"Pierwszy raz ktoś zapytał". Pamiętnikarki ze wsi pokazały swój świat

Przez lata zwyczajnie je ignorowano, były częścią tła. Antonina Tosiek postanowiła oddać im głos, wyciągając z czeluści archiwów zachowane pamiętniki Polek ze wsi w czasie prawie całego stulecia. - One tak bardzo bały się swojej "gorszości" - podkreśla w rozmowie z WP autorka książki "Przepraszam za brzydkie pismo".

Antonina Tosiek opowiada o losach wiejskich kobietAntonina Tosiek opowiada o losach wiejskich kobiet
Źródło zdjęć: © Facebook, NAC
Aleksandra Zaprutko-Janicka

Aleksandra Zaprutko-Janicka, Wirtualna Polska: Od dawna interesuję się historią kobiet i życia codziennego. Aby z cienia wielkich bitew i znanych nazwisk wyciągnąć kobiety, w szczególności te żyjące na wsi, trzeba się mocno przyłożyć. Pani wykonała mrówczą pracę! Niestety, codzienność kobiet to nie jest coś, co zwykle pociąga twórców narracji historycznej.

Antonina Tosiek, autorka książki "Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet": Nie ukrywam, że ta książka powstała poniekąd także z mojej wrodzonej przekory. Kiedy czytałam, jak negatywnie i krzywdząco oceniali je pierwsi czytelnicy w ramach konkursów pamiętnikarskich, decydowałam się jeszcze dokładniej je analizować. A często oceniali złośliwie czy paternalistycznie, pisząc komentarze w stylu "nieciekawe", "typowe życie kobiety wiejskiej", "nie nadaje się do konkursu" i tak dalej.

Koło gospodyń wiejskich testuje warszawskie pączki

Niestety, wiele pamiętnikarek spotkało szkatułkowe, wielopoziomowe zapomnienie. Najpierw oceniono ich opowieści jako mało interesujące, nie publikowano w monografiach, a później na wiele dekad zamknięto w archiwalnych teczkach. Najczęściej negatywnie oceniali je jednak jurorzy-mężczyźni. Na szczęście były też jurorki-bohaterki, choćby Halina Krzywdzianka czy Eugenia Jagiełło-Łysiowa, które często podważały ich opinie i walczyły o kobiece pamiętniki.

To, o czym pani wspomniała, czyli inna stawka dla kobiet i mężczyzn, oddaje w dużym stopniu kobiecą mentalność na wsi.

Najbardziej uderzają mnie pamiętniki, w których widać, że norma patriarchalna jest w dużym stopniu zinternalizowana, bowiem autorki tak bardzo boją się swojej gorszości, że ciągle przepraszają. Stąd tytuł mojej książki. Przepraszają za brzydkie pismo, a nawet za to, że w ogóle odważyły się pisać. Wiele z nich zapisuje na przykład: "to tylko zwykłe życie wiejskiej kobiety". A co to w ogóle znaczy "zwykłe"?

Pamiętnikarki były przekonane, że skoro są kobietami, a już w szczególności pochodzącymi ze wsi, nikt nie uzna ich opowieści za wartościowe. Niesamowicie przejmujące są momenty, w których same zaczynają się orientować, że przecież przeżyły wiele ważnych i trudnych rzeczy, które zasługują na opowiedzenie.

Ale wciąż o przemocy w małżeństwie piszą pewnym kodem. Bo przecież każdy pije i prawie w każdej chałupie rękę na żonę podnosi. To norma...

W tym kontekście mam gigantyczny problem ze słowem siostrzeństwo i z określeniami związanymi z kobiecą wspólnotą. Moim zdaniem w większości przypadków to po prostu chwyt marketingowy, feminiwashing. Mam wrażenie, że akurat pamiętniki wiejskich kobiet pokazują kwestię kobiecej solidarności od podszewki. Matryca patriarchatu wymusza na wielu kobietach raczej wzajemną nieufność i dyscyplinowanie, a tym samym - często także samotność pomimo pozornej bliskości innych kobiet. Paradoksalnie, to one stają się strażniczkami patriarchatu, choć doskonale zdają sobie sprawę, że ich sąsiadki, siostry, czy córki, będą żyć w podobny sposób, najczęściej tak jak one, czyli nieszczęśliwie i w poczuciu krzywdy.

Kiedy zaczęło się to zmieniać?

W momencie gdy zaczęły się oddolnie organizować na przykład w koła gospodyń wiejskich, zespoły ludowe, kluby czytelnicze. Kobiety mogły wtedy faktycznie spędzać więcej czasu w swoim gronie, odrywać się od życia rodzinnego, które zorganizowane było wokół produktywności i użyteczności. Niestety, z pamiętników wyłania się jedna prawda - moje bohaterki, niezależnie od tego, czy pisały pamiętniki w latach 30. czy 80. XX wieku, czuły się bardzo samotne.

Nie wolno nam zapominać, że kobieta wiejska zwykle jest absolutnie wszechstronna. Jak trzeba, to i pole zabronuje i ciasto upiecze, a w niedzielę wskoczy w eleganckie ubranie i wystrojona pójdzie do kościoła.

Do tego jeszcze dziećmi się zajmie, obrządek zrobi i zaopiekuje się starymi rodzicami czy teściami. Dlatego w książce tak zależało mi na pokazaniu, że rozwój w czasach PRL przebiegał dwutorowo. Czym innym była modernizacja w mieście, a co innego działo się na wsi. Do tego przecież każda epoka ma wariant związany z płcią. Uderzyło mnie to, że mimo mechanizacji rolnictwa, ilość pracy kobiet się nie zmniejszyła. Ba! Gospodynie w latach 60. pracowały dłużej niż ich matki i babki. Wymagano od nich nadążania za nowoczesnością, miały wyglądać jak kobiety z miasta, dbać o dom i rodzinę według nowych norm estetycznych i kulturowych, a jednocześnie oczekiwano, że pozostaną wierne tradycji i nadal będą tak samo ciężko pracować.

W latach 70. bardzo wielu mężczyzn faktycznie zaczęło pracować poza rolnictwem. Ponad milion gospodarstw było prowadzonych przez kobiety samodzielnie. Mówimy tu o areałach poniżej jakichś siedmiu hektarów. Według badań to kobiety były odpowiedzialne za wytwarzanie większości produktu rolnego, chociaż najczęściej określano je jako "żony rolników", a ich gospodarstwa były zapisane na mężów.

Wielu osobom bardzo trudno zrozumieć to, jak wielka różnica występowała na wsi pomiędzy doświadczeniami kobiet i mężczyzn, choć paradoksalnie - jak podkreśla pani w książce, większe szanse na prosperowanie miało gospodarstwo, w którym brakowało gospodarza, niż takie, w którym nie było gospodyni.

Nie bez powodu. Tradycja jest taka, że gospodarz wdowiec znajduje sobie młodą żonę, a gospodyni wdowa bardzo rzadko wychodzi drugi raz za mąż. Kobiety były w stanie wykonywać i prace męskie i swoje własne. Gdy mężczyzna zostawał bez gospodyni, to okazywało się, że gospodarstwo tak naprawdę stawało. Nagle przechodziły na niego wszystkie obowiązki związane z gotowaniem, obrządkiem zwierząt (świń, koni, krów, drobiu), opieka nad dziećmi, przygotowanie zapasów na zimę, do tego sprzątanie w tym domu, tradycyjna organizacja symboliczna rytuałów, świąt, przygotowywanie odzieży itd. Słowem, praca, która składa się na kilka etatów. Szokujące jest to, że typowa gospodyni wiejska w latach 70. sypiała średnio 5 godzin 25 minut, a czasu wolnego miała niecałą godzinę, wliczając w to także czynności higieniczne.

Gospodarz, który zostawał bez gospodyni, często oglądał się na córkę, jeśli tylko ją miał. Już całkiem małe dziewczynki zaprzęgano do pracy.

Przy czym wcale nie mówimy tu o nastolatkach. Już nawet pięciolatki musiały opiekować się młodszym rodzeństwem. Wiele moich bohaterek opisuje historie boleśnie ukazujące trudną sytuację dziewczynki czy młodej dziewczyny na gospodarstwie. Często musiały na przykład ustąpić miejsca w szkole bratu, nawet jeśli były zdolne. On się kształcił, ona miała czekać na męża.  

Czasami zapominamy, że rodzina wiejska to w praktyce małe przedsiębiorstwo. Każdy ma tam swoje zadania i obowiązki. Gdy tylko kolejne dziecko pojawiało się na świecie, było wiadomo, że i ono będzie musiało pełnić swoją rolę produkcyjną. Odzwierciedlają to na przykład porównania wyników stanu zdrowia i różnic fizjologicznych dzieci z miasta i ze wsi z lat osiemdziesiątych. Te drugie były niższe, miały większe problemy z układem kostnym i prawidłowym rozwojem kręgosłupa, a dziewczynki później zaczynały miesiączkować. Ciało dostosowuje się do ciężkiej fizycznej pracy.

Młodsze i mniejsze dzieci wykonywały lżejsze zajęcia. Ale na przykład już czternastoletnie, czy piętnastoletnie dziewczęta miały przed sobą wyczerpującą fizyczną pracę, w szczególności w okresie żniw, czy wykopków.

W książce przytaczam wiele pamiętników, których autorki musiały przerwać naukę w szkole, czasem nawet w szkole średniej, bo uznawano, że są potrzebne na gospodarstwie czy przy opiece nad rodzeństwem. Wiele z nich przejmowało rolę głównej gospodyni, chociaż same były jeszcze dziećmi.

Takie nierówności się nakładają i gdy kobieta postanawia o tym opowiedzieć, nawet jeśli ma dobrego i kochającego męża, potrafi stwierdzić, że "i tak nikt nie zwróci uwagi na babskie pisanie".

Większości moich bohaterek towarzyszył ogromny lęk przed tym, że ktoś przez przypadek odkryje ich pamiętnik. Najczęściej bały się mężów bądź ojców. Wiedziały, że albo je wyśmieją, albo skarcą. Takich historii pojawiło się w książce kilka. Ale wśród cytowanych pamiętnikarek znalazła się i Maryla, matka nieślubnego dziecka, którego ojciec zniknął bez śladu na długo przed porodem. Ona postanowiła swoją traumę i krzywdę oswoić właśnie poprzez spisanie pamiętnika. I chociaż matka, w obawie przed opinią wiejskiej społeczności, zabroniła jej pisać, pieniądze na papier i naftę Maryli podarował brat. Gdyby nie jego wsparcie, pewnie nie odważyłaby się przesłać swojej opowieści. Bardzo mi zależy, żeby historie moich bohaterek wybrzmiały także jednostkowo, w swojej różnorodności i wielości doświadczeń.

Bo dla wielu z nich taki pamiętnik był de facto jednym wyjściem. Przestrzenią, gdzie mogły się podzielić sekretami, swoim bólem, bez strachu, co ludzie powiedzą.

Kobiety chciały pokazać, jak wygląda życie mieszkanki wsi, z czym musi się mierzyć, jakie przeciwności pokonywać. W dziesiątkach pamiętników powraca podobne zdanie: pierwszy raz ktoś nas zapytał o nasz los. A odpowiedzi spisywały w większości przejmująco smutne, czasem wręcz przerażające. Jedna z moich bohaterek napisała w latach 60. "urodzić się na wsi dziewczyną to piekło na ziemi".

W książce używa pani pięknego określenia - partyzantka codzienności. Jaki obraz tej partyzantki wyłania się z pamiętników wiejskich kobiet?

Przede wszystkim - nie być bezradną. Działać, szukać poczucia nawet w niewielkich rzeczach. Nie mogłam pójść do szkoły, chociaż to było zawsze moje największe pragnienie? Zrobię wszystko, żeby wykształcić swoje dzieci. Ale rewolucyjne okazują się często także małe gesty, codzienne próby przetrwania i organizowania swojego życia pomimo przeciwności. Takim buntem jest oczywiście także pisanie pamiętnika, ale i choćby wypożyczanie książek z gminnej biblioteki, gdy rodzice nie pozwalają córce chodzić do szkoły i dalej się uczyć. Ale też wszelkie próby zarobienia dodatkowych pieniędzy, sprzedawanie grzybów czy jeżyn przy drodze, działalność w kołach gospodyń. Partyzantką codzienności dla moich bohaterek okazywały się wszystkie te działania i sytuacje, w których mogły choć w niewielkim stopniu zadecydować o własnym losie.

Rozmawiała Aleksandra Zaprutko-Janicka, dziennikarka Wirtualnej Polski

Dołącz do Klubu Świadomej Konsumentki
Dołącz do Klubu Świadomej Konsumentki © WP
Wybrane dla Ciebie
Zmieniła fryzurę. Tak jej metamorfozę ocenił specjalista
Zmieniła fryzurę. Tak jej metamorfozę ocenił specjalista
Jest nieuleczalnie chora. "Nikogo nie poznaję"
Jest nieuleczalnie chora. "Nikogo nie poznaję"
Cichopek już ma najmodniejszą kurtkę na zimę. Uwagę zwraca kolor
Cichopek już ma najmodniejszą kurtkę na zimę. Uwagę zwraca kolor
Był alkoholikiem. Mówi, jakie myśli go wtedy dręczyły
Był alkoholikiem. Mówi, jakie myśli go wtedy dręczyły
Jej córka umiera na białaczkę. Lekarze dają jej rok życia
Jej córka umiera na białaczkę. Lekarze dają jej rok życia
Kupiła 20 mieszkań w Paryżu. Już nie są jej
Kupiła 20 mieszkań w Paryżu. Już nie są jej
Jak często powinniśmy się wypróżniać? Badania wskazują jasno
Jak często powinniśmy się wypróżniać? Badania wskazują jasno
Kończy 33 lata. Nie przypomina dziś nastoletniej siebie
Kończy 33 lata. Nie przypomina dziś nastoletniej siebie
Miał 15 lat, gdy ojciec wyprowadził się z domu. Tak dziś o nim mówi
Miał 15 lat, gdy ojciec wyprowadził się z domu. Tak dziś o nim mówi
Kaczorowska pokazała paznokcie. Strzał w dziesiątkę na święta
Kaczorowska pokazała paznokcie. Strzał w dziesiątkę na święta
Suche usta zimą? Ta maść działa jak luksusowy kosmetyk
Suche usta zimą? Ta maść działa jak luksusowy kosmetyk
Nagle wyszła na ulicę i zaczęła kierować ruchem. Nagranie to hit
Nagle wyszła na ulicę i zaczęła kierować ruchem. Nagranie to hit
NIE WYCHODŹ JESZCZE! MAMY COŚ SPECJALNIE DLA CIEBIE 🎯