Przekleństwo wiecznych wakacji - to nie praca powinna przerażać. Ale zbyt dużo wolnego czasu
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Od dwustu lat obawy budzi nie to, że ludzie muszą długo i ciężko pracować, lecz co zrobią, gdy zostanie im dane zbyt wiele wolnego - pisze Andrzej Krajewski w sierpniowym wydaniu miesięcznika „Pismo. Magazyn opinii”.
Kiedy dzieci się nudzą, mogą zrobić krzywdę sobie lub co najwyżej kilkorgu rówieśnikom. W przypadku dorosłych problem nabiera innej skali. Zbyt wiele wolnego czasu grozi pokusą zagospodarowania go systematyczną autodestrukcją lub zafundowaniem otoczeniu zniszczenia na skalę całych narodów. Do takiego wniosku prowadzi obserwacja społeczeństw, w których wykształciły się elity mogące sobie pozwolić na nieustające wakacje zapełnione bezproduktywnymi rozrywkami. Katolicki filozof Peter Kreeft twierdzi nawet, że źle spożytkowany czas wolny wiódł do upadku całe cywilizacje, na czele z Imperium Rzymskim.
Dla każdego coś miłego
W książce Christianity for Modern Pagans (Chrześcijaństwo dla współczesnych pogan) w połowie lat 90. ubiegłego stulecia zauważył, że slogan „dla każdego coś miłego” dominował „kiedy umierał Rzym – dekadencki, wyrafinowany, sceptyczny, relatywistyczny, znużony, znudzony i rozwiązły, zjeżdżający w dół własnego, błotnego osuwiska utworzonego z duchowych odpadów”. Niezwykle mocno kojarzyło mu się to ze współczesnością. Amerykańska historyczka Barbara Tuchman doszła do podobnych wniosków, szukając przyczyn wybuchu pierwszej wojny światowej. Parło do niej młode pokolenie, a zwłaszcza jego najlepiej wykształcona część. Nie doświadczyło ono okropieństw konfliktu zbrojnego na własnej skórze, a jednocześnie nie bardzo potrafiło wypełnić sobie wolny czas czymkolwiek interesującym. „Badania przeprowadzone we Francji w 1913 roku w środowisku studentów wykazały, że słowo «wojna» wywiera urok, który: «stale ożywia odwieczny instynkt wojowniczy w duszy człowieka»” – zapisała Tuchman w "Wyniosłej wieży".
Jednak nigdy w przeszłości nie musiano się mierzyć z problemem powszechnych wakacji. Może on dotknąć nie tylko elit bądź wybranych grup, lecz całego społeczeństwa. To bezprecedensowe zagrożenie zdaje się czyhać już za progiem, za sprawą ekspansji robotów oraz sztucznej inteligencji. Wedle coraz liczniejszych prognoz, w tym raportu zaprezentowanego przez McKinsey & Company we wrześniu ubiegłego roku, w nieodległej przyszłości prawie połowa amerykańskich i europejskich miejsc pracy zostanie zautomatyzowanych. Zniknie wiele zawodów. Wprawdzie na ich miejsce powstaną inne, bardziej specjalistyczne profesje, ale całe grupy społeczne przestaną być komukolwiek potrzebne. Systemy opieki socjalnej mogą je uchronić od życia w skrajnej nędzy, lecz nie zagwarantują sensownego zajęcia. A przecież niewiele jest rzeczy, które od dwustu lat bardziej przerażają elity, niż myśl, co może się stać ze społeczeństwem, kiedy nagle przytrafi mu się zbyt długi okres nieróbstwa.
Nadmiar wolnego czasu zaczął się kojarzyć z piekielną nudą zamożniejszym Europejczykom ledwie sto lat przed narodzinami irlandzkiego dramaturga. Według badaczki literatury czasów nowożytnych Patricii Spacks samo pojęcie nudy pojawiło się w powszechnym użyciu w drugiej połowie XVII wieku. „Pierwszy cytat pochodzi z prywatnego listu z roku 1768, w którym hrabia Carlisle wyraża współczucie wobec «przyjaciół z Newmarket, których zanudzą ci Francuzi»” – opisuje profesor Spacks w pracy "Boredom: The Literary History of a State of Mind" ("Nuda. Literacka historia stanu umysłu"). Zetknięcie się z nudą zaszokowało ludzi. Cała dziewiętnastowieczna literatura pełna jest relacji stanów znudzenia dotykających arystokratów. Z drugiej strony olbrzymie rzesze ludzi zupełnie straciły czas wolny. A wszystko z winy rewolucji przemysłowej.
Za jej sprawą nastąpił bezprecedensowy napływ ludności wiejskiej do miast. W ciągu XIX stulecia odsetek ludzi zamieszkujących metropolie wzrósł w Anglii z trzydziestu do ponad siedemdziesięciu procent. Takie same zmiany, choć nieco wolniej, następowały we Francji, w Niemczech oraz innych krajach Starego Kontynentu. Przytłaczająca większość migrantów z terenów wiejskich pracę znajdowała w fabrykach. To radykalnie zmieniało cały rytm ich życia. Dla robotników normą stała się praca od dwunastu do szesnastu godzin na dobę, zaś jedynym dniem wolnym (też nie zawsze) pozostała niedziela. „Wcześniej rytm życia i pracy ludzi wyznaczały wschody i zachody słońca, teraz życie w ciągle rosnących miastach zaczęły determinować zegary i syreny fabryczne” – zauważył celnie niemiecki architekt Fritz Schupp, który zaprojektował sześćdziesiąt dziewięć fabryk. Uchwycona prawidłowość dotyczyła nie tylko robotników, lecz także tych mieszczan, którzy przestali parać się rzemiosłem i handlem, a zajęli biznesem na wielką skalę. Chęć bogacenia się oraz afirmacja pracowitości przyniosła pierwszemu pokoleniu burżuazji radykalne ograniczenie czasu wolnego.
Narodziny wakacji
W tych okolicznościach na wakacje od obowiązków mogła sobie pozwalać tylko arystokracja. Z racji odziedziczonych majątków jej przedstawiciele, jeśli nie mieli ochoty, nie musieli pracować. Czymś jednak potrzebowali wypełnić swoje życie, ratując się przed nudą. Polowania, bale, przyjęcia i wizyty w teatrze cieszyły, lecz z czasem przestały wystarczać. Po epoce wojen napoleońskich Europę nawiedziła plaga pojedynków. W obronie urojonego honoru posiadacze „błękitnej krwi” upuszczali jej przez całe XIX stulecie szablami, rapierami, szpadami lub pistoletami. Nie pomagało wprowadzanie przez kolejne państwa drakońskich kar za udział w tej rozrywce. Mniej krwiożerczym arystokratom pozostała melancholia, tak popularna za sprawą poezji romantycznej, i nowe trendy w modzie męskiej.
To, co z arystokracją wyczyniał nadmiar wolnego czasu, przerażało pierwsze pokolenie ciężko pracującej burżuazji. Nie krytykowała ona zamożności, lecz to, w jaki sposób pożytkowano dzięki niej czas. Gdy bogactwo prowadziło do „próżniactwa, lenistwa i do kultu rzeczy sprawiających przyjemność. Powinno być natomiast środkiem tworzenia dla siebie i dla innych nowych obszarów pracy i nowych postaci aktywności” – podkreślał Max Weber w klasycznej pracy Etyka protestancka a duch kapitalizmu.
- pisał w swojej autobiografii. W administrowanych przez siebie od 1800 roku zakładach tekstylnych w szkockim New Lanark Owen gwarantował robotnikom: dziewięcioipółgodzinny dzień pracy, godziwe zarobki, czas wolny i ubezpieczenia na wypadek choroby. Kiedy w innych fabrykach zaczęły wybuchać bunty eksploatowanych po szesnaście godzin dziennie pracowników, o eksperymencie walijskiego przedsiębiorcy zrobiło się głośno w całej Europie. Przez kilkanaście lat New Lanark odwiedziło ponad dwadzieścia tysięcy przemysłowców, polityków, dziennikarzy i ludzi kultury. Mimo że goście widzieli słuszność postulatów Owena, dopiero wielki ruch czartystowski zmusił brytyjski parlament, żeby w 1847 roku skrócił dzień pracy w przemyśle do dziesięciu i pół godziny. Dla milionów ludzi z uboższych warstw społecznych oznaczało to, że pierwszy raz w swym dorosłym życiu mają trochę wolnego czasu. Ten fakt mocno zaniepokoił brytyjską burżuazję, obawiającą się o kręgosłupy moralne robotników.
Na kartach monumentalnej "Historii życia prywatnego" pod redakcją Michelle Perrot przedstawiono proces dojrzewania fabrykantów do przekonania, że muszą być dla innych grup społecznych drogowskazem, jak uczynić swe życie lepszym. Tworzono więc specjalne szkoły dla robotników uczące ich, jak właściwie spędzać czas wolny. „Chciano wychowywać ich nie tylko na bardziej pracowitych, rozsądniejszych, lepiej wykształconych, lecz również na dobrych mężów i dobrych ojców” – czytamy w czwartym tomie "Historii życia prywatnego". Tendencja ta stopniowo ogarnęła całą Europę. Przedstawiciele burżuazji zakładali dla robotników towarzystwa antyalkoholowe, w przypadku pań organizowano kursy gospodyń domowych. W ich trakcie damy uczyły kobiety z plebsu, jak prowadzić idealny dom. Nadzorem objęto też życie towarzyskie, chcąc ograniczyć pijaństwo i pozamałżeński seks. Dobroczynne towarzystwa dbały, by popołudniami oraz w niedziele zapełnić rodzinom robotniczym czas, proponując wspólne muzykowanie, amatorski teatr czy pokazy kwiatów.
Obie strony czekała przykra niespodzianka. Robotnicy chcieli przede wszystkim wyższych płac i więcej wolnego, co nieszczególnie podobało się burżuazji. Narzucała więc ona warstwom uboższym coraz surowszą dyscyplinę. „Wzrost zdyscyplinowania dawał się zauważyć w wielu dziedzinach życia społecznego – na placu defiladowym, w szkolnej klasie, w fabryce, w szpitalnej sali, w domu pracy” – opisuje w "Europie" Norman Davis. Redukowanie czasu wolnego zdawało się warstwie rządzącej najlepszym sposobem wychowywania ubogich. „Praca jest najskuteczniejszą formą utrzymywania porządku” – zauważał Friedrich Nietzsche. Marzenie robotników o czasie wolnym podsycało jednak opór i rządy państw musiały pójść na ustępstwa.
Pod naciskiem związków zawodowych Izba Gmin w 1871 roku uchwaliła Bank Holidays Act. Wprowadzał on dodatkowo cztery dni wolne w roku (pięć w Szkocji). Minęły cztery lata i angielscy robotnicy otrzymali prawo już do tygodniowego płatnego urlopu. Inne kraje uprzemysłowione powielały brytyjskie wzorce. Wbrew obawom tygodniowe wakacje nie skrzywiły kręgosłupa moralnego uboższym obywatelom. Zamiast hedonistycznych rozrywek ludzie woleli podróże. Przemieszczanie się umożliwił rozwój kolei. Brytyjski parlament już w 1844 roku wymusił na towarzystwach przewozowych w Zjednoczonym Królestwie doczepienie do każdego składu po wagonie, którym przejazd kosztowałby pensa za milę. Nieco wcześniej Thomas Cook wpadł na pomysł organizowania zbiorowych wycieczek, zakładając pierwsze w świecie biuro podróży.
Na co dzień robotnikom pozostawały krótkie wypady za miasto lub pójście na mecz piłki nożnej. Ten sport zapewniał im dawkę emocji niemal tak wielką jak pojedynki arystokratom. „Godnym ubolewania jest zwyczaj coraz powszechniejszego atakowania sędziego cegłami i żelaznymi prętami, gdy jego decyzja wywołuje gniew rywalizujących drużyn. Często chętnie przyłączają się widzowie, co oznacza, że policja, która jest obecna na każdym meczu, nie jest w stanie przywrócić porządku” – opisywano na łamach berlińskiego „Vossische Zeitung” w kwietniu 1895 roku. Tego samego roku, podczas sezonu piłkarskiego w Anglii śmierć na stadionach poniosło dwudziestu kibiców, a kilkuset zostało rannych. Tymczasem bogatsi obywatele coraz tłumniej odwiedzali egzotyczne miejsca. Koszt przejazdu z Londynu do Egiptu wynosił około dwustu funtów, co stanowiło równowartość średnich rocznych poborów robotnika. Wraz z dojazdem eskapada trwała około czterech miesięcy. Na taką ilość wolnego czasu mogli sobie pozwolić jedynie ludzie czerpiący dochody nie z własnej pracy.
Próżniacze rozrywki
Ich liczba rosła, bo miejsce ubożejącej arystokracji zajęła burżuazja, coraz częściej żyjąca z kapitału zgromadzonego przez przodków. Codziennością życia rentierów zajął się amerykański socjolog Thorstein Veblen w wydanej w 1899 roku "Teorii klasy próżniaczej". W jego opinii przedstawiciele burżuazji, cierpiąc na nadmiar wolnego czasu, rozpaczliwie próbowali zapełnić czymś życie. Ucząc się lub wykonując czynności nieprzynoszące nikomu pożytku ani też niemające z praktycznego punktu widzenia żadnego sensu. „W naszych czasach np. funkcję taką pełni znajomość języków martwych i filozofii okultystycznej, znajomość zasad poprawnej wymowy, składni i prozodii [zagadnień intonacji – przyp. A.K.]; uprawianie różnych rodzajów muzyki (tylko w domu i dla przyjemności) oraz pielęgnowanie innego rodzaju «talentów»; kultywowanie mody w zakresie ubrania, umeblowania i ekwipaży; oddawanie się grom towarzyskim i sportowym, hodowanie nieużytecznych, służących rozrywce zwierząt” – wyliczał Veblen, dorzucając do tego oddawanie się nałogom.
Faktycznie, od kiedy w 1863 roku farmaceuta z Korsyki Angelo Mariani wpadł na pomysł dodawania do wina Bordeaux kokainy, rynek środków odurzających w Europie i Ameryce zaczął rozkwitać. Tę drugą podbiła Coca-Cola, której kluczowy składnik w pierwotnej recepturze stanowił ekstrakt z liści koki. Natomiast spółka Parke, Davis & Company oferowała konsumentom inhalatory rozpylające kokainę w aerozolu w celu leczenia alergii. W Europie koncern Bayer rozpoczął w 1898 roku sprzedaż tabletek diacetylomorfiny jako leku na astmę i gruźlicę. Aby dobrze się kojarzyły, ich nazwę wywiedziono od niemieckiego słowa heroisch (potężny, bohaterski). Tak narodziła się heroina. Ponadto konsumenci mieli do dyspozycji przywożone z Indii opium oraz morfinę.
Pladze narkomanii wśród zamożniejszych warstw społeczeństwa towarzyszyła epidemia chorób wenerycznych, stanowiąca uboczny skutek rozkwitu prostytucji. Nuda zdawała się triumfować, aż nadeszło lato 1914 roku i mocarstwa, które zdominowały Stary Kontynent, postanowiły popełnić zbiorowe samobójstwo. Gdy wojna dobiegła końca, Europę czekała jeszcze gorsza epoka totalitarnych szaleństw, acz nawet w faszystowskich Włoszech i nazistowskiej Trzeciej Rzeszy nikt nie ośmielał się negować prawa ludzi do wypoczynku. Tyrani zamierzali go jednak sami organizować, a przy okazji nadzorować. „Właściwe ukształtowanie urlopu ma decydujące znaczenie dla utrzymania siły życiowej i zdolności wytwórczych naszego narodu” – ogłosił w 1938 roku szef Niemieckiego Frontu Pracy Robert Ley. Tymczasem w krajach demokratycznych zaczynano się zamartwiać, czy nie będzie on nazbyt długi.
Dla Johna Maynarda Keynesa w 1930 roku stało się jasne, że w krajach uprzemysłowionych nadchodzi epoka nieustających wakacji. W eseju "Możliwości ekonomiczne naszych wnuków" postawił tezę, że z powodu postępu technicznego największym wyzwaniem dla przyszłych pokoleń będzie to, jak poradzić sobie z nadmiarem wolnego czasu, by go sensownie wykorzystać. Wizja ekonomisty zdawała się przybierać realny kształt dekadę po drugiej wojnie światowej. Europa Zachodnia dzięki wsparciu Stanów Zjednoczonych podźwignęła się z ruin. Równocześnie groźba ekspansji ZSRR dopingowała polityków, by zaoferować obywatelom jak najwięcej profitów z osiąganych sukcesów gospodarczych. Średni czas pracy został skrócony do czterdziestu dwóch godzin tygodniowo, a liczba płatnych dni wolnych rosła. Już w 1955 roku Szwedzi mogli się cieszyć rocznie dwudziestoma dziewięcioma dniami wolnymi (urlopy i święta ustawowe), a mieszkańcy Republiki Federalnej Niemiec o jeden mniej. Ilość czasu wolnego, jakim dysponowali zwykli obywatele, nie znajdowała odpowiednika w przeszłości.
Kwestii tej poświęcono w czerwcu 1957 roku międzynarodową konferencję UNESCO. Przyjęła ona definicję francuskiego socjologa Joffre’a Dumazediera, według której czas wolny musi się odznaczać trzema cechami: „dobrowolnością, niezarobkowością i przyjemnością”, a powinien służyć „odtwarzaniu sił psychicznych i fizycznych, zużytych w procesie pracy”. Uczestnicy konferencji zwrócili też uwagę, że nowa epoka przyniosła możność rozwoju duchowego jednostek, ponieważ wreszcie mają na to odpowiednio dużo czasu.
Jednak już w grudniu 1957 roku katolicki myśliciel Arturo Carlo Jemolo na łamach „La Nuova Stampa” ostrzegał czytelników: „Świat maszyn zmierza do wyzwolenia człowieka od trudu, lecz skrócony dzień roboczy staje się nową klątwą”. Zdaniem autora ową klątwą była nuda dotykająca ludzi między jednym skróconym dniem pracy a drugim. Wbrew nadziejom socjaldemokratów i chadeków, budujących w Europie Zachodniej państwo opiekuńcze, robotnicy nie zainteresowali się dziełami kultury wysokiej. Większość wolała proste rozrywki. To budziło wśród obserwatorów zmian społecznych rosnący niepokój. „Uderzające jest spostrzeżenie, że sto lat temu robotnik spędzał w pracy około siedemdziesięciu godzin w tygodniu i żył przeciętnie czterdzieści lat. Współczesny pracownik spędza w pracy około czterdziestu godzin i może oczekiwać, że dożyje siedemdziesiątki” – wyliczał Robert Lee z Uniwersytetu Londyńskiego w 1964 roku w pracy Religion and Leisure in America. „W ten sposób do jego życia dodawane są mniej więcej dwadzieścia dwa lata czasu wolnego, około półtora tysiąca wolnych godzin każdego roku” – podsumowywał zjawisko budzące nadzieję, a jednocześnie obawy.
Znakomitym lekarstwem na klątwę wolnego czasu okazała się telewizja, masowe wydarzenia sportowe i wycieczki. W przypadku tych ostatnich dłuższe urlopy oraz stały wzrost płac przyniosły światu nową gałąź przemysłu. Plan Marshalla umożliwił rozkwit biur podróży. W jego ramach uruchomiono program pomocy dla przedsiębiorców zajmujących się turystyką. Na efekty nie trzeba było długo czekać. O ile w 1950 roku po świecie jeździło około 25,2 miliona zagranicznych turystów, dziesięć lat później było ich 69,4 miliona. Przez kolejne dekady przemysł turystyczny okazywał się jedną z najszybciej rozwijających się gałęzi światowej gospodarki. Wedle raportu opublikowanego przez Światową Organizację Turystyki (UNWTO) liczba turystów, którzy w 2017 roku wykupili co najmniej jeden nocleg w odwiedzanym przez siebie miejscu, wyniosła 1,3 miliarda osób! Ta sama organizacja szacuje, że dochód, jaki turyści rokrocznie przynoszą swą obecnością miejscom docelowym, przekroczył 1,2 biliona dolarów. Wakacyjna wędrówka ludów stała się trwałym elementem współczesnego świata, mimo że ten znów zaczął się zmieniać.
Kiedy w dorosłość wchodziło pierwsze pokolenie urodzone po drugiej wojnie światowej, wydawało się, że to ono wreszcie zazna uroku wiecznych wakacji. Ruch hipisowski wypromował ideę samodoskonalenia duchowego przy jednoczesnym odrzuceniu obowiązków wobec państwa i społeczeństwa – z przymusem pracy na czele. Podróże po Azji, medytacja i ucieczka od wyzwań zdawały się zwiastować nadejście epoki prorokowanej przez Keynesa. Przepowiednia nie ziściła się w dużej mierze za sprawą globalizacji.
Na początku lat 80. z krajów Zachodu zaczęły odpływać inwestycje przemysłowe. W Chinach oraz innych krajach Dalekiego Wschodu koncerny znalazły dużo tańszą siłę roboczą. Nikt też tam nie wymagał przestrzegania praw pracowniczych. Liczba robotników w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej systematycznie malała. Ludzie znajdowali pracę w usługach, biurach, przybywało kadry menedżerskiej, także wolnych zawodów, o czasie pracy zwykle wynoszącym więcej niż osiem godzin dziennie.
Jednocześnie trwała ekspansja konsumpcyjnego modelu społeczeństwa. Łatwy dostęp do kredytów na mieszkania, samochody, podróże i przedmioty zbytku miał pobudzać konsumpcję. Dobra materialne w bezklasowym społeczeństwie stały się podstawowym wyznacznikiem życiowego sukcesu. Uczynienie z zakupów głównego celu egzystencji wymusza dążenie do wysokich zarobków, co z kolei owocuje dłuższą pracą. Przymus spłacania kredytów czyni tę zależność jeszcze mocniejszą.
Według bilansu "A Century of Work and Leisure" za lata 1900–2005, sporządzonego przez ekonomistów Valerie Ramey i Neville’a Francisa, czas wolny znów jest towarem deficytowym – przynajmniej w Stanach Zjednoczonych. Mieszkańcy USA pomimo wielkiego skoku technologicznego mają go dziś na odpoczynek statystycznie tyle samo, co na początku dwudziestego wieku.
„Im mniej czasu, tym wyższy status; im więcej masz czasu, tym mniej jesteś ważny” – zauważa amerykański dziennikarz James Gleick w książce "Szybciej. Przyspieszenie niemal wszystkiego". Choć statystyki dostępności czasu wolnego współcześnie i przed stu laty są do siebie zbliżone, nastąpiło odwrócenie ról. Cywilizacja konsumpcji rozbiła współczesne społeczeństwo na dwa światy. „Mieszkańcy pierwszego świata pogrążeni są w ciągłej teraźniejszości, a ich życie jest ciągiem epizodów higienicznie oddzielonych od przeszłości i przyszłości. Ludzie ci są stale zajęci i ciągle brakuje im czasu” – pisze w "Globalizacji" Zygmunt Bauman. „Natomiast ludzie porzuceni jak rozbitkowie na obszarze drugiego świata są przygnieceni bezużytecznym ciężarem nadmiaru czasu, którego nie mają czym wypełnić”.
Ta przepaść sukcesywnie się pogłębia za sprawą zmian technologicznych. „Każda nowa technologia, która obiektywnie pozwala nam zaoszczędzić czas, przyśpiesza zarazem nasz rytm i przepływ naszych działań. Sprawia, że mamy więcej pracy, zamiast przynosić nam dodatkowy czas wolny” – trafnie ujął ten paradoks szef Foundation on Economic Trends Jeremy Rifkin. Internet, laptopy oraz smartfony sprawiły, że praca może nieustannie podążać za człowiekiem.
„Cierpimy na nadmiar wrażeń i poczucia nieustannego przeciążenia – a mimo to łakniemy szybszych połączeń internetowych i jeszcze wydajniejszych telefonów komórkowych. Jesteśmy ciągle online i w każdym momencie osiągalni – a jednocześnie boimy się nieustannie, że coś przegapimy i pozostaniemy w tyle” – pisze Ulrich Schnabel w "Sztuce leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia", oddając stan ducha współczesnych elit. Ten wciąż przyśpieszający styl życia bogatszej części społeczeństwa rodzi daleko idące konsekwencje. Jak już zauważał Jean Baudrillard, czas wolny zostaje pozbawiony spontaniczności. Powinien zostać dobrze zaplanowany, a następnie skonsumowany. To oznacza jego nieuchronną komercjalizację. Zdaniem amerykańskiego socjologa Fredrica Jamesona musi on wpasować się w „kapitalizm konsumpcyjny”, stając się jego kwintesencją i to po oficjalnych godzinach pracy.
„Czujemy […], jak nasz czas permanentnie się kurczy, i tęsknimy za tym, aby choć trochę poleniuchować – a jednocześnie niczego bardziej się nie lękamy jak właśnie bezczynności i nudy” – pisze Schnabel. Kolejnym paradoksem współczesności jest sytuacja, gdy dwa teoretycznie wykluczające się wzajemnie nieszczęścia – brak czasu wolnego oraz nuda – tak dobrze się uzupełniają. Jednak to dzięki nim konsumpcja generuje nawet dwie trzecie wzrostu gospodarczego w najbardziej rozwiniętych państwach. Niemal każde zachowanie obywatela przynosi bowiem skutki ekonomiczne. „Produkuj, konsumuj, baw się wspólnie, maszeruj w nogę, bez pytań” – ujmował czynności, jakie powinien wykonywać obywatel wspierający przyrost PKB, Erich Fromm w "Zdrowym społeczeństwie".
„Czas wolny staje się czasem konsumpcji, a jednostka realizuje się jako konsument, co nie przynosi jednak trwałego zadowolenia. Przepracowani ludzie kupują coraz więcej nietrwałych i podlegających częstym zmianom produktów” – tłumaczą ten mechanizm w opracowaniu "Społeczeństwo czasu wolnego i konsumpcji w dobie postmodernizmu: analiza socjologiczna" Krzysztof Czubocha i Krzysztof Rejman. „Konsumpcja jest wyznacznikiem samooceny jednostki oraz jej statusu społecznego, dlatego ludzie współzawodniczą między sobą poprzez wzmożoną konsumpcję” – podkreślają. Ten stan rzeczy rodzi zachowania nazwane przez autorów mianem „patologii czasu wolnego”.
Skoro czas wolny znów jest widocznym świadectwem statutu społecznego, sposób jego spędzania jest uzależniony od zasobności portfela. Idealnym przykładem zabijania nudy w połączeniu z wyszukaną konsumpcją wymagającą niemałych zasobów finansowych stały się sporty ekstremalne: skoki na bungee, latanie paralotnią, skoki spadochronowe bądź wspinaczka skałkowa bez zabezpieczeń w egzotycznych miejscach globu. Dla bardziej leniwych, a jednocześnie znudzonych lub zestresowanych pozostały wciąż te same, niezawodne używki: alkohol i narkotyki. Ich jakość oraz konsumowana ilość ma ścisły związek ze stanem bankowego konta. Jednak najlepszym wyznacznikiem statusu społecznego w odniesieniu do spożytkowania posiadanego czasu wolnego okazuje się turystyka. Najbiedniejsze osoby bardzo rzadko gdziekolwiek wyjeżdżają, średnio zamożni preferują wczasy krajowe lub tanie wycieczki zagraniczne, dalekie podróże lub luksusowe kurorty są zarezerwowane dla nielicznych.
„Czytanie książek, oglądanie telewizji czy spacery nie dają prestiżu i nie pozwalają wznieść się w hierarchii społecznej, ponieważ nie wiążą się z wydawaniem pieniędzy. Czas wolny powinien się wiązać z konsumpcją, jeżeli chce się podwyższyć swój prestiż lub przynależeć do określonej grupy społecznej” – twierdzą Czubocha i Rejman. Choć oglądanie telewizji znalazło się na samym dole prestiżowych form spędzania czasu wolnego, to wywarło ono olbrzymi wpływ na zachowanie całych społeczeństw. Zdecydowała powszechna dostępność przy minimalnych kosztach, a jednocześnie całkiem spora dawka satysfakcji, jaką przynosi konsumowanie programu telewizyjnego. Masowość wymusiła dostosowywanie go do widza, który oczekuje produktu wymagającego jak najmniejszego wysiłku intelektualnego. Ambitniejsze treści generują po prostu zdecydowanie mniejsze zyski. Szczytową formą prostej, taniej w produkcji, a zarazem bardzo zyskownej rozrywki stały się programy typu reality show, łączące podglądactwo z usiłowaniem szokowania widzów ekstremalnymi sytuacjami. Tani, dostępny dla każdego hedonizm stał się czymś więcej niż tylko zapełnieniem czasu wolnego mas.
„Opowieści, które obecnie służą naszej rozrywce, są wymyślane w Nowym Jorku, Los Angeles lub innych ośrodkach tego przemysłu” – narzekał w 1990 roku na kartach książki "What are People For?" ("Po co ludzie istnieją?") Wendell Berry. Rozrywka masowa przekształciła się w jedną z najszybciej rozwijających się gałęzi przemysłu. W większości państw wyrosły jego mniejsze lub większe ośrodki, choć zagłębia przemysłu rozrywkowego dzierżą w swych rękach największe mocarstwa: Stany Zjednoczone, ścigające się z nimi Chiny czy Indie zyskujące na znaczeniu dzięki Bollywood. Przy czym oprócz generowania wzrostu PKB i oferowania miejsc pracy przemysł ten stał się niezwykle ważnym elementem promowania kultury i historii danego państwa, co czyni z niego także narzędzie do prowadzenia polityki zagranicznej. „Dlaczego stworzyliśmy kulturę, która zdaje się bardziej kochać fikcję niż rzeczywistość?” – pytał na łamach „The Sunday Times” w marcu 2002 roku arcybiskup Canterbury Rowan Williams. Nie potrafił przekonująco odpowiedzieć na własne pytanie.
Tymczasem społeczeństwo XXI wieku czekały kolejne rewolucje, jakie przyniosły mu gry komputerowe oraz internet. W przeciwieństwie do telewizji interaktywne uczestnictwo gwarantuje wszystkim zdecydowanie większe emocje, a narodziny mediów społecznościowych – znajdowanie się w nieustannym kontakcie z całą resztą świata. Według raportu "Digital in 2017 Global Overview" przygotowanego przez think tanki We Are Social i Hootsuite liczba użytkowników mediów społecznościowych na świecie w 2017 roku wyniosła 2,8 miliarda. Tyle ludzi zamieszkiwało Ziemię tuż przed drugą wojną światową. Najpopularniejszy Facebook chwali się dwoma miliardami założonych na nim kont.
Obecnie dorasta pierwsze pokolenie ludzi, które swój czas wolny spędza w interakcji z rówieśnikami za pośrednictwem internetu, często rezygnując z bezpośrednich spotkań. Ten stan rzeczy wywiera olbrzymi wpływ na zachowanie jednostek. Zmianie uległy standardy dotyczące prywatności i obowiązujących norm. „Danie dzieciom iPada niekoniecznie musi oznaczać, że będą przez cały dzień grać czy oglądać niezbyt inteligentne bajki. Na urządzeniu można zainstalować aplikacje do malowania, rysowania, pisania, komponowania muzyki, które mogą rozpalić wyobraźnię znudzonego dziecka” – twierdziła optymistycznie w 2014 roku w książce "Dot. Scomplikowane. Jak rozplątać nasze życie w sieci" Randi Zuckerberg, siostra twórcy Facebooka.
Jednak nagie statystyki nie wyglądają już tak wesoło. Podczas niespełna dwóch dekad rewolucji internetowej jedną z najdynamiczniej rozwijających się branż umilających ludziom czas wolny okazuje się przemysł pornograficzny, notujący ponad czterokrotny wzrost dochodów. Jedynie amerykańska branża porno zamknęła rok 2017 zyskiem około piętnastu miliardów dolarów. W tym samym czasie filmy wyprodukowane w Hollywood zarobiły dwie trzecie tej kwoty. „Potęga pornografii polega na jej uzależniającym potencjale. Orgazm dla wielu ludzi jest jak narkotykowa «działka». Na kilka chwil usuwa uczucie bólu, niepokoju, złości, strachu, samotności i nudy” – zauważa w książce "Nuda w kulturze rozrywki. Poradnik" Richard Winter.
Jednak nawet pomijając rozkwit pornografii, sieć oferuje użytkownikom możliwości, które powodują, że łatwo jest się w niej zatracić. Skoro można jednocześnie oglądać ciurkiem odcinki ulubionych seriali, czatować z przyjaciółmi i zamówić dostawę kolacji do domu, to po co w ogóle przełączać się w tryb offline podczas chwil wolnych od obowiązków? Poza rozrywkami internet zapewnia też możliwość eksponowania własnej osoby na forum publicznym: pisanie bloga, wrzucanie zdjęć na Instagram czy trollowanie sławnych osób na Twitterze. Opcji jest tak wiele, że każdy znajdzie coś dla siebie. Po pewnym czasie samemu tylko wejściu do sieci będzie towarzyszyło uwolnienie dopaminy w mózgu, przynoszące internaucie uczucie intensywnej przyjemności.
Konstrukcja piramidy potrzeb amerykańskiego psychologa Abrahama Maslowa opiera się na założeniu, że głównym motywem działania człowieka jest dążenie do ich zaspokajania. Na samym dole Maslow umieścił te, których niezaspokojenie grozi szybką śmiercią, czyli fizjologiczne. Ale zaraz po poradzeniu sobie z pragnieniem i głodem każdy musi zadbać o swoje bezpieczeństwo, a z nim nierozerwalnie związana jest praca. Jej wykonywanie daje nadzieję na choć namiastkę stabilnego bytu. Kolejne pokolenie psychologów z Claytonem Alderferem na czele modyfikowało teorie Maslowa, ale nie zaprzeczało, że potrzeba wykonywania pracy jest jednym z głównych elementów osobowości ludzkiej. Alderfer wyróżnił przy tym trzy główne czynniki motywujące ludzi do aktywności. Poza zapewnianiem sobie bezpiecznej egzystencji dostrzegał też chęć budowania więzi społecznych dzięki wspólnej pracy oraz potrzebę indywidualnego rozwoju.
Jeszcze do niedawna dominowały optymistyczne wizje przyszłości, w której praca i czas wolny miały coraz mocniej splatać się ze sobą z racji malejącej uciążliwości tej pierwszej. „Praca stanie się czasem wolnym, gdy zacznie nabierać niektórych jego wartości, jak przyjemność, odpoczynek, kreatywność. Nie będzie już miejsca przeznaczonego wyłącznie do pracy, odpoczynku, nauki czy spędzania czasu z rodziną. Będziemy mogli pracować wszędzie i w dowolnym czasie odpoczywać” – prognozował na łamach „Rzeczpospolitej” kanadyjski socjolog Gilles Pronovost zaledwie dwie dekady temu. Faktycznie tak się dziś dzieje w przypadku osób wiodących najaktywniejsze życie zawodowe, przy czym możliwość pracy „wszędzie” oznacza zwykle pożegnanie się z czasem wolnym.
Dziś trudno mówić o destrukcyjnym wpływie czasu wolnego, skoro najczęściej obserwowanym zjawiskiem są skutki rosnącego deficytu. Jedną z konsekwencji tego stanu rzeczy staje się epidemia chorób psychicznych. Wedle statystyk w Niemczech między 1993 a 2008 rokiem wśród osób, które przeszły na wcześniejszą emeryturę, liczba ludzi czyniących to z powodu kłopotów ze zdrowiem psychicznym wzrosła z piętnastu do ponad trzydziestu pięciu procent. To rozedrganie nowoczesnego społeczeństwa zdaje się tylko nasilać i trudno mieć nadzieję na uspokojenie, skoro tempo zmian wciąż przyśpiesza.
Niezmienne pozostają jedynie kłopoty z trafnym przewidywaniem przyszłości. Według prognozy postawionej przez amerykańską firmę analityczno-doradczą Gartner w 2025 roku na każdy milion miejsc pracy wyeliminowanych z rynku przez sztuczną inteligencję powstaną trzy miliony nowych. Będą się one opierać na ścisłej współpracy ludzi z AI, co przyniesie ogromny wzrost wydajności w przeróżnych gałęziach gospodarki. Rozpoczynająca się ekspansja robotyzacji oraz sztucznej inteligencji wcale nie musi zatem oznaczać dla ludzi w krajach wysokorozwiniętych piekła wiecznej nudy z powodu niekończących się wakacji. Już raczej nadciąga podobnie destrukcyjna gehenna wiecznej pracy, z której jedynie śmierć będzie niosła wyzwolenie. Chyba że, jak to przeważnie bywa, przyszłość zaskoczy wszystkich swą nieprzewidywalnością.
_Andrzej Krajewski (ur. 1973), publicysta, dziennikarz oraz historyk. Publikował na łamach m.in.: „Focusa”, „Forbesa”, „Newsweeka”, „Polityki”. Obecnie związany z „Dziennikiem Gazetą Prawną”. Od czasu do czasu pisze książki, ostatnio ukazała się jego "Krew cywilizacji. Biografia ropy naftowej". Z wyboru wrocławianin. _
Na łamach miesięcznika "Pismo. Magazyn opinii” przeczytasz więcej pogłębionych analiz, esejów, reportaży i opowiadań, jak choćby „Zabierz mnie na randkę, proszę”, czyli przewrotną historię singielki, która szuka miłości w internecie, autorstwa Sylwii Chutnik: https://magazynpismo.pl/zabierz-mnie-na-randke-prosze-opowiadanie-chutnik/
Powyższy tekst pochodzi z sierpniowego wydania magazynu "Pismo" Nr8/2018