Sierocy biznes kwitnie
W Nepalu sierocińce stały się tak dochodowym biznesem, że zabrakło
prawdziwych sierot, aby zapełnić wszystkie placówki. Dzieci głodują i mieszkają w strasznych
warunkach - zachodni wolontariusze są wówczas bardziej skłonni je sponsorować.
21.11.2013 | aktual.: 21.11.2013 15:16
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W Nepalu sierocińce stały się tak dochodowym biznesem, że zabrakło prawdziwych sierot, aby zapełnić wszystkie placówki. Dzieci głodują i mieszkają w strasznych warunkach - zachodni wolontariusze są wówczas bardziej skłonni je sponsorować.
Dev Ram Tamata, dyrektor i właściciel prywatnego sierocińca Fresh Nepal, to postawny, twardy mężczyzna po czterdziestce. Pozory mylą, bo szybko się rozkleja opowiadając o nepalskich sierotach. Niektóre dzieci straciły rodziców podczas wojny domowej, inne zostały porzucone i znaleziono je na wpół żywe gdzieś w polach, a dobrzy ludzie cudem odratowali. W sierocińcu są też dzieci ulicy, które nocami zbierają śmieci i złom, a w nocy odurzają się klejem do butów. "Nepal to bardzo biedny kraj, ludziom brakuje edukacji, nie ma służby zdrowia" - Dev Ram podkreśla w rozmowie z PAP. "Ale nie można tych dzieci tak zostawić, dlatego Fresh Nepal stara się jak może, żeby zapewnić im edukację, jedzenie i trochę szczęścia" - dodaje.
Nie jest łatwo znaleźć sierociniec Fresh Nepal schowany w gąszczu domków w południowym Katmandu, daleko za obwodnicą miasta. Jedynym punktem orientacyjnym może być buddyjska stupa (rodzaj kapliczki) w Gwarko i dlatego dyrektor Tamata zawsze wychodzi po zagranicznych wolontariuszy, którzy zgłaszają się do pracy przy dzieciach. Większość z nich pochodzi z bogatej Europy, dlatego warunki w sierocińcu są dla nich szokujące.
"Kiedy tu przyjechaliśmy, nie było kanalizacji, pokoje strasznie zagrzybione, a dzieci wyjątkowo brudne i zawszone" - opowiada wolontariuszka z Włoch, która woli zachować anonimowość. "Dyrektor mówił, że niestety nie ma pieniędzy na remont. Ledwo starcza na jedzenie. Dlatego zdecydowaliśmy się sfinansować całą instalację kanalizacyjną, doprowadzić rury ze zbiornika do kranów" - opowiada.
Włoszka i dwójka innych wolontariuszy przyjechali do Nepalu dzięki programowi wolontariatów Unii Europejskiej. "Za każdego z nas, za osiem miesięcy pracy w sierocińcu, Fresh Nepal otrzymał 1500 euro. To jak na Nepal ogromne pieniądze" - opowiada wolontariuszka z Włoch. "Ale czy brak pieniędzy może tłumaczyć stan dzieci? Nie trzeba nic oprócz wody i mydła, by nie chodziły brudne" - dodaje. Wspomina też, że za każdym razem, kiedy dyrektor Tamata pojawiał się w sierocińcu, dzieci zastygały przerażone, niczym słupy soli.
To pierwsze sygnały, że coś dziwnego dzieje się w sierocińcu. Po trzech miesiącach sześcioletni chłopiec odciągnął wolontariuszkę na bok. "Bardzo poważnie spytał, czy mogę dochować tajemnicy. Powiedział to nie jak dziecko, ale jak dorosły" - opowiada Włoszka. Chłopiec oświadczył, że nie jest sierotą, pod Katmandu mieszka jego mama, a jeden z młodszych chłopców jest jego bratem. Innego dnia, wskazując fotografię dziewczynki na ścianie w gabinecie dyrektora, powiedział, że to jest jego siostra, którą adoptowała kobieta z Hiszpanii.
Historia chłopca była tak szokująca, że wolontariusze nie mogli w nią uwierzyć, więc w tajemnicy, w komputerze dyrektora, sprawdzili dokumenty dzieci. Nie dość, że chłopcy mieli różne nazwiska, to raport policji potwierdzał, że są sierotami. Postanowili kopać głębiej. Włoszka, pod pretekstem wycieczki do kina, zabrała dwójkę braci do wioski ich mamy. Chłopcy dobrze pamiętali drogę, podróż autobusem do Dakshinkali, na południe od Katmandu, zajęła około godziny.
Zastali mamę przy pracy w polu. Wolontariuszka opowiada, że nie trzeba było słów, by poznać, że po długim czasie spotkała się matka z dawno niewidzianymi synami. "Zaraz obrała ogórek, podała dzieciom, potem nakarmiła w domu chłopców. Byli podekscytowani, że są u siebie" - relacjonuje. Nepalka spytała, dlaczego chłopcy nie przyjechali z siostrą. Nie wiedziała, że jej córki nie ma już w kraju.
"Adopcje międzynarodowe stały się świetnym biznesem w Nepalu" - komentuje dla PAP Philip Holmes z organizacji Freedom Matters zajmującej się walką z handlarzami dziećmi. Według nepalskiego prawa opłata za adopcję to 5 tys. USD dla sierocińca i 3 tys. USD dla Centralnej Rady ds. Opieki nad Dziećmi (CCWB), organu nadzorującego adopcje. Holmes uważa, że wprowadzenie takich opłat i moda na dzieci z trzeciego świata stworzyły rynek handlu ludźmi. "Dlatego sierocińce wyrastają jak grzyby po deszczu, a na oficjalnych opłatach się nie kończy" - dodaje. W samym Katmandu jest około 600 zarejestrowanych sierocińców, a setki innych działają bez zezwoleń.
Według raportu UNICEF i szwajcarskiej organizacji Terre de Hommes w nepalskich sierocińcach mieszka 15 tys. dzieci i aż 60 proc. z nich posiada biologicznych rodziców. "To bardzo ostrożne szacunki, fałszywych sierot może być nawet 80-90 proc." - zaznacza Philip Holmes.
Zdaniem Josepha Auguettanta z Terre de Hommes w kraju nie ma wystarczającej liczby sierot, dlatego są "produkowane". Ich dokumenty fabrykują właściciele sierocińców do spółki z policją. Dzieci pozyskuje się z ubogich wiosek. Dyrektorzy sierocińców wmawiają rodzicom, że ich dzieci otrzymają darmowe wykształcenie w szkołach z internatem w Katmandu.
"Oprócz adopcji drugim źródłem dochodu sierocińców są obcokrajowcy-wolontariusze" - mówi PAP Nancy Wong z organizacji Next Generation Nepal (NGN), która stara się łączyć uratowane fałszywe sieroty z ich rodzinami. "Obcokrajowcy widzą straszne warunki panujące w sierocińcach i zaczynają je finansować" - podkreśla, dodając, że właściciele sierocińców celowo zaniedbują dzieci, ponieważ nikt nie zlituje się nad zadbanymi dziećmi.
Rzeczywiście wolontariusze z Fresh Nepal odkryli, że pieniądze darczyńców nie trafiały do dzieci. "Dyrektor Tamata wpisywał w budżecie fikcyjne wycieczki, zawłaszczał dary i wydawał pieniądze na własne potrzeby, a dzieci chodziły dalej niedożywione, brudne i boso" - opowiadają.
W ciągu następnych miesięcy włoska wolontariuszka zorientowała się, że nie tylko dwójka chłopców, ale wszystkie 17 dzieci z sierocińca mają rodziców. "Byłam tam aż osiem miesięcy, a nie dwa tygodnie jak to zazwyczaj bywa z wolontariuszami. Mimo że dyrektor Tamata zastraszył dzieci, które miały zakaz mówienia o swoich rodzicach, to zaczęły mi ufać i opowiadać swoje historie" - podkreśla.
Miarka się przebrała, gdy jeden z chłopców powiedział, że nie wytrzyma dłużej w sierocińcu. Z pomocą włoskiej wolontariuszki uciekł z Fresh Nepal. Włoszka razem z Terre de Hommes uratowała z sierocińca jeszcze dwóch chłopców.
Mimo zeznań dzieci, dowodów na fabrykowanie dokumentów i zawłaszczanie pieniędzy Fresh Nepal wciąż działa. "Tamata ma plecy w policji i CCWB. Ludzie z organizacji pozarządowych podejrzewają, że ma powiązania z mafią. Wielokrotnie groził, że mnie zabije, dlatego przed moim wyjazdem z Nepalu ukrywałam się w domach tutejszych dyplomatów" - opowiada wolontariuszka, która jest już z powrotem w Nepalu. Zamierza doprowadzić do zamknięcia sierocińca.
Z Katmandu Paweł Skawiński (PAP)