Blisko ludziStatyści na protestach. Nieco inne spojrzenie na społeczne zrywy i manifestacje

Statyści na protestach. Nieco inne spojrzenie na społeczne zrywy i manifestacje

Statyści na protestach. Nieco inne spojrzenie na społeczne zrywy i manifestacje
Źródło zdjęć: © PAP | Andrzej Grygiel
Anna Jastrzębska
03.10.2017 17:49

W pierwszą rocznicę Czarnego Protestu 3 października odbywa się Czarny Wtorek. Kobiety znów wychodzą na ulice, by protestować. Ponieważ trudno oprzeć się wrażeniu, że w ostatnim roku Polacy zaliczyli nadzwyczaj dużo demonstracji i marszów, oddaliśmy głos osobom, które twierdzą, że strajki są czymś więcej niż tylko strajkami. Bywają pretekstem do wzięcia wolnego od pracy, miłego spędzenia czasu, taniego zwiedzania innego miasta. Tylko czy ich formuła się nie wyczerpała?

Wojtek wspomaga lekarzy

Wojtek (27 lat) lubi protesty i strajki. Przyjemnie mu się kojarzą. Darmowy nocleg, możliwość wyrwania się na chwilę z Gdyni, kilka godzin skandowania haseł, a potem pyszny obiad, zimne piwo i spotkania z dawno niewidzianymi ziomkami. Dlatego Wojtek chętnie przyjeżdża do Warszawy. Zwłaszcza wtedy, gdy zaprasza go kolega, lekarz rezydent w jednym ze stołecznych szpitali. Tak, jak w czerwcu ubiegłego roku, gdy kilka tysięcy młodych lekarzy, stażystów i studentów medycyny przemaszerowało warszawskimi ulicami, domagając się podwyżek i zmian w systemie kształcenia. – Na moje oko to może połowa protestujących była wtedy "z branży". Pozostali, tak jak ja, "statystowali", zostali poproszeni o udział przez jednego z prawdziwych lekarzy. Każdy, komu wówczas zależało na powodzeniu akcji, ściągał wówczas na miejsce przyjaciół, znajomych, członków rodzin, żeby zrobić tłum, żeby pokazać, że problem jest ważny – opowiada Wojtek, który miło wspomina wszystkie protesty młodych lekarzy, w których brał udział. Jest młody, więc to się zgadzało. A że nie jest lekarzem?

– Na miejscu dostaliśmy transparenty, fartuchy i inne szpitalne gadżety, żeby wiarygodnie wyglądać. No i poinstruowano nas, żeby nie rozmawiać z mediami – tłumaczy. – "Gdy podejdzie ktoś z kamerą i będzie chciał rozmawiać, to mówcie, że nie macie czasu albo jesteście tak wściekli, że nie możecie mówić. Odsyłajcie zainteresowanych do prawdziwych rezydentów czy stażystów, żeby mogli się wypowiedzieć", usłyszeliśmy. Mój kolega sprowadził ok. siódemki znajomych, pozostali tylu, ilu mogli. Gdy pojawiali się fotografowie i operatorzy, przybieraliśmy poważne miny i głośno wykrzykiwaliśmy postulaty. A po kilku godzinach "statystowania" byliśmy wolni. W Warszawie więcej się dzieje niż w Gdyni, więc było co robić – opowiada ze śmiechem Wojtek.

Obraz
© PAP | Paweł Supernak

– W sumie te protesty to było łączenie przyjemnego z pożytecznym. Popierałem żądania lekarzy. Gdybym nie popierał, nie zgodziłbym się na udział, to jasne. Choć tajemnicą poliszynela jest przecież, że gdy w grę wchodzi polityka, to udział w różnego rodzaju wiecach bywa wręcz opłacany, ludziom organizuje się darmowy transport, noclegi, wyżywienie. Tak to po prostu działa – tłumaczy Wojtek.

Poza kilkoma wyjazdami do Warszawy na zaproszenie kolegi Wojtek nie ma większego doświadczenia z manifestacjami. Czarny Poniedziałek, który odbył się 3 października równo rok temu – jak twierdzi – gorąco popierał, więc został w pracy, żeby dziewczyny mogły walczyć o swoje. – Gdyby któraś z pań mnie zaprosiła, powiedziała, że jestem wtedy potrzebny, to oczywiście, że bym poszedł. Tym bardziej, że firma, w której pracuję, nie robiła żadnego problemu, wręcz zachęcano nas do udziału. Ale tamtego dnia jako facet nie chciałem się wtrącać, czułem, że chodzi o kobiety i oddanie im należnego głosu.

Monika chce mieć święty spokój

Monice (31 lat) protesty kojarzą się głównie z utrudnieniami w ruchu i objazdami. Zajmuje się projektami unijnymi w jednej z poznańskich firm i służbowo dużo jeździ autem. A to do księgowej, a to na liczne spotkania. Strajki, manifestacje, a nawet maratony biegnące niespodziewanie przez centrum miasta, zwykle ją wkurzają. Zeszłoroczny Czarny Poniedziałek też ją wkurzył. Ale z innego niż zwykle powodu.

Monika jest katoliczką po studiach teologicznych i kwestie wiary ma solidnie przepracowane. Nawet się nie irytuje, gdy ktoś źle mówi o Kościele, bo wie, że to nie jest instytucja idealna. Gdy w zeszłym roku rozpętała się dyskusja o zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego, czuła, że to trudna kwestia. Bo z jednej strony uważa, że kobieta powinna móc decydować w momencie, kiedy ciąża zagraża jej zdrowiu, z drugiej strony wie, że życie zaczyna się od poczęcia, więc nie identyfikuje się z Dziewuchami i innymi organizacjami, które chciałyby liberalizacji prawa. – W zeszłym roku przy okazji Czarnego Protestu szef powiedział, że wszystkie kobiety mogą wziąć wolne i nie wyciągnie żadnych konsekwencji z nieobecności – wspomina Monika. – Ponieważ nie popierałam do końca postulatów, nie chciałam brać udziału w akcji. No ale wszystkie dziewczyny zadeklarowały, że będą protestować, czułam się wręcz przymuszona, by tamtego dnia nie przyjść do pracy – żeby nie uznały mnie za babcię w moherowym berecie. Nie miało sensu tłumaczenie im mojego zdania, one wiedziały, że jeśli nie jestem z nimi, to jestem przeciwko – opowiada Monika dalej. – No więc dla świętego spokoju wzięłam wolne w pracy, ale na Plac Mickiewicza nie przyszłam. Spędziłam przyjemny dzień w domu, oglądając seriale. Potem tylko na Facebooku obserwowałam te zdjęcia, te podniosłe wpisy i komentarze. No i wtedy to naprawdę się zirytowałam. Bo one tam poszły protestować czy pokazać się, jakie są fajne?

Obraz
© PAP | Jacek Kaczmarczyk

Monika od tego czasu już się nie irytuje. Nie brała też udziału w protestach w obronie sądów ani łańcuchach światła. Choć w tym przypadku popierała w 100 procentach popierała wszystkie żądania. Jak mówi: – Po prostu śmieszy mnie fakt, że te wszystkie marsze i protesty zamieniły się w eventy towarzyskie, gdzie spotykają się ludzie, którzy często mają minimalną wiedzę na tematy ich dotyczące, a wychodzą na ulicę, bo pobyć w grupie, by poczuć się częścią czegoś "ważnego". No i oczywiście po to, żeby potem zalać cały Facebook i Instagram swoimi fotkami z uśmiechniętymi gębami.

Ani protesty się przejadły

Ania (29 lat) jest architektką wnętrz z Warszawy i w zeszłym roku bardzo zaangażowała się w dyskusję o zaostrzeniu prawa aborcyjnego i w działania Dziewuch. Jej profil na Facebooku zalały posty, plakaty, udostępniania i komentarze – wszystkie w temacie, który dogłebnie ją poruszył. Ania nie godzi się na ograniczanie prawa do wyboru kobiet i chociaż nigdy wcześniej nie zajmowała się "politykowaniem", to wtedy poczuła, że się jej przelało i musi coś zrobić. Tak jak setki tysięcy innych najpierw wyrażała swoje oburzenie w mediach społecznościowych, a potem wyszła na ulice. – 3 października byłam na Placu Zamkowym chyba od południa do 19. Lało strasznie, tak jak dziś, wróciłam doszczętnie przemoczona, ale było warto – opowiada.

Czy weźmie udział i w dzisiejszym Czarnym Wtorku? – Jak będzie dalej tak padało, to chyba odpuszczę – mówi Ania. I przyznaje, że nie do końca wie, o co dziś kobiety chcą tak naprawdę walczyć. – Gdybym jednak się wybrała, to po to, żeby podkreślić, że coś bardzo ważnego wydarzyło się dokładnie rok temu, gdy kobiety się zorganizowały i pokazały, że mają siłę i nie można ich ignorować. I żeby przypomnieć rządowi, że patrzymy mu na ręce, że nie może działać bezkarnie. Bo w ubiegłym roku odniosłyśmy tylko połowiczny sukces. PiS wycofał się z prac nad zaostrzeniem przepisów, ale nic poza tym się nie wydarzyło.

Obraz
© PAP | Jacek Bednarczyk

Ze słów Ani wynika, że i dziś jest o co walczyć. Czemu więc dziś odpuszcza? – W ubiegłym roku sprawy były na ostrzu noża, dziś nie ma jako takiego bezpośredniego zagrożenia. A poza tym mam wrażenie, że ostatnimi czasy tak bardzo namnożyło się tych protestów, że one wyssały z ludzi siłę. W sumie można by niemal nic innego nie robić, tylko chodzić protestować – wyjaśnia. – Czarny Poniedziałek nie był towarzyskim spotkaniem, kobiety były wtedy naprawdę wkurzone i poważne – mówi Ania. – Ale gdy kiedyś wybrałam się na marsz KOD-u, zobaczyłam, że to jest jeden wielki jarmark. Ludzie spacerowali z dzieciakami, były lody i inne niedzielne atrakcje. Traktowali to po prostu jako okazję do miłego spędzenia czasu, a przy okazji czuli się potrzebni. To nie moja bajka – wyznaje. – Myślę, że trzeba byłoby pomyśleć o jakiejś innej formule działań. Nie wiem dokładnie jakiej, ale mam wrażenie, że uliczne protesty trochę się ostatnio ludziom przejadły, zwłaszcza w Warszawie. Dziś obok kobiet znów na ulice wyszli lekarze. Można kręćka dostać od tego nadmiaru.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (34)
Zobacz także