedy Aga z drugą dziewczyną z komitetu chciały umówić się bez niego, oburzał się, że robią coś za jego plecami.
Dotychczas, w szkole do której chodzą dzieci Agi, panował zwyczaj, że prezenty, którymi uczniowie obdarowują siebie i nauczycieli, powinny być wykonane samodzielnie. Autorytarny tatuś skomentował, że to "jakieś wygłupy". Argumentował, że dorosła osoba nie może ucieszyć się z pudełka czy korali zrobionych przez dzieci. W zeszłym roku prezent na dzień nauczyciela dla wychowawczyni wybrał sam, po czym napisał do rodziców maila, że prosi o wpłatę po 30 złotych na numer konta taki a taki.
- Nie wiem dlaczego do nas dołączył. Wydaje mi się, że może liczył na jakieś profity dla swojego słabo uczącego się syna. Współpraca w ostatnim roku nie należała do przyjemnych, ale raczej nie zrezygnuję. Świetnie poznałam te dzieciaki i naprawdę je polubiłam. Kiedy przychodzę do szkoły wszystkie się do mnie przytulają, mówią do mnie "ciociu". To strasznie miłe, tym bardziej że niebawem zaczną dojrzewać i ten kontakt pewnie zmieni się o 180 stopni – mówi Aga.
Stereotypowo myślimy o matkach działających na rzecz naszych dzieci nie najlepiej. Wyobrażamy je sobie podobnie do niezrównoważonych bohaterek obsypanego Złotymi Globami i Emmy serialu "Wielkie kłamstewka".
Bierzemy za pewnik, że to kobiety niepracujące. I że z nudów angażują się w życie szkoły, które ma stanowić substytut kariery zawodowej. Na to nakłada się powszechna w Polsce nieufność do ludzi działających społecznie bez wynagrodzenia. Od razu zaczynamy się zastanawiać, co "one z tego mają", jak gdyby sam fakt, że dzieci mogą się świetnie bawić i rozwijać, nie był wystarczającą nagrodą. Odruchy Matki Polki ustępują nawykom myślowym nieufnego "Polaczka".
Matki z trójek klasowych pytane o to, czego oczekiwałyby od innych rodziców, mówią zgodnie – "Rozumiemy, że ktoś nie chce lub nie ma czasu pomagać, ale mógłby chociaż nie przeszkadzać, kwestionując wszystkie nasze działania".
Chcesz, żebyśmy o czymś napisali lub masz do opowiedzenia historię? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl