Piękna, bo inna
„No i jak się sobie podobasz? Jest wow, co?” – pyta pani prowadząca z uśmiechem Giocondy. Ona już wie, wiedziała od samego początku – w tej smutnej kobiecie ze złą fryzurą, złym makijażem, w złej stylizacji ozdabiającej złą sylwetkę, tkwiła piękna, seksowna babka.
19.08.2014 12:37
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
„No i jak się sobie podobasz? Jest wow, co?” – pyta pani prowadząca z uśmiechem Giocondy. Ona już wie, wiedziała od samego początku – w tej smutnej kobiecie ze złą fryzurą, złym makijażem, w złej stylizacji ozdabiającej złą sylwetkę, tkwiła piękna, seksowna babka. Trzeba było tylko tamtą „złą” pogonić, wygumkować, przerobić, żeby w końcu było dobrze. Ładnie. Nieskazitelnie. I niby jest, ale ja gapię się w telewizor przerażona.
Nie poznajecie? Tak kończy się każdy odcinek programu o transformacji. Coś w stylu „Chcę być piękna jak pani z reklamy” – taki tytuł mógłby mieć każdy show w stylu makeover. Pełno tego w telewizji.
Kandydatki zgłaszają się, zostają poddane miażdżącej ocenie; specjaliści od skóry, włosów, makijażu, dietetycy i styliści obnażają wszystkie błędy, niedociągnięcia, wpadki. To brzydkie, to nijakie, czemu chodzisz w takich ciuchach, nie widzisz jak ci w nich beznadziejnie? Czemu się nie malujesz? A po ci długie włosy, skoro modne są krótkie? Albo – po co kitek, jak lepsza grzywka, lub po co grzywka, gdy ewidentnie powinnaś odsłaniać czoło i tak dalej i tak dalej. Aż zmienią w tobie wszystko, każdy szczegół, który cię wyróżniał, każdą niepowtarzalną wadę, która określała cię równie dobrze, jak twoje zalety, każdą niezgrabność, każdą słabość. I zamienią w pięknego, ładnego, świetnie spreparowanego i przyciętego do obowiązujących standardów klona.
Na koniec wielki finał, którego Hitchcock by się nie powstydził. Bohaterka podchodzi do zasłoniętego lustra, widzi siebie po raz pierwszy w pełnej metamorfozie i nagle odkrywa, w jakiego to cudnego łabędzie się zamieniła. Albo zostaje doprowadzona do ostatecznej, perfekcyjnej formy przez grupę speców, a potem wchodzi na salę wypełnioną rodziną i przyjaciółmi. I jest wielkie wow. Przepraszam – WOW. Wszyscy się zachwycają, bo tej mamy, żony, córki, siostry, przyjaciółki nie poznali. Ale numer, tak nam ją przerobili, że wygląda zupełnie inaczej! Czyli lepiej! No bomba, jest piękna, bo inna, ulepszona. No, naprawili nam w końcu tą naszą ukochaną Zosię, Małgosię czy inną Krystynę.
Nie znoszę takich programów. Nie lubię takich szablonów. Nie cierpię kobiet z billboardów. Tak, mam kompleksy, całą masę. Mam brzuch świadczący o zamiłowaniu do złych węglowodanów, mam fryzurę, która jest wynikiem niechodzenia do fryzjera (bo brak czasu i pieniędzy), mam skórę, która raz na jakiś czas krzyczy na czerwono o pomoc i mam zestaw ciuchów, który każdego stylistę przyprawiłby o wstrząs anafilaktyczny, a obserwacja moich nieudolnych prób makijażu zapewniłyby każdej wizażystce atak migreny.
I może nawet fajnie byłoby udać się do takiego programu i zobaczyć, co by się stało, gdyby jakiś fryzjer – pardon, stylista fryzur – przyciął mi te kudły i ufarbował jak trzeba, kto inny pokazałby, na czym polega ten szał ze smoky eyes, i jeszcze jakiś zawodowy znawca garderoby damskiej ubrał mnie w coś, co jest „na topie” i „z najnowszej kolekcji”. A na koniec z ciekawością naukowca spojrzałabym w lustro i sprawdziła, jak wyglądam zamieniona w kogoś innego: przypudrowanego, ułożonego, dopasowanego. To już nie byłabym ja, ale jakaś wersja mnie. Byłoby to jak zerknięcie w alternatywną rzeczywistość, jak w serialu „Fringe” (Oglądał ktoś? Pozwolę sobie dodać na marginesie, że to genialna rzecz!).
Dlatego właśnie tych programów nie lubię. Bo zafałszowują rzeczywistość. Czarują i robią zasłonę dymną wokół kobiet, przycinając je do obowiązującego w mediach schematu. Tu ma być chudo, tu ma być wcięcie, a tu krągłość, a to ma być płasko. I absolutnie nie wolno wychodzić w takich butach do takiej spódnicy i kto cię, kobieto, tak uczesał?
I to nowe opakowanie jest nawet ładne i przyjemne dla oka, ale to jednak tylko przebranie. Jakaś tam podrasowana wersja tych pań, które na co dzień pewnie nie będą miały czasu i energii, żeby zadbać o te wszystkie detale.
Nie podoba mi się taka forma przemiany. I nie podoba mi się fakt, że tylko przebranie i przerobienie w upiększającej machinie może zrobić z nich prawdziwe cuda. Ładna, bo przebrana i nie do poznania. Co do za przesłanie, do cholery?
Czekam na program „Ładna i już”. Doczekam się?
Tekst: Magdalena Andrzejczyk