Od 34 lat prowadzi kiosk. "Zawsze się śmiałam, że zamknę ostatnia"
- Proszę cię, napisz koniecznie, że bez klientów nie byłoby niczego. Działam dla nich i dzięki nim się nie poddaję. Najważniejsze jest jedno - kocham tych ludzi i kocham swoją pracę - mówi Grażyna Kotolińska, która od 34 lat prowadzi kiosk na os. Hutniczym w krakowskiej Nowej Hucie.
Mówi głośno, dużo się uśmiecha. W żółtym golfie, czerwonych spodniach i z zawadiacką grzywką wygląda bardzo młodo. O takich jak ona mówi się zazwyczaj "wulkan energii", chociaż klienci wolą "sreberko" - od żywego srebra i dużych pierścionków, które nosi na niemal wszystkich palcach zadbanych dłoni. "Kocham panią, pani Grażynko" - krzyczy przechodząca obok kiosku seniorka. "Ja panią też" - słyszy natychmiast w odpowiedzi.
- Są tacy, którzy zagadują: po rękach poznajemy, że dziś pani sprzedaje. Zresztą, na punkcie czystych rąk mam bzika. Nie boję się zwrócić uwagi, czasem w dosadnych słowach. O, rękawki też się w pracy brudzą, trzeba ciągle podwijać - pokazuje, sięgając po filiżankę z kawą.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Gdzie robi siku pani z kiosku?"
Wodę do mycia rąk ma zawsze w kiosku. Z toalety korzysta w zaprzyjaźnionym biurze rachunkowym, wcześniej w salonie fryzjerskim Praktyczna Pani, który po 50 latach funkcjonowania musiał zostać zamknięty z powodu wysokich kosztów. - Ludzie pewnie się zastanawiają, "gdzie robi siku pani z kiosku?" - śmieje się. - A ja nie mam z tym najmniejszego problemu.
- Kiosk to nie był żaden pomysł, a po prostu życie - stwierdza Grażyna, gdy podpytuję o początki. Wcześniej pracowała na etacie. Po macierzyńskim przyjęła się do pracy w Ruchu. A potem nastąpiła prywatyzacja i przejęła kiosk sama. Brakowało pieniędzy, więc towar spłacała w ratach.
- Minął rok i okazało się, że Ruch zabiera swoje rozpadające się budki, trzeba było z trzech dostępnych projektów kiosków wybrać jeden. Pamiętam, że kosztował ok. 6 tys. zł, więc zapożyczyliśmy się z mężem u rodziny. Pojawił się też obowiązek przepisania kiosku na siebie. Był 1991 rok, jak żeśmy to przejęli i tak się to zaczęło - opowiada.
Praca na więcej niż etat
Przez pierwsze siedem lat sama prowadziła księgowość, chociaż nie ma głowy do liczb. Niejedną noc miała nieprzespaną - tak ją to męczyło. Kiedy wszedł VAT, zatrudnienie księgowej stało się obowiązkiem, ale kiosk i tak pochłaniał każdą wolną chwilę. - Mieliśmy otwarte od 6 rano do 20. Były lata, gdy pracowałam w ogóle bez urlopu, tylko parę dni, gdy leciałam do Anglii do dzieciaków - mówi Grażyna.
Dziś jest nieco lepiej - raz do roku lata do dzieci do USA, była też na wakacjach w Egipcie, ale praca to i tak 10 godzin od poniedziałku do piątku i po kilka w sobotę i niedzielę. Interes został tylko na głowie Grażyny. Jej mąż zmarł. Pracownica, która przychodziła raz w tygodniu, od trzech miesięcy jest na chorobowym.
- Jakbym się od nowa urodziła, nie wzięłabym już działalności. Ile nerwówki mam przed każdym wyjazdem, żeby wszystko pospłacać, bo wiadomo, że są terminowe płatności, i pozamykać, wiem tylko ja. Jeszcze w styczniu myślałam, że zostawię firmę i pójdę do pracy na etat. Wtedy w lokalnym serwisie ukazał się artykuł o mnie i o kiosku. Jedna z klientek powiedziała: "Nie ma mowy". Przyszedł luty i po takich reakcjach ludzi jakoś mi się odmieniło. Zawsze się śmiałam, że zamknę ostatnia i, szczerze mówiąc, chciałabym to zrobić. Lub dociągnąć chociaż do 50-lecia. Coś tak czuję, że może się udać - rozpromienia się.
Gdzie są kioski z tamtych lat?
Jednocześnie nie ukrywa, że czasy prosperity dawno minęły. - Byli ludzie, którzy mieli po 10-11 kiosków, a dzisiaj nie mają żadnego. W samej Nowej Hucie zamknęło się właśnie kilka kolejnych. Kiedyś ustawiały się kolejki, dzisiaj wpada pojedynczy klient. Przykładowo takie papierosy - kiedyś na każdej paczce zarabialiśmy chociaż 10 proc., dziś jedynie ok. pięć-sześć, a to one wciąż sprzedają się najlepiej - wymienia.
Zmieniły się także nawyki zakupowe, a wraz z nimi zaopatrzenie kiosku. - Dopóki w okolicy nie było Rossmanna i innych tego typu sklepów, miałam w kiosku wszystkie możliwe kosmetyki - od kremów, przez cienie, po różne rodzaje pudrów. Dziś trzymam pojedyncze sztuki. Np. Krem Pani Walewska i kredki do oczu kupuje u mnie syn stałej klientki, która nie wychodzi już z mieszkania, ale nadal bardzo o siebie dba - codziennie się maluje - opowiada Kotolińska.
Dawniej już w lipcu zwoziła przybory szkolne i zeszyty. Teraz ma ich jedynie kilka sztuk - na wszelki wypadek. - Przychodziło Wszystkich Świętych, mieliśmy pełne zatowarowanie. Dziś nadal zamawiam wkłady do zniczy, bo mam sprawdzone źródło, klienci wiedzą, że nie są najtańsze, za to rewelacyjne - dodaje.
Zauważa, że w niektórych kioskach króluje chińszczyzna. Ale nie u niej. Konsekwentnie idzie w jakość, nie ilość. - Powiem tak: mam groch, mydło i powidło: od agrafek, igieł, po taśmę izolacyjną. Słucham, co klienci mówią, czego potrzebują. Tym bardziej, że czasem są odsyłani do mnie z innych sklepów - wtrąca.
Kiedyś jeździła po hurtowniach, każdy towar brała do ręki, dokładnie oglądała. W tej chwili dostawy są głównie na telefon. Wyjątkiem są zabawki, które Grażyna zawsze wybiera sama.
- Nie wyobrażam sobie inaczej. Zabawka musi być porządna. Mam swoich stałych małych klientów, którzy zachodzą do kiosku podczas każdego weekendowego spaceru. Czasem to już trzecie pokolenie: przychodzili rodzice, później ich syn, a dziś jego dzieci.
Największą różnicę widać jednak na przykładzie prasy. Jak mówi Grażyna, kiedyś piątkowej gazety lokalnej przychodziło 100 sztuk, dziś 12, a kilka egzemplarzy i tak trzeba zwrócić. - Ludzie nie mają pieniędzy. Są tacy, którzy kiedyś kupowali wszystkie gazety, a teraz przychodzą np. tylko po program TV i mówią: poczytałabym, ale mnie nie stać - tłumaczy.
Dlatego poprosiła kilku klientów, żeby po przeczytaniu przynosili gazetę z powrotem do kiosku, a ona przekazuje ją tym, którzy nie mogą sobie na nią pozwolić. Kolejną innowacją wprowadzoną przez Grażynę jest SMS-owy system dla prenumeratorów - odpowiednik niegdysiejszych teczek. - Gdy klient regularnie kupuje czasopismo, dostaje ode mnie wiadomość, że nowy numer już czeka. Pilnuję im tego - zaznacza.
Najważniejszy jest drugi człowiek
Ludziom Grażyna poświęca najwięcej czasu - w pracy i w życiu. Razem z klientami zbiera do puszki pieniądze dla Hospicjum św. Łazarza w Krakowie. Są tacy, którzy wrzucają po 20, 50, a czasem nawet 100 zł. Drugi raz z rzędu wygrali konkurs na największą uzbieraną kwotę.
Musieli przełknąć też łyżkę dziegciu - w zeszłym roku tuż przed Wielkanocą ktoś urwał łańcuch, ukradł pieniądze. - Miałam kartkę z napisem "Pomóżmy, bo dziś oni potrzebują, a może jutro my będziemy potrzebować". Zbieramy też nakrętki dla dziecka z porażeniem mózgowym, baterie, które dzieciaki wymieniają na bilety do kina. Staramy się coś robić dla społeczności - wyraźnie się wzrusza.
Na pomoc Grażyny mogą liczyć też klienci, zwłaszcza ci starsi, których umawia czy podwozi do lekarza. Gdy widzi, że ktoś jest w kryzysie, poleca sprawdzonego psychiatrę. - Taki sam lekarz od głowy, jak ten od nogi - rzuca.
Z wieloma klientami bardzo się zżyła. - Poznałam przyjaciół, ludzi, którzy nieraz mi pomogli. Kiedy zmarł mój mąż, przynosili do kiosku zupy, sprawdzali, czy jem. Domowe ciasta, cukierki czy owoce to właściwie norma. A na Dzień Kobiet kwiatki - opisuje. I dopowiada:
- Ludzie przychodzą pogadać, zwierzyć się, ponarzekać na teściową, synową, męża czy żonę. Nigdy nie przekazuję plotek dalej, ale kiedy mam kontakt też z drugą stroną konfliktu i znam problem, staram się dyskretnie zwrócić uwagę. Mówię np. "Wie pani co, u moich znajomych jest taka sytuacja" i przy okazji próbuję trochę doradzić. Nawet z tzw. lokalnymi bezdomnymi dobrze się dogaduję. Są też pogrzeby klientów, na które chodzę. Bez dwóch zdań - podkreśla.
Gdy pytam o sytuacje, które pamięta najlepiej, trudno o selekcję. Opowiada m.in. o Joli, profesorce UJ, która od lat przychodzi po papierosy, a ostatnio, po przeczytaniu artykułu, zapytała, co jeszcze mogłaby kupić, żeby wspomóc kiosk. Inny klient przyszedł do kiosku na duże zakupy tuż po powrocie Grażyny z USA. Kiedy zdziwiła się, skąd taka długa lista, powiedział, że jego mama - dziś już nieżyjąca - zarządziła, żeby z uzupełnieniem zapasów poczekać na jej powrót.
Wielu klientów przychodziło w parach, dziś - po śmierci współmałżonka - przychodzą sami, np. pan, który ma 101 lat i, jak zapewnia moja rozmówczyni, świetnie się trzyma. Zdarza się, że ludzie mają wspomnienia z kioskiem sprzed lat - dziewczyna, u której Grażyna robi paznokcie, kiedyś marzyła o lalce Barbie wystawionej w witrynie. Odliczała dni do swojej pierwszej komunii, marząc, że następnego dnia przybiegnie ją kupić. Udało się.
I jeden dzień dłużej
Rozmawiamy po 10-godzinnym dniu pracy, ale po Grażynie w ogóle nie widać zmęczenia - wręcz przeciwnie. Dlatego o emeryturę pytam nieśmiało i ostrożnie.
- Jestem już na emeryturze, ale co ja bym robiła bez pracy? Nie wyobrażam sobie siedzieć w domu. Inna rzecz, że z samej emerytury wyżyć ciężko - obrusza się.
Przez 34 lata prowadzenia kiosku przeżyła kilka włamań, wiele zmian i remontów, m.in. wymianę drewnianego kiosku na blaszany, ocieplenia, demontaż krat i wymianę ich na szyby antywłamaniowe, naprawę dachu. Nie przeszkadzają jej też trudne warunki - ukrop w lecie (ratuje się wiatrakiem i miską z zimną wodą) i konieczność dogrzewania w zimie (ponad tysiąc złotych za dwa miesiące).
- Kiedy wyjeżdżałam do dzieci w ubiegłym roku, zostawiłam kartkę: "Zamykam, wracam wtedy i wtedy, będę za Wami tęskniła kochani klienci". Wróciłam, przychodzi do mnie klientka i mówi "Ojej, chyba się zmazało, a dopisaliśmy pod spodem: my panią też kochamy".
Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski