"Sytuacja wygląda bardzo źle". Kultowe sklepy znikają z Krakowa
Joanna Węgiel w sklepie "Świetlik" na os. Teatralnym w Nowej Hucie przepracowała 35 lat. To jej drugi dom, z którym będzie musiała się pożegnać. - Tak jak w większości nowohuckich sklepów nie ma u nas klientów - mówi Wirtualnej Polsce. Podobnych miejsc jest więcej.
11.09.2024 | aktual.: 11.09.2024 08:51
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Sklep elektryczny "Świetlik" istnieje od niemal 60 lat. Można tu kupić lampy, klosze, kable, kontakty i wszelkiego rodzaju produkty elektryczne.
- Najlepszy okres działalności "Świetlika" to połowa i końcówka lat 90., kiedy drzwi sklepu się nie zamykały - wspomina pani Joanna. - Klienci mogli odpisać sobie remonty od podatku, więc zaczęli wymieniać wyposażenie mieszkań. Pojawiły się nowe wzory lamp - kompletnie inne od tych, jakie dotąd znaliśmy - wiele firm zaczęło produkować oświetlenie. Do pracy wychodziło się rano, a wracało do domu wieczorem. Spędzałam tu całe dnie, wigilie i sylwestry. Nie było hipermarketów i tak powszechnego jak dziś internetu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sklep znajdował się w ciągu handlowym przypominającym dzisiejsze hipermarkety: był m.in. fryzjer, sklepy: spożywczy, mięsny, jarzynowy, obuwniczy, z częściami RTV czy torebkami. Dzisiaj "Świetlik" stoi osamotniony i przyciąga jedynie starsze osoby mieszkające po sąsiedzku, które wpadają po nową żarówkę czy baterie do pilota. Pani Joanna wspomina, że gdy pojawiły się okoliczne supermarkety, "jakoś udawało się funkcjonować". Kryzys przyszedł wraz z upowszechnieniem internetu.
- Klienci zaczęli kupować głównie tam. Dziś też większość woli podjechać do dużego sklepu i zaopatrzyć się we wszystko, co potrzebne. Nikomu nie opłaca się zatrzymywać po jedną żarówkę - opowiada.
Nie widzi wyjścia z sytuacji. Klientów jest niewielu, a koszty prowadzenia sklepu wzrastają. Gdy mówi o zakończeniu działalności "Świetlika", w oczach pojawiają się łzy.
- Czekam na śmierć sklepu i nie ukrywam, że jest to dla mnie bardzo trudne. Na razie nie wyobrażam sobie nawet, jak będzie wyglądało moje życie bez tego miejsca. Cały czas przychodzę i próbuję normalnie funkcjonować z nadzieją, że klient jeszcze się pojawi. Ale się nie pojawi. Zabijają nas koszty pracy, ZUS. To powolna śmierć i lepiej nie będzie - mówi.
Pani Joanna ociera łzy i zapewnia, że będzie pracować do ostatniego klienta. Wciąż ma siłę do działania, ale nie jest w stanie przeskoczyć zaistniałej sytuacji. - Musimy sprzedać to, co jest w asortymencie, więc na pewno będziemy funkcjonować do końca roku, a może trochę dłużej. Co będzie dalej, tego nie wiem.
"Żona aż się pochorowała"
Sklepów, które wkrótce mogą przejść do historii, w starej części Nowej Huty jest więcej. Otwarta w 1955 r. przy pl. Centralnym "Cepelia" (dziś "Cepelix") została przejęta na początku lat 90. przez Mirosławę Knawę i jej męża Krzysztofa. Czy podzieli los księgarni "Skarbica", w której dziś funkcjonuje restauracja, nie wiadomo.
Sklep z rękodziełem ludowym, ceramiką i pamiątkami zachował oryginalne wyposażenie z lat 50. Wrażenie robią ozdobne żyrandole i ceramika na suficie zaprojektowana przez Bolesława Książka, kierownika techniczno-artystycznej Spółdzielni Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego "Kamionka" w Łysej Górze, przestronne wnętrza z wysokimi oknami, drewniane półki i gabloty wykonane w Kalwarii Zebrzydowskiej, stanowiące w większości oryginalny wystrój sklepu. To przykład unikatowego wzornictwa lat 50.
- Pandemia nas przygwoździła, spowodowała duże straty, bo okazało się, że nie należy nam się ulga dla przedsiębiorców - mówi Krzysztof Knawa. - A rękodzieło to nie są świeże bułeczki i towar pierwszej potrzeby. Ludzie szukają u nas głównie drobnych prezentów - i to jak najtańszych, a rękodzieło kosztuje. Narzuta robiona ręcznie to wydatek ponad 800 zł, choć wykonana maszynowo wychodzi taniej, bo już 270 zł. Ze sprzedażą kilimu przychodzi gimnastykować się nawet 10 lat. Ludzie coraz rzadziej potrzebują już takich produktów. W Ikei znajdą taniej.
Przez lata "Cepelix" radził sobie raz lepiej, raz gorzej. Wszystko zmieniła pandemia, po której właściciele nie zdołali się już podnieść. Problemem od zawsze był narzucony przez miasto wysoki czynsz, który obecnie sięga 11,5 tys. zł miesięcznie.
Miejsce to nie jest traktowane jako dziedzictwo kulturowe Nowej Huty, a jedynie sklep przemysłowy. Urzędnicy nie zgadzają się więc na obniżenie czynszu. W rozmowie z "Wyborczą" tłumaczyli, że obowiązujące stawki są na "preferencyjnym poziomie", najniższe z naliczanych najemcom gminnych lokali użytkowych usytuowanych w budynku.
Mirosława i Krzysztofa Knawa zdecydowali, że kończą działalność w 70. rocznicę otwarcia sklepu, czyli 10 grudnia 2025 r. Nie mają już siły walczyć o miejsce, któremu poświęcili tyle lat swojego życia. Czy powstanie tu placówka kulturalna i punkt informacyjny Nowohuckiego Centrum Kultury, czas pokaże.
- Cała sytuacja mocno odbija się na naszym zdrowiu, żona aż się pochorowała. Nie widzi sensu, by pracować wyłącznie na czynsz dla miasta - wyjawia pan Krzysztof.
Kiedyś to aż gwizdało
Do zamknięcia sklepu papierniczego "Papirus" na Osiedlu Centrum C przygotowuje się również pan Antoni wraz z żoną. Nadal można tutaj podziwiać oryginalny żyrandol czy pamiętające poprzednią epokę drewniane regały. - Nawet zacieki i grzyby na suficie są historyczne - żartuje właściciel.
Małżonkowie prowadzą sklep od początku lat 90. i - jak mówią - zwijają biznes przez wysoki czynsz narzucony przez miasto - 11 tys. zł. Wiele lat temu chcieli kupić lokal od miasta (mają prawo pierwokupu), jednak usłyszeli cenę bliską miliona. Dzisiaj miasto nie jest już zainteresowane sprzedażą.
- W latach 90. rynek był chłonny i ludzie byli w stanie kupić wszystko. Z czasem musiałem zrobić redukcję i zwolnić ludzi. Dzisiaj klienci przychodzą, by kupić długopis za złotówkę, kartkę okolicznościową czy kalendarz - i to jak najtaniej. Z każdym rokiem coraz mniej osób się u nas pojawia - opowiada z żalem pan Antoni.
Choć rok szkolny dopiero się rozpoczął, w sklepie jest pusto. - Młode mamy kupują artykuły szkolne na Allegro. Zamawiają w internecie, a później odbierają albo spod samych drzwi, albo z paczkomatu. A tutaj, jeśli w ogóle zajrzą, to po ołówek czy gumkę. Gdy kalendarz kosztuje 2 zł, pytają, kiedy będę przeceniał - dodaje.
Nie widzi żadnych perspektyw na przyszłość. Jest już "wiekowy", ma coraz mniej sił i chciałby więcej czasu spędzać na działce pod miastem.
- Na razie działamy z miesiąca na miesiąc, ale tak nie da się żyć. Mam 11 tys. zł czynszu, a w sierpniu 12,5 tys. utargu. Właśnie zapłaciłem dodatkowo podatek od nieruchomości, prąd, paliwo i zaliczkę za centralne ogrzewanie. Muszę dokładać do biznesu, bo miasto prywatnego przedsiębiorcy nie dofinansuje, a na obniżkę czynszu nie ma co liczyć. Zaproponowano mi, bym przeniósł się na os. Zielone i tam za niższy czynsz prowadził sklep, co jest absurdem. Decyzję o likwidacji podjąłem już w zeszłym roku, jednak muszę sprzedać zapas towaru.
Pani od wspomnień
Katarzyna Kucharska na początku pandemii straciła pracę i musiała poszukać pomysłu na siebie. Postawiła na sklep "Biały latawiec" z PRL-owskimi gadżetami, który mieści się w budynku Muzeum Nowej Huty na osiedlu Centrum E. Chciała odtworzyć świat, który pamięta z czasów dorastania.
- W swoim życiu robiłam przeróżne rzeczy, łącznie z tym, że byłam dyrektorem Departamentu Gospodarki i Infrastruktury w urzędzie marszałkowskim, prowadziłam projekty unijne i byłam pracownikiem działu marketingu w hotelu. Gdy zaczęła się pandemia, musiałam poszukać sobie nowego zajęcia. Trafiłam na ogłoszenie Muzeum Nowej Huty, które było zainteresowane właśnie takim punktem z pamiątkami. W momencie miałam gotowy plan w głowie - opowiada.
"Biały latawiec" to wyjątkowe miejsce, do którego trafiają podobni pasjonaci jak ona. Przychodzą, by powspominać, a nawet trochę popłakać i wrócić pamięcią do przedmiotów, z którymi się wychowali. Wielu pragnie jedynie trochę postać i porozmawiać.
- Czuję emocje ludzi, którzy tutaj przychodzą, wspominają, mają łzy w oczach, gdy znajdują rzecz, którą pamiętają z dzieciństwa. Zawsze mówiłam klientom, że sprzedaję tutaj wspomnienia, więc ludzie przychodzili właśnie po nie. Pamiętam panią, która znalazła gipsową rzeźbę Matki Boskiej i przypomniała sobie, że podobną stłukła swojej babci. Kupiła natychmiast. Wielu też szukało rzeczy użytkowych, które dalej będą służyć.
Komplet porcelany, zabawka, filiżanka z 1860 r. czy włoskie krzesła to przedmioty, którymi zainteresowali się kolekcjonerzy. Największym wzięciem cieszyły się jednak kryształy, stare czasopisma i przypinki.
Obecnie miejsce jest w likwidacji. - Zabił mnie ZUS. W pewnym momencie przestałam ogarniać koszty. Wcześniej jakoś udawało się ciułać grosz do grosza i wychodzić na plus. Teraz lecę w dół - mówi wprost Katarzyna Kucharska. Zapowiada jednak, że nadal będzie sprzedawać "wspomnienia", tyle że w internecie.
- Trochę liczyłam się z wyprowadzką, bo muzeum idzie do remontu. Opuszczam jednak to miejsce z dużym żalem - współpraca z muzeum była wyjątkowa i każdemu wynajmującemu życzę takich partnerów.
Proces znikania sklepów z Nowej Huty jest zasmucający również dla niej. – Mała firma nie wygra z wielkim koncernem, który potrafi zaoferować niskie ceny. I chociaż byśmy nie wiem jak klękali przed ludźmi i prosili, ekonomia zawsze wygra. Ludzie ubożeją i mają coraz mniej pieniędzy na rzeczy, które nie są pierwszej potrzeby.
Piotr Parzysz, dziennikarz Wirtualnej Polski