Panom literatom już dziękujemy. Przez rok czytałam tylko książki napisane przez kobiety
Pamiętam moment, kiedy zakomunikowałam przyjaciołom, że przez rok będę czytać tylko książki napisane przez kobiety. Wszystkich zamurowało. A przecież nikt nigdy nie robi dziwnych min na dźwięk słów “w nowym roku będę chodzić na cardio o piątej rano”. Pisarki okazały się natomiast wyjątkowo kontrowersyjne.
Zewsząd padały pytania “ale jak to?”, “czy tak się w ogóle da?” albo “czy wytrzymasz?” – tak jakby odstawienie tych wszystkich Tołstojów i Twardochów wymagało jakiegokolwiek poświęcenia. Właściwie wcale mnie to nie dziwi. W Polsce literatura jest mężczyzną. Rodzimy kanon, jak wiadomo, Sienkiewiczem, Mickiewiczem i Witkiewiczem stoi. I Kochanowskim. I Prusem. I Brzechwą. I Słowackim. Jest jeszcze Rej i Reymont. Krasiński i Kraszewski. Leśmian i Lem.
Nie jestem żadną specjalistką, a założę się, że jednym tchem wymieniłabym przynajmniej trzy tuziny słynnych polskich pisarzy i nie musiałabym wcale wysilać przy tym mózgu. A słynne pisarki? Zapolska, Szymborska… eee… Tokarczuk. Za granicą jest większa różnorodność, ale koło pół na pół to nawet nie leżało. Na każdego Dostojewskiego, Shakespeare’a i Knausgarda przypada jedna Jane Austen.
W świecie książek po prostu jest tak, że gdzie nie spojrzysz, tam koleś. Biblia ma samych autorów. Mity też spisali faceci. Masz te siedem lat i maszerujesz do szkoły, żeby ufnie powierzyć się systemowi edukacji, a potem przez dekadę grasz w grę pod tytułem “mężczyźni kształtują mi spojrzenie na świat”, bo książek napisanych przez kobiety raczej się nie omawia.
Na dzień dobry dla zachowania pozorów rzucają ci “Plastusiowy Pamiętnik” i jakąś Astrid Lindgren czy Lucy Maud Montgomery, ale potem długo, długo nie ma nic – aż do Orzeszkowej. Jak polonistka się uprze i wysili, to czasem wpadnie jeszcze jakaś Krall czy Poświatowska. Niestety, na te autorki zwykle nie starcza czasu, bo czas ten przypadł w udziale Janowi Chryzostomowi Paskowi i rozciągniętym na dziesięć stron sienkiewiczowskim opisom pospolitego ruszenia.
Przesadzam? Nie sądzę
Kto myśli, że z frustracji popadłam w przesadę, niech rzuci okiem na listę licealnych lektur. Wygląda jak wioska Smerfów. Stu mężczyzn i jedna Nałkowska. Skromne 96 proc. omawianych utworów wyszło spod męskiej ręki, więc naprawdę nie rozumiem, jak kogoś mógł zdziwić mój cały rok bez pisarzy. Gdybym po siedemnastu latach w polskich szkołach chciała w swoich doświadczeniach czytelniczych uzyskać coś zbliżonego do parytetu, musiałabym czytać same kobiety przez następne dziesięć lat.
Mogłabym się popisywać, że porzucenie męskiego pisarstwa sporo mnie kosztowało, ale to byłoby kłamstwo. Mało się o tym mówi, ale mężczyźni lubią pisać o nieżyciowych rzeczach, często przynudzają i cały czas się powtarzają. Temat numer jeden nie zmienił się od antyku – jest nim wojna. Takiego Baczyńskiego czy Hellera się nie czepiam, bo wojny rzeczywiście doświadczyli, ale większość facetów pisze o wojnach zamierzchłych albo wymyślonych. I to bez umiaru. Zmuszona przez życie, przebrnęłam przez wszystkie te wypociny, od “Pieśni o Rolandzie”, przez “Potop”, po “Komu bije dzwon” i przepraszam, ale moje skamieniałe serce nic nie poczuło.
Dość mam też już czytania o chłopcach, którzy przeżywają przygody i o dziewczynkach, które czekają, aż ktoś wybawi je z opresji. Nieważne, czy sięgniesz po “Odyseję”, “Piotrusia Pana” czy “Spidermana” – historia zawsze jest taka sama. Czy takiego Tolkiena zabiłoby, gdyby grzecznościowo wsadził do Drużyny Pierścienia ze dwie kobiety? Pewnie na to nie wpadł, biedaczek. Przyszedł mu do głowy elf i krasnolud, ale z kobietą cała ta historia byłaby zbyt naciągana. Poza tym siedem miliardów stron to za mało, żeby stworzyć pełnokrwistą kobiecą postać. Laski ze Śródziemia są więc tylko marginalną obecnością – najczęściej eterycznym obiektem westchnień, który coś tam sobie mamrocze w jakimś seksownym języku.
Dzięki za nic!
Z drugiej strony, jak trafiam na kobiece postaci w książkach napisanych przez mężczyzn, to właściwie cieszę się, że jest ich tak mało. Jakiś czas temu przebrnęłam w męczarniach przez pierwsze sto stron bestsellera “Morfina” i do tej pory zastanawiam się czy Szczepan Twardoch poznał kiedyś jakąś kobietę albo czy stał chociaż koło jakiejś w kolejce po bułki (czy co on tam je – ostrygi i cygara). Na wypadek, gdyby ktoś czerpał wiedzę o rodzaju żeńskim z powieści Twardocha (albo Hemingwaya, Bukowskiego czy Houellebecqa – mizoginów w tym świecie pod dostatkiem), chciałabym podkreślić, że wbrew wszelkim pozorom nie dzielimy się wyłącznie na lafiryndy, pustaki i martwe przedmioty. Czasem zdarza nam się mieć duszę. I całe spektrum cech. Ale panowie literaci rzadko to kumają. Zatem jeśli książki czyta się po to, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie, to ja nie mam czego szukać u mężczyzn. Bo to nie może być przypadek, że jak facet buduje narrację swojej powieści wokół kobiety, to ta powieść nazywa się “Lalka”. Dzięki za nic, Bolesławie Prusie!
Może za dużo wymagam, ale poświęcając czas na książki lubię dostać coś w zamian. Na przykład odrobinę prawdy. A wiecie kto potrafi szczerze i autentycznie pisać o kobiecych doświadczeniach, nie spłaszczając ich przy tym do obraźliwej karykatury? Kobiety! Trochę mi ta eureka zajęła, ale któregoś dnia odłożyłam na półkę kolejną opowieść o męskiej brawurze, harpiach i lolitkach i przyrzekłam sobie w duchu, że na rok powierzę się pisarkom.
Ach, co to był za rok! Przeczytałam więcej niż kiedykolwiek. Przypomniałam sobie, jak to jest rozryczeć się nad książką. Namiętnie przejeżdżałam swój przystanek. Czasami tak się wciągałam w czytanie, że zapomniałam nawet o istnieniu internetu! Zakreślałam zdanie po zdaniu, krzycząc w duchu “To ja! To o mnie!”.
Czytałam o kobietach, o których nie śniło się Szczepanowi Twardochowi. O Matce Polce w depresji i o siedemdziesięciolatce z życiem seksualnym (szok, nie?). O nastoletnich morderczyniach i o czterdziestolatce, która śmie nie chcieć związku ani dzieci. O międzypokoleniowej kobiecej przyjaźni. O zaburzeniach odżywiania. O tym, jak to jest, kiedy przez dwa lata nie uprawiasz seksu. I o tym jakie to uczucie, jak jakiś stary dziad ukradkiem zmaca cię w metrze. Słowem – samo życie, zero wydumanych pierdół. Nie upieram się, że każda książka napisana przez kobietę to dzieło, ale rok przeleciał jak z bicza strzelił, a ja nadal czytam tylko kobiety. Bo mężczyźni wyprztykali się już z tematów i wszystko, co mieli powiedzieć, powiedzieli już ze sto razy. A kobiety? Kobiety dopiero się rozkręcają.
Autorem tekstu jest Olaszka, która pod takim pseudonimem pisze w internecie. Mieszka w Warszawie, jest feministką.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl