Rzucili korporacje, wyjechali na wieś i... nie udało się
Korporacja ich dusiła, zniewalała, ograniczała ich wolność. Rzucili ją, niewiele się zastanawiając. Historii takich słyszeliście zapewne wiele, jednak ta nie będzie miała happy endu.
04.08.2018 09:07
Ewa nie chce opowiadać o swojej zawodowej przeszłości i o tym, dlaczego uciekła na wieś. Godzi się dopiero w momencie, kiedy obiecuję jej, że nie podam jej prawdziwego imienia i nie napiszę, dokąd konkretnie uciekła. "Nie chcę, żeby ktoś rozpoznał moją historię". Historia ta nie jest bowiem optymistyczna i nijak się ma do opowieści o ludziach, którzy pełni marzeń, odwagi i zapału, odeszli z korporacji i odnieśli zwycięstwo. Jest raczej przestrogą dla tych, którzy chcą wyrwać się z kieratu, ale nie mają na siebie pomysłu. Tak jak Ewa i Marcin, przepełnieni nadzieją i opowiadaniami o szczęśliwym życiu po rzuceniu korporacji i zmianie swojego życia o 180 stopni.
Zaczęło się typowo
Podjęli ryzyko, zdeterminowani w realizowaniu swojego planu. Byli pewni, że im się uda. Coś jednak poszło nie tak. - Istnieje całkiem spora grupa ludzi, która z dużej firmy i z dużego miasta uciekła na wieś, po czym powróciła ze swoich sielskich posiadłości. Ludzie ci mieli dość mieszkania na odludziu, bez dogodnej komunikacji czy szpitala pod ręką. Wrócili do wielkich miast i mają się dobrze - mówi nam Joanna Heidtman, psycholog i socjolog.
Rzuć korpo i zacznij żyć! Ewa pracowała w dużej, międzynarodowej agencji reklamowej. - Zaczęłam zauważać, jak sztywne procedury powoli prowadziły do zatrzymania mojego rozwoju psychicznego. Zamieniałam się w automat, który można wymienić na kolejnego nieświadomego skutków życia w korporacji kandydata. Rownież Marcin, mój mąż, pracował w firmie, która nie oszczędzała ludzi. I moja, i jego korporacja zabierała nam całe życie, cały nasz prywatny czas. Zaczęliśmy się mijać, oddalać od siebie, nie mieliśmy ochoty na seks, ani czasu na wakacje. Dopadł mnie syndrom wypalenia, czułam bezsens. Podobnie na swoją pracę reagował Marcin - opowiada Ewa. System korporacyjny nie sprzyja rozwojowi indywidualności, uwodzi najbardziej utalentowanych, ambitnych. Ewa miała na to dowód każdego dnia. Obserwowała, jak jej znajomych z firmy ów system zaczynał kontrolować, wtłaczać w schemat i zmuszał do ponoszenia bolesnych ofiar, zwłaszcza z osobistego życia.
Razem z Marcinem postanowili, że coś zmienią, że więcej czasu będą spędzać ze sobą. Zdecydowali, że będą wyrywać się z dusznego miasta, choćby na weekendy. Odkryli Podlasie, zaczęli często tam bywać, odnaleźli upragniony spokój. Po każdym weekendzie spędzonym na wsi wracali odrodzeni. Zafascynowali ich też miejscowi, którzy się nigdzie nie spieszą, jakby oderwani od rzeczywistości. - Nasłuchaliśmy się przy okazji opowieści o ludziach, którzy rzucili wszystko w diabły, wyjechali w Bieszczady, siedzą na hali, pasą owce i są szczęśliwi. Albo o dziewczynach, które po latach przykutych do firmowego stołka, wyjechały odkrywać Patagonię czy Australię. To byli ludzie, którzy odważyli się realizować swoje marzenia. Piękne historie. Nikt nie pisał o tych, którym się nie udało, a skoro było tak cudownie, zaczęliśmy i my planować ucieczkę od korporacyjnego świata. Silna była w nas chęć zmiany życiowych priorytetów, aby poznać coś nowego, aby wędrować w kierunku marzeń. Najpierw rozmawialiśmy o tym trochę w żartach, potem coraz częściej na poważnie. Gdzieś przeczytaliśmy artykuł, którego tytuł brzmiał: "Skończ z byciem cudzym wołem i otwórz swój biznes!". To był sygnał, że trzeba coś zrobić z własnym życiem, choć nie do końca byliśmy przekonani o tym, że będziemy dobrymi przedsiębiorcami - wspomina Ewa.
Powiedzieli wszystkim, że właśnie rzucili pracę, by spełnić moje marzenie o... produkcji sera. Że na zawsze rzucają nie tylko korporację, ale też Warszawę. Apartament na Ochocie zamieniają na mały, drewniany domek otoczony kawałkiem ziemi i przenoszą się na Podlasie. Niektórzy słysząc to stopniowo przestawali się z nimi spotykać, dzwonić. Wsparcie okazywali nieliczni. - Zakładanie, że uciekam z korporacji i nigdy do niej nie wracam, jest złe. Lepiej nigdy nie mówić "nigdy". Ten, kto chce zmienić swoje życie, powinien wiedzieć, że jest ono zmienne. Świat, w którym żyjemy jest niestabilny, bywa kapryśny, dlatego pewna elastyczność zachowania jest absolutnie konieczną cechą. Osoby, które mają tego świadomość, podejmując pewne decyzje, nie będą używały słowa "nigdy". Natomiast decyzje, które wywołane są w dużych emocjach, kiedy w korporacji wydarzyło się coś złego, zwykle nie są decyzjami słusznymi i kończącymi się powodzeniem - tłumaczy Joanna Heidtman.
Iść na swoje
Wydawało się, że pomysł na biznes był strzałem w dziesiątkę. Zaczęli kupować branżowe książki, zdecydowali się na kilka szkoleń. - Uwielbialiśmy sery, jadaliśmy je na każdej zagranicznej wycieczce, poszukiwaliśmy też dobrych smaków w Polsce. Bywaliśmy na jarmarkach, targach żywności. Byliśmy przekonani, że sery to jest to, że rodzimy rynek nie jest nasycony, że jest nisza, którą możemy wypełnić i jeśli uda nam się swoją pasją zarazić choć jedną osobę na dziesięć, to może to być udany biznes - ciągnie opowieść Ewa. Stali się więc farmerami, którzy sery wyrabiali tradycyjnymi metodami. Kombinowali z recepturami, dodatkami. Do odpowiedniego smaku dochodzili na zasadzie prób i błędów. Zaczęli też hodować niewielkie stado owiec i kóz. - Swoje produkty sprzedawaliśmy głównie wysyłkowo, za pomocą internetu, bezpośrednio do zamawiających, do restauracji, hoteli albo wyspecjalizowanych sklepów ze zdrową żywnością, jednak sprzedaż nie szła tak, jakbyśmy tego oczekiwali, dlatego produkowaliśmy coraz mniej. Ludzie często nie znają smaku takich prawdziwych serów, bo są przyzwyczajeni do tych, które kupują w sklepach spożywczych. Poza tym ser z dobrej jakości składników zawsze jest droższy, niż produkt wyrabiany na przemysłową skalę, a do tego ludzie nie są przyzwyczajeni. Kiedy to odkryliśmy, przyszły pierwsze rozczarowania - wspomina.
Po dówch latach przyszła proza życia
Po dwóch latach wiedzieli już na pewno, że coś poszło nie tak. Na dodatek wciąż ciągnął się remont starego domu, co frustrowało jeszcze bardziej. Problemem okazało się też to, że nie potrafili dogadać się z okolicznymi mieszkańcami, dla których byli obcymi z dalekiej Warszawy. Pojawiło się kilka spięć. Dopadła ich proza życia. Zaoszczędzonych pieniędzy zaczęło szybko ubywać.
- Nie byliśmy przygotowani na to, że odejście z pracy, w której żyliśmy na pełnych obrotach, oznaczało wpadnięcie w kolejny kierat. Było chyba nawet gorzej. O biznesie myśleliśmy cały czas, długo po tym, jak o 2 w nocy kładliśmy się do łóżka. Priorytetem stało się zapłacenie ZUS-u. Kwestie wyżywienia schodziły na plan dalszy. Wcześniej każdego dnia jadaliśmy w pracy lunche, chodziliśmy na kawę do znanych sieciówek, to było tak naturalne, jak oddychanie. Okazało się jednak, że człowiek może być zapracowany do tego stopnia, że o jedzeniu przypomina sobie przed snem. Byliśmy potwornie zmęczeni, znów nie mieliśmy siły rozmawiać ze sobą, a przecież odeszliśmy z korporacji, żeby tego uniknąć. Niestety rutyna zawładnęła naszym życiem. Zaczęliśmy wspominać nasze wypieszczone biurka i przede wszystkim comiesięczne przelewy na konto, które pozwalały nam naprawdę dobrze żyć. Musieliśmy przyznać się do tego, że korporacja, choć zła, dawała nam bezpieczeństwo finansowe, a to największa wartość, której nie doceniliśmy. W nowym życiu zaczęliśmy liczyć się z każdym groszem. I wcale nie mieliśmy poczucia wolności - opowiada Ewa.
- Tworząc swoje przedsięwzięcia, musimy myśleć realistycznie, a nie opierać się na mrzonkach czy marzeniach. Trzeba też charakteryzować się dosyć dużą cierpliwością i wytrwałością. Zawsze należy mieć dobrze skrojony plan i wiedzieć, że nie ma gwarancji, że pomysł na nową drogę zawodowego życia okaże się strzałem w dziesiątkę i zapewni nam status podobny do tego, jaki mieliśmy podczas pracy w korporacji. Za pracę w dużej firmie otrzymuje się zarobek, nie ma finansowych kosztów. W swojej firmie jest zupełnie inaczej, dlatego wiele miesięcy, czasem dłużej, żyje się na granicy, bez zysków - tłumaczy psycholog. Zarządzanie własnym biznesem okazało się trudne, znacznie trudniejsze, niż sobie to wyobrażali. Niestety nie każdy jest stworzony do tego, aby być swoim własnym szefem, tak jak nie każdy, nawet najlepiej zapowiadający się pomysł na biznes, musi wypalić. Bywa, że brak doświadczenia jest doskonałą drogą do porażki. - Nikt nas nie uświadomił, że zbudowanie firmy to masa pracy urzędniczo-biurokratycznej, z którą się trzeba zderzyć. A może nam mówiono, tylko my nie chcieliśmy tego usłyszeć? - zastanawia się głośno Ewa.
Korpo raz jeszcze
Jeszcze przez jakiś czas próbowali prowadzić swój własny biznes, ale wymogi podatkowe oraz nierzetelni klienci, którzy niechętnie płacili za towar, spowodowali, że małżeństwo zmuszone było zamknąć swój bankrutujący biznes. Porażka w prowadzeniu biznesu była największa lekcją pokory, jaką otrzymali od życia. - Niestety, nie byliśmy przygotowani na negatywny scenariusz i nie zadaliśmy sobie sobie pytania: co będzie, jeśli się nie uda? - wspomina. Przyznanie się do klęski było najgorsze. Kiedy starali się to jakoś wytłumaczyć bliskim i znajomym, widzieli, że ludzie wręcz czerpali przyjemność z tego, że im nie wyszło. - Do korporacji wracaliśmy ze spuszczoną głową. Czuliśmy się jak zbite psy. Tym bardziej, że zapowiadaliśmy, że już nigdy nie wrócimy - mówi.
A może wcale nie jest tak źle?
Jednak według Joanny Heidtman, psychologa, poczucie winy nie ma sensu. - Do korporacji wraca się teraz w zupełnie normalny sposób, co mnie niezwykle cieszy. Moim zdaniem nie byłoby dobrze, gdyby korporacja postrzegana byłaby jako skupisko ludzi słabych, bez własnej inwencji, a prowadzenie własnej firmy jako coś, co robić mogą jedynie ludzie inteligentni, bystrzy i kreatywni. Taki czarno-biały świat jest nieprawdziwy. Często rozmawiam z pracownikami korporacji, którzy pracowali w takiej firmie i do niej wrócili. Nie ma w tym nic złego, natomiast złe jest ocenianie tych ludzi, ponieważ powodów ich postępowania są tysiące - mogą to być chęci zmiany nie tylko w zawodowym życiu, ale też w prywatnym. Czasami ktoś chciał podjąć ryzyko, spróbować w życiu czegoś nowego, chciał się sprawdzić. Jeśli się nie udało, nie musi to być jego porażką. Przeciwnie, jeśli dokonał jakiejś zmiany i powrócił, powinniśmy mieć dla niego szacunek, a nawet podziw. Ten człowiek zaliczył doświadczenia, które pozwolą mu na dalsze, lepsze funkcjonowanie w firmie. Jego poziom odporności na niepowodzenia, jego perspektywa i otwartość na nowe pomysły stała się większa. Ewa i Marcin wciąż produkują sery, ale wyłącznie dla własnej przyjemności. Mają hobby, które ich relaksuje, i chyba tak już zostanie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl