Blisko ludzi"Polska szkoła patrzy na słabego ucznia jak na złą osobę". O tym, jak robić szkołę, w której uczniowie zostawiają serce

"Polska szkoła patrzy na słabego ucznia jak na złą osobę". O tym, jak robić szkołę, w której uczniowie zostawiają serce

"Polska szkoła patrzy na słabego ucznia jak na złą osobę". O tym, jak robić szkołę, w której uczniowie zostawiają serce
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Sławomir Kamiński
Helena Łygas
02.09.2018 20:29, aktualizacja: 03.09.2018 12:38

O zespole szkół „Bednarska” krążą legendy. Podobno egzaminów wstępnych nie przeszły dwie prezydentówny, które każda inna szkoła przyjęłaby z pocałowaniem w rękę. Podobno to na pierwszym liceum ogólnokształcącym była wzorowana szkoła pokazana w „Sali samobójców” Jana Komasy. Tyle, jeśli chodzi o plotki.

Pierwsze niepubliczne liceum utworzone w potransformacyjnej Polsce powstało nie jako szkoła prywatna, ale społeczna, w której głos rodziców, ale przede wszystkim - uczniów - jest tak samo ważny, jak głos dyrekcji i nauczycieli. Odrobinę marzycielska idea szkoły demokratycznej, którą na bieżąco tworzą i zmieniają ludzie, sprawdziła się.

"Bednarska" to dziś marka. Od lat w czołówkach rankingów najlepszych warszawskich szkół. Chociaż akurat na rankingi nikt nie zwraca tu uwagi, podobnie jak na podcinającą skrzydła średnią, która stawia znak równości między człowiekiem a liczbą. Dziś w poczet zespołu szkół „Bednarska” wchodzi osiem placówek. O tym, że można i warto uczyć inaczej rozmawiam z Dorotą Fiett, dyrektorką Bednarskiej Szkoły Realnej, której mury pierwszy rocznik absolwentów opuści w maju.

Szkoła powstała jako nowatorskiej połączenie dobrze przygotowującego do studiów liceum i szkoły zawodowej odpowiadającą na potrzeby rynku pracy. Uczniowie przez cztery intensywne lata zdobywają dyplom zawodowy z jednej z trzech specjalizacji opartych o szeroko rozumiane techniki komputerowe: biznesowo-ekonomiczną, artystyczno-multimedialną lub informatyczno-techniczną.

Helena Łygas, WP Kobieta: Podobno nie stawiacie ocen w skali od 1 do 6?

To nie do końca tak. Oczywiście musimy posługiwać się tradycyjną skalą oceniania, żeby spełniać ministerialne kryteria, więc „trójki” i „piątki” na świadectwach się pojawiają, ale są umowne. Na co dzień ich nie używamy. W pierwszych klasach nie stosujemy żadnego liczbowego zapisu wyników w nauce.

Nie chcemy etykietować w ten sposób młodych ludzi. W następnych latach na przedmiotach takich jak matematyka czy fizyka, w przypadku których poprawność rozwiązań da się zmierzyć, niektórzy nauczyciele stosują zapis liczbowy w postaci procentowej, ale to nie jest nigdy podstawa oceniania, raczej informacja zwrotna dla ucznia.

Jak wobec tego oceniacie uczniów, bo zakładam, że jednak jakoś to robicie?

Opisowo. Nie da się zawrzeć uczenia, które jest przecież procesem, w liczbie. Już nie wspominając, że skala ocen jest stygmatyzująca. W jakim celu młody człowiek ma myśleć o sobie, że jest „trójkowym” uczniem, czyli kimś przeciętnym, „dostatecznym”, skoro jest fenomenalny w jakiejś dziedzinie?

O tym, jak kogo oceniamy uczniowie są informowani indywidualnie, podczas rozmowy w cztery oczy z nauczycielem. Staramy się, aby nie odbywało się to na forum klasy, by nie dopuszczać do sytuacji w której wymienia się najlepszych, strofuje najgorszych, a na tych „w środku” w ogóle nie zwraca uwagi.

Liczbowa skala oceniania zamyka dialog. Klasyczna sytuacja - rodzice pytają „Jaką ocenę dostałeś ze sprawdzianu?”. Jeśli odpowiedź brzmi „3”, to o co więcej można zapytać? Najwyżej dlaczego nie 4 i co dostali koledzy. W ocenie opisowej koncentrujemy się nie na tym, co zostało zrobione źle, ale na tym, co zostało zrobione dobrze, a co trzeba jeszcze poprawić. W takim systemie zwracamy uwagę na indywidualne postępy. Jeśli ktoś znał wcześniej znakomicie np. angielski nie machamy na niego ręką, bo opanował program i może nic nie robić. Chodzi o to, żeby rozwijał się dalej wedle innych niż uśrednione kryteria.

Dla tych, którzy dany przedmiot najchętniej by zlekceważyli, nie jest to wcale Eldorado. Uczymy uczenia się przez całe życie, a nie odhaczania etapów. Nie ma „trójki”, która oznacza „zaliczone i z głowy”. Są za to zagadnienia nad którym trzeba jeszcze popracować, poprawić.

No i tak poprawiacie w nieskończoność?

Wręcz przeciwnie, to zdejmowałoby z uczniów odpowiedzialność, utrudniało naukę planowania sobie pracy. Przedstawiamy i rozsyłamy terminarze, ale nie chodzimy za nimi i nie przypominamy. W pierwszej klasie słyszymy argumentację w rodzaju: „skąd miałem to wiedzieć”, „dlaczego mi pani nie przypomniała”.

Potem uczniowie zaczynają brać odpowiedzialność, dokładnie tak jak w dorosłym życiu. Początkowo może i wydaje się to im brutalne, ale to cenna lekcja. Ich rówieśnicy często stykają się z takimi wymaganiami dopiero dekadę później, po wejściu na rynek pracy.

Przyspieszony kurs samodzielności?

I to na wielu poziomach. Zaczyna się już na etapie rekrutacji. Gimnazjaliści, którzy chcą się u nas uczyć, mogą przyjść na prowadzone przez nas zajęcia, żeby zobaczyć, jak to wygląda i czy im odpowiada. Żeby się zapisać, a potem przyjść na egzaminy, muszą wysłać do mnie maila. Najczęściej w tej sprawie dzwonią rodzice, a kiedy mówię, że jeśli córka czy syn są zainteresowani, poproszę o wiadomość, są zaskoczeni. Bo jak to, 15- czy 16-latek ma samodzielnie pisać do dyrektorki? Dla mnie to może być najbardziej koślawy i niepoprawny mail. Ważne, żeby był napisany przez ucznia, żeby to on zmierzył się z sytuacją.

Czasem, zwyczajem nabytym w poprzednich szkołach, przychodzą do nas załatwiać różne problemy rodzice. Bardzo szybko wyjaśniamy im, że u nas to wygląda inaczej. Mamy więc szkolny sąd, wszyscy nauczyciele są dostępni, otwarci, odpowiadają na maile, prowadzą konsultacje. Stawiamy na kontakt bez pośredników. Chcemy, żeby nasi uczniowie potrafił załatwiać swoje sprawy sami, żeby mieli poczucie sprawczości. Niezależnie od tego czy chcieliby, żeby były dwie przerwy obiadowe, czy marzy im się koło naukowe fizyki kwantowej.

Przeczytaj także:

Dlaczego polskie szkoły mają tak duży problem z podejściem do ucznia w podobny sposób?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Chodziłam do szkoły w latach 70., wszystko było wówczas sformalizowane i zhierarchizowane, a relacje nauczyciel-uczeń oparte były na lęku. Takie mam doświadczenie prywatnie i przeciw takiemu doświadczeniu robię szkołę od 30 lat. Większość konfliktów da się rozwiązać zwykłą rozmową człowieka z człowiekiem, niezależnie od tego czy jest nauczycielem czy uczniem.

Kiedy nie wiemy, jak rozwiązać dany problem, pytamy o zdanie ucznia. Nie należy się tego bać, nastolatek to nie żaden „małolat, którego trzeba usadzić”, ale człowiek zasługujący na szacunek i poważne traktowanie. Jeśli im to zagwarantujemy, najczęściej się odwdzięczają. Wydaje mi się, że polska szkoła bardzo boi się opinii uczniów, po których wysłuchaniu wypadłoby coś zrobić. Być może dlatego zamiast pytać, woli nakazywać.

Osobom, które lubiły chodzić do szkoły, miały dobre oceny i układy z nauczycielami, trudno podejść do tych 12 lat w ławce krytycznie. Pierwsze skrzypce gra mieszanina nostalgii i wdzięczności. Jakoś umyka nam, że szkoła uczy przecież nie tylko historii czy chemii, ale i sposobu myślenia, porządkowania wiedzy. Najczęściej w jeden „poprawny” sposób, skreślając inne rozwiązania. Wyśmiewany „klucz odpowiedzi” nie zaczyna się wcale na etapie przygotowań do matury. Jesteśmy indoktrynowani systemem zerojedynkowej poprawności od początku.

Staramy się wyprowadzić uczniów z tych kolein. W tradycyjnej szkole wszystko musi się udać. Eksperyment ma zakończyć się sukcesem. Tylko poprawna odpowiedź to odpowiedź dobra. Tymczasem sam proces mylenia się, potykania uczy o wiele więcej.

Na lekcjach z pierwszymi klasami omawiam zagadnienie, zadaję pytania i zapada cisza, wszyscy przerażeni. W końcu kieruję pytanie do konkretnej osoby, która roztrzęsiona przebąkuje, że niestety nie wie. Wtedy mówię, że bardzo się cieszę, bo gdyby wszyscy wszystko wiedzieli, to ta lekcja nie miałaby najmniejszego sensu. Oswajamy podawanie niepoprawnych odpowiedzi. Pokazujemy, że to nic strasznego nie wiedzieć, nie piętnujemy niewiedzy towarzysko ani emocjonalnie.

Pamiętam lekcję, na której ktoś zapytał czy konik morski jest ssakiem czy rybą. Była z tego 20-minutowa, pełna emocji dyskusja. Szukaliśmy argumentów i wskazówek „za rybą” i „za ssakiem”. W końcu ktoś wyciągnął pod ławką telefon, sprawdził i podał odpowiedź.

Po klasie przeszedł jęk zawodu, tak bardzo wszyscy byli zaangażowani. Dociekanie daje satysfakcję o wiele większą i prawdziwszą niż to, że zna się odpowiedź. Sztuka logicznej argumentacji, wykorzystywanie już posiadanej wiedzy, przyda się w życiu każdemu, w przeciwieństwie do suchego faktu, że konik morski jest rybą. Kto z nas zetknie się z konikiem morskim?

Czyli wolimy dochodzić do poprawnych odpowiedzi niż otrzymać je z góry, ale presja, żeby wiedzieć jest tak duża, że staramy się sprostać tym oczekiwaniom ?

Niestety. Podam przykład - pierwsze projekty eksperymentalne uczniom często zupełnie nie wychodzą. Moczarka nie wydziela bąbelków tlenu, turbina się nie obraca, a oni są tak spięci, że doświadczenie musi się powieść, że zamiast skupić się na przeprowadzaniu eksperymentu, szukają "prawidłowych" wyników w internecie. Potem przedstawiają te modelowe, niezależnie od tego czy pokrywają się z ich własnym. Nie taki jest sens eksperymentu - może się powieść lub nie, to nie ma znaczenia. Ważne, żeby wyciągnąć wnioski dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Postawić hipotezy i podejść do tego refleksyjnie.

Przeczytaj także:

Dużo mówi się o tym, że w polskiej szkole brakuje pracy zespołowej, na której często opiera się życie zawodowe. Wiele osób pracę w grupach pamięta jako koszmar - połowa się leni, a reszta musi za nich „odwalać robotę”, a potem udawać, że wszystko super, bo przecież donosicieli nikt nie lubi.

Jeśli praca zespołowa pojawia się w szkole non stop, a nie od przypadku do przypadku te układy się zmieniają. W naszych szkołach mocno na nią stawiamy i zazwyczaj w końcu okazuje się, że osoby, które nie przykładają się do projektów, nie mają z kim być w grupie, bo koledzy buntują się przeciw pracowaniu za nich. Tym bardziej, że oceniamy efekt zamiast dociekać, co kto konkretnie zrobił. Kilka razy tworzyliśmy dodatkowe grupy składające się z leserów, którzy musieli się zmobilizować, bo zabrakło aktywniejszych kolegów. W pracy w grupach chodzi też o to, żeby odnaleźć swoje miejsce w zespole.

Różni ludzie nadają się do różnych zadań i na tym w znacznym stopniu polega nauka pracy w grupie. Kiedyś na biologii robiliśmy sekcję serca świni, które uczniowie musieli samodzielnie zdobyć. Można powiedzieć, że dziewczyna, która jeździła po całym mieście od rzeźnika do rzeźnika, żeby dostać nieuszkodzone serce "niczego się nie nauczyła", ale moim zdaniem nauczyła się bardzo dużo. Nie oceniałabym tej umiejętności jako mniej wartej od tego, że zapamięta trzy specjalistyczne terminy, które za miesiąc zapomni i nigdy nie użyje, bo jej pasją jest np. film, a nie biologia.

Jak Pani wspomina szkołę?

Myślę, że to nie była szkoła, która kształtowała. Najważniejsze rzeczy działy się poza nią. Chodziło się tam po to, żeby wyjść. Byłam dobrą uczennicą, więc szkoła nie próbowała mnie niszczyć, bo po prostu jej nie przeszkadzałam. Wykształciła mnie o tyle skutecznie, że miałam sporo wiedzy, dzięki której było mi potem łatwiej na studiach. Tyle że to wszystko odbywało się w atmosferze restrykcji i strachu, było nimi skażone.

Wydaje się nam, że jeśli ktoś dobrze się uczy, to nic złego ze strony nauczycieli go w szkole nie spotka. Tylko że nawet piątkowy uczeń w takiej atmosferze boi się, że kiedyś nie będzie na tę piątkę umiał, że zostanie publicznie poniżony. Widzi przecież, co dzieje się z tymi, którzy nie umieją.

Jeśli nie umiesz odmienić czasownika, to znaczy tylko i wyłącznie, że tej jednej, konkretnej rzeczy nie wiesz. Przekaz w wielu polskich szkołach jest taki, że jeśli czegoś nie potrafisz, jesteś złą osobą.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dorota Fiett - dyrektorka Bednarskiej Szkoły Realnej, którą 4 lata temu założyła z grupą nauczycieli. Przez ponad 25 lat uczyła biologii w I Społecznym L.O. Bednarska w Warszawie. Organizatorka licznych wyjazdów przyrodniczych. Z zawodu i zamiłowania biolog, najchętniej uczyłaby nie wychodząc z lasu.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (106)
Zobacz także