"Teraz chcę popłynąć w Onkorejs, bo wybrałam życie"
Dwanaście kobiet w różnym wieku i z różnych stron Polski wyruszy w niezwykły Onkorejs po Bałtyku. Łączy je jedno - chorowały na raka. Teraz chcą w stu procentach wykorzystać swoje życie, przełamać stereotypy i pokazać, że też mogą normalnie żyć.
Dwanaście kobiet w różnym wieku i z różnych stron Polski wyruszy w niezwykły Onkorejs po Bałtyku. Łączy je jedno - chorowały na raka. Teraz chcą w stu procentach wykorzystać swoje życie, przełamać stereotypy i pokazać, że też mogą normalnie żyć.
Popłyną kilkudziesięcioletnim jachtem - Zjawą IV. Żadna z nich nie potrafi żeglować, mimo to - będą częścią załogi. - To tylko kolejny strach do pokonania. Ale pozytywny strach, taki, który same wybrałyśmy i chcemy przeżyć, a nie taki, do którego zostałyśmy zmuszone przez chorobę – mówi Anna Małek z Warszawy, jedna z uczestniczek babskiego rejsu. Wyprawa potrwa 5 dni, a oprócz kobiet, które przejdą najpierw szkolenie, na pokładzie znajdzie się bosman i kapitan.
Spotkają się w Gdyni w niedzielę, 31 maja. Wszystkie mają za sobą doświadczenie walki z rakiem, ale wszystkie chcą też udowodnić sobie i innym, że najważniejsze wyzwania dopiero przed nimi. Przekonują, że rak to nie koniec i wyruszają w wyprawę po Bałtyku.
Na początku była... cisza
Rejs to pomysł Magdy Lesiewicz z Rotmanki, autorki bloga Wariatkowo.
- Spotkałam się z kolegą, który jest związany z Centrum Wychowania Morskiego. Zaczął opowiadać o jachtach i wtedy pomyślałam, że fajnie byłoby zorganizować rejs dla osób, które zmagały się z nowotworem. Wiem, o czym mówię, bo sama miałam raka piersi. Prowadzę blog o tym, jak nie zwariować w trakcie choroby nowotworowej, cieszyć się życiem w trakcie i po leczeniu. I właśnie tam podzieliłam się swoim pomysłem. No i na początku była... cisza. Pomyślałam sobie wtedy, że odezwę się do dziewczyn, które odzywały się do mnie w komentarzach. I w ciągu tygodnia okazało się, że mam kilkanaście chętnych - wspomina Magda i opowiada swoją historię.
- Zawsze wszędzie było mnie pełno. Właśnie skończyłam realizację największego projektu w życiu. Wyszło rewelacyjnie a ja zamiast satysfakcji odczuwałam przygnębienie. Byłam słaba, zmęczona, zrezygnowana. Rzadko bywałam u lekarzy, ale w końcu się zmusiłam. Zrobił EKG. Nic nie wyszło, a serce bolało, jak bolało. Łapałam się co chwilę za pierś, aż w końcu któregoś wieczora coś poczułam. Coś było twardą kulką zlokalizowaną pod sutkiem. Pomyślałam, cholera coś tam jest, zaczęłam histerycznie macać drugą pierś błagając, by było coś podobnego i żebym mogła uznać, że to budowa anatomiczna… Udało mi się umówić na usg jeszcze w tym samym dniu. Pani doktor nie mówiła zbyt wiele, jedynie nalegała na szybką biopsję, ale ja widziałam w jej oczach, że ona już wie… Wyszłam z gabinetu i zaczęłam wyć. Cała się trzęsłam… Czułam, że rozpadam się na tysiąc kawałków… Wiedziałam jednak, że nie mogę poddać się temu uczuciu, bo już się nie podniosę… Zapaliłam kilka kolejnych papierosów i powiedziałam sobie: O nie moja droga nie ma
tak łatwo! Ty będziesz żyć! Nie ma innej opcji! 1,5 tygodnia później miałam już biopsję, miesiąc później byłam po operacji oszczędzającej. Potem chemia, radioterapia, brachyterapia, hormonoterapia. "Full serwis". 4 kwietnia minął rok od zakończenia leczenia agresywnego. Wszystko jest ok. Jestem zdrowa i znowu wymyślam zwariowane rzeczy, jak na przykład ten rejs.
- Dziś, gdy zastanawiam się, co dała mi choroba dochodzę do wniosku, że pozwoliła mi poukładać hierarchię wartości. Dzięki niej zaczęłam naprawdę żyć. Przestałam odkładać to na jutro, na weekend, na lato. W ciągu roku zwiedziłam: Podlasie, Wielkopolskę, województwo kujawsko – pomorskie, Toskanię i Meksyk. Rzuciłam palenie, zaczęłam się zdrowo odżywiać, biegać i ćwiczyć. Wróciłam do pracy. Dalej prowadzę swojego bloga: wariatkowo-blog.blog.pl, który opisuje walkę z chorobą, przeważnie z przymrużeniem oka.
Przełamać swoje strachy
Popłyną w rejs na pokładzie jachtu Zjawa IV. To kolejny jacht o tej samej nazwie, podobny do tego którym w latach 1932-1939 Władysław Wagner opłynął jako pierwszy Polak kulę ziemską. Nie jest to bez znaczenia dla załogi Onkorejsu.
Zjawa IV ma dotrzeć do Visby na wyspie Gotlandia w Szwecji. - Ten rejs to skok na głęboką wodę, ale jednocześnie koło ratunkowe w gorszym okresie życia - dodaje Magda Lesiewicz.
Czy uczestniczki nie boją się trudów życia na pokładzie?
- To tylko pięć dni - śmieje się Lesiewicz - Boimy się choroby morskiej, ale chcemy przełamać swoje strachy i pokazać, że damy radę. Dla nas najważniejsze jest to, żeby diagnoza rak - nie odbierała ludziom chęci do walki z chorobą i do dalszego życia. Czasem leczenie jest trudne i długie, ale zawsze jest szansa i nadzieja na wyleczenie i zawsze tę walkę należy podejmować.
- Już niebawem czeka mnie kolejna operacja, są dalsze zmiany na płucach, lecz nie brak mi woli i chęci wspiąć się na szczyty największe - tak na apel o Onkorejsie odpowiedziała Monika z Katowic.
- Choruję od dwóch lat i chcę żyć normalnie - mówi Anna Bojarska z Gdyni, jedna z uczestniczek rejsu.
Anna walczy z nawrotem raka jajnika, jest w trakcie chemioterapii. - Jesteśmy bardzo zwykłymi kobietami. Żyjemy, pracujemy, wyjeżdżamy. Brakowało nam żeglowania po Bałtyku. No to mamy – mówi Anna. - Teraz jest mój czas na życie. Odkładam wszystko inne. Codziennie dziękuję Bogu za każdy przeżyty dzień. Wbrew pozorom wiele zyskałam - zyskałam rodzinę, przyjaciół, spokój.
I choć choroba wróciła i znowu muszę się zmierzyć z pochemiczną niemocą - nie przejmuję się tym. Przecież to tylko chwilowe, za chwilę zaświeci słońce, popłynę w rejs, spotkam się ze znajomymi, pójdę na spacer z dziećmi. Tylko to się liczy.
Badajcie się i żyjcie
Wyprawa wzbudziła takie zainteresowanie, że w krótkim czasie okazało się, że chętnych jest więcej niż miejsc. - Właściwie uzbierała się już ekipa na drugi rejs. Oczywiście wcale tego nie wykluczamy. Może potem będą Karaiby, a może wspinaczka na Kilimandżaro? Dlaczego nie? Ograniczeniem jest tylko nasza wyobraźnia - mówi Magda.- Chcemy dać ludziom nadzieję, pokazać, że rak nie musi oznaczać rezygnacji z marzeń i pasji, a także zachęcić wszystkich do badań profilaktycznych.
- Płynę ze specjalną dedykacją dla kobiet zmagających się z rakiem jajnika. Płynę z przesłaniem: "Badajcie się i żyjcie, nie unikajcie wizyt u ginekologa"! - dodaje Agata Ślazyk z Krakowa. - Mój wymarzony rejs ma kolor turkusowy.
- To wcale nie miał być rejs dla kobiet, po prostu zgłosiły się same panie - mówi Magda. - Łączy nas to, że wszystkie doświadczyłyśmy choroby nowotworowej. Część z uczestniczek jest w trakcie leczenia lub remisji choroby. Chciałybyśmy pokazać, że jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy potrafią cieszyć się życiem, że mimo trudności trzeba robić wszystko, by być szczęśliwym.
Ale zanim uczestniczki rejsu pokażą całemu światu, że potrafią żyć pełnią życia, będą musiały udowodnić to sobie. Dla wielu z nich ten rejs jest wyzwaniem, próbą odnalezienia się w rzeczywistości naznaczonej chorobą.
- Koniec lipca 2013, wakacje u teściowej, wyczuwam w piersi jakieś zgrubienie. Chyba od razu czuję, że coś jest nie tak. Umawiam się na usg, normalnie takich rzeczy nie robię, zawsze jest coś ważniejszego, ktoś ważniejszy. Badanie, wizyta u onkologa, od razu ustalamy termin operacji, 13 sierpnia pierwsza, 13 września – poszerzenie marginesu. Co mam powiedzieć? – wzruszam ramionami, nie próbuję zadawać sobie pytania: „dlaczego ja?”. Nie rwę włosów z głowy – same wypadną - opowiada swoją historię Anna Walaszek i dodaje, że czas na nowe życie. - Cieszę się, że poznałam – na razie wirtualnie – dziewczyny z grupy Onkorejs. Do tej pory najbardziej szaloną rzeczą, jaką zrobiłam, była zmiana koloru włosów – teraz wyruszam w rejs.
Żyć „normalnie”
- Zawsze gdzieś chodziło mi po głowie żeglowanie. Jest na świcie kilka miejsc do których chciałabym dopłynąć. Chciałabym połączyć żeglarstwo z propagowaniem idei, że ludzie chorzy onkologicznie to pełnowartościowi ludzie, którzy chcą żyć, realizować swoje marzenia i pokazywać innym, że takie właśnie życie można prowadzić – mówi Agnieszka Gościniewicz z Warszawy.
- W zeszłym roku, kiedy zakończyłam pierwszy etap leczenia, usłyszałam od moich lekarzy, że mam żyć „normalnie”. Od tamtego czasu szukam swojej definicji słowa „normalnie” - opowiada Agnieszka. - Mam raka, ale to nie znaczy, że nie mogę prowadzić życia, takiego jakie chcę, czyli życia z pasją. Życia, w którym stawiam sobie wyzwania, na które przed chorobą zwyczajnie nie było czasu. Po leczeniu, okazało się że ten czas się znalazł i chcę go dobrze wykorzystać. Jeżeli dzięki moim działaniom choć jedna chora osoba zrozumie, że rak to nie wyrok, że można z nim żyć aktywnie i z pasją – to jest to coś co chcę robić przez resztę mojego życia. Chcę biegać, chodzić po górach, chcę żeglować, bo pomimo braku jednej piersi, nadal jestem normalną kobietą.
Nie muszę. Chcę!
- Był grudzień 2008 roku, a ja miałam 38 lat i zaczynałam nowe życie. Byłam po rozwodzie. Mój syn miał 13 lat. Tymczasem okazało się, że mam złośliwego guza w piersi – opowiada Anna Małek z Warszawy. - Najgorszym koszmarem kiedyś była myśl, że mogę stracić urodę. Teraz realnie mogłam stracić pierś. Udało się przeprowadzić zabieg oszczędzający. Potem chemia. Straciłam włosy i … mężczyznę, który zamiast mnie wspierać - flirtował na boku. Teraz jest dobrze! Będę żyć. Wyliczam, co chciałam zrobić, ale mi nie wyszło. Co zrobiłam, choć wcale nie miałam na to ochoty. Nie ma czasu do stracenia. Każda minuta jest cenna. I niczego nie odkładam już do jutra.
- Przebiegłam półmaraton. Całe 21 km potu i walki z samą sobą. Zaczęłam pisać i prowadzić bloga Kuchnia Biegacza - mówi z pasją Anna. - Swoje życie podzieliłam na połowy, z których druga – ta „po” - będzie trwała co najmniej tyle, ile pierwsza. Przecież muszę zwiedzić wszystkie kraje Europy, a potem ruszyć dalej. Zrobić maraton, a nie poprzestać tylko na półmaratonie. Muszę napisać te wszystkie książki, które mam w głowie. Nie… Nie muszę. Chcę! W nowym życiu nic nie muszę. W nowym życiu już tylko chcę! Teraz chcę popłynąć w Onkorejs, bo wybrałam życie.
Ingrid Hintz-Nowosad/(gabi/mtr)/WP Kobieta