Ta straszna etyka
Dzień dobry, ja w sprawie etyki. Tej obiecanej przez ministra edukacji. Tej, do której dostęp powinien mieć każdy chętny uczeń. Nawet jeśli znajdzie się tylko jeden chętny na całą szkołę.
Tak więc już wiem jak to jest. Przynajmniej w szkole mojej córki.
15.09.2014 12:58
Dzień dobry, ja w sprawie etyki. Tej obiecanej przez ministra edukacji. Tej, do której dostęp powinien mieć każdy chętny uczeń. Nawet jeśli znajdzie się tylko jeden chętny na całą szkołę. Tak więc już wiem jak to jest. Przynajmniej w szkole mojej córki.
Zgłosić się ma, o ile pamiętam, minimum 7 osób, żeby zajęcia odbyły się w naszej szkole. Jeśli chętnych będzie mniej, to czeka nas grupa międzyszkolna i dojeżdżanie na zajęcia gdzieś hen hen na godzinę niewiadomojaką. Co oznacza, że cała ta dostępność do etyki to jednak jeden wielki pic na wodę.
Co mnie dziwi? To, że coś tak uniwersalnego i otwartego jak etyka jest przedmiotem dodatkowym, o który trzeba walczyć, przy którym trzeba kombinować, nad którym trzeba debatować. A religia, która uczy i przedstawia tylko jeden światopogląd i do tego wiąże się z osobistymi przekonaniami, intymnymi przeżyciami i przemyśleniami, jest w szkole traktowana jako coś naturalnego i nie do usunięcia.
O ile emocje towarzyszące zajęciom z edukacji seksualnej jestem jeszcze w stanie zrozumieć (chociaż ich nie akceptuję), to już tego smrodu unoszącego się nad zajęciami z zakresu filozofii nie pojmuję absolutnie. Tak jakby poznanie różnych systemów etycznych miało dokonać w młodych umysłach jakiś nieodwracalnych uszkodzeń, doprowadzić do groźnych zaburzeń i sprowadzić na złą drogę (bo ci co kroczą po tej dobrej uczęszczają przecież na religię).
Co gorsza, bardzo często ustawia się w ten sposób barykadę i dzieli te dzieci bezlitośnie, nie wiadomo po jaką cholerę. Bo jak ktoś chodzi na religię to naturalnie nie powinien już na etykę, a jak bezbożnik jakiś trafi na etykę, to po co mu religia? Dorośli przekładają swój sposób postrzegania świata na dzieciaki; skoro dla nich jest oczywiste, że jedno wyklucza drugie, to dla uczniów też to powinno być zrozumiałe. A więc uwaga, tłumaczę: nie jest. W ogóle. A właściwie to nie tak. Dla nich to raczej obojętne. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie po własnych obserwacjach.
Jedyne dyskusje ocierająca się o religię rozpętały się po przyjęciach komunijnych: chodziło o to, kto dostał w prezencie Play Station, a kto tablet. O tym czy ktoś wierzy czy nie i dlaczego, mowy nigdy nie było. I nie ma w tym nic dziwnego. To przecież dzieci. Mają to w głębokim poważaniu. Gdyby dorośli nie wprowadzili tych podziałów, pewnie niczemu by się nie dziwiły, nie zadawały pytań, nie oceniały. A tak podział jest dość wyraźny. Widać kto na co chodzi. Kto ma zajęcia, a kto „okienka”, które spędzić musi w bibliotece.
Pytania mogą się pojawić. Tak jak i oceny.
Skoro już tak wszyscy upierają się przy tym, żeby dzieci chodziły na religię, to dlaczego nie udostępnić zajęć z obu przedmiotów (o ile religię nazwać można przedmiotem)? Dlaczego dzieci muszą wybierać (a właściwie rodzice)? Skąd pomysł, że jedno musi wykluczać drugie? I skąd ta niechęć do etyki, skoro tak niewielu z nas miało okazję przekonać się na czym takie lekcje miałyby polegać?
Nigdy tego nie zrozumiem, jak coś tak intymnego i osobistego jak religia i wiara próbować można na siłę wtłoczyć w coś tak usystematyzowanego jak edukacja szkolna. I jak coś tak przekrojowego i ujętego w kategorie jak etyka traktować można jako abstrakcyjne zło, które zagraża młodym umysłom.
Może kiedyś się dowiem. Na pewno wtedy wszystkich o swoich odkryciach poinformuję. Póki co, czekam na rozwój wydarzeń w szkole córki.
Tekst: Magdalena Andrzejczyk