"To cud, że syn się obudził". Tak matka przeżywa śpiączkę dziecka
- To nie jest tak, że dzieci nagle się wybudzają. Jest bardzo płynna granica między odzyskaniem przytomności a stanem śpiączki. Ciężko powiedzieć, kiedy dokładnie syn się wybudził - mówi mama 7-latka. Alan jest jednym z nielicznych dzieci, które opuściły klinikę Budzik o własnych siłach.
17.01.2019 | aktual.: 21.01.2019 16:33
Jak doszło do wypadku Alana?
To było w czasie wakacji nad Jeziorem Ślesińskim. Mąż zabrał syna na przejażdżkę skuterem wodnym. Już spływali do brzegu, gdy inny skuter uderzył w nich z całą siłą. Sprawa jest w sądzie, według opinii biegłego mąż zachował należytą ostrożność. Wypadek nie był jego winą.
Czy kierowca drugiego skutera wziął na siebie odpowiedzialność?
Nie wiem. Od czasu wypadku nie mieliśmy z nim kontaktu. Ja nie obwiniam go za stan mojego dziecka, bo wiem, że tego nie chciał. Mam tylko, żal, że ani razu się do nas nie odezwał. Że tak po ludzku, nie zapytał, jak czuje się syn.
Pamięta pani, co działo się zaraz po wypadku?
Jak przez mgłę. Skuter się wywrócił, mąż z synem wpadli do wody, wszyscy zaczęli biec w ich kierunku. Wyciągnęliśmy Alana, ułożyliśmy go na desce surfingowej, która leżała na brzegu. Moja córka podjęła reanimację, ktoś zadzwonił po karetkę. Pamiętam, że przyjechała szybko. Dyspozytor zobaczył, w jakim stanie jest dziecko i wezwał helikopter. Alan został zaintubowany i trafił na OIOM do Poznania. Pierwsza doba była decydująca. Albo przeżyje, albo nie. Przeżył, tylko się nie wybudził.
Jakie miał obrażenia?
Rozlany uraz mózgu, pozrywane neurony, ostra niewydolność oddechowa, złamany obojczyk, naderwana małżowina i liczne obrażenia ciała. 23 sierpnia trafiliśmy do Kliniki Neurorehabilitacyjnej Budzik. Nikt nie dawał Alanowi większych szans – miał porażenie czterokończynowe, nie reagował nawet na światło. Ale po miesiącu zaczął powoli odzyskiwać kontakt z otoczeniem. Zaciskał piąstkę na "nie", a na "tak" otwierał dłoń. Trzeba było zadawać mu bardzo krótkie pytania, bo gdy słyszał koniec zdania, zapominał początku. Na odpowiedź czekaliśmy nieraz dwie minuty. Ale wiedzieliśmy, że to, co mówimy, do niego dociera.
Ile czasu Alan leżał w śpiączce?
To nie jest tak, że dzieci nagle się wybudzają. Jest bardzo płynna granica między odzyskaniem przytomności a stanem śpiączki. Ciężko powiedzieć, kiedy Alan się wybudził. Przez długi czas miał otwarte oczy, ale bardzo słabo reagował na otoczenie. Wybudzenie stwierdzają lekarze, gdy logiczne reakcje cyklicznie się powtarzają. Otwieranie i zaciskanie piąstki było jedną z takich reakcji, choć dalej było źle.
Co dawało pani nadzieję, że stan Alana się poprawi?
Bardzo motywująca była rozmowa z dyrektorem Budzika, który jest lekarzem. Nigdy tej rozmowy nie zapomnę. Po zbadaniu Alana, spojrzał na mnie i męża i powiedział: "Mam przeczucie, że to będzie jeden z nielicznych, którzy wyjdą z Budzika na własnych nogach". I wyszedł, choć graniczyło to z cudem.
Kiedy Alan otworzył oczy po raz pierwszy?
Jedno oczko, bo drugie miał niesprawne. Siedzieliśmy wtedy z mężem koło jego łóżka. Alan spojrzał na nas i się uśmiechnął. Byłam uszczęśliwiona, czułam, że syn nas rozpoznał, choć lekarze przestrzegali, że to mogła być reakcja automatyczna i nieświadoma. Szybko jednak okazało się, że tak nie jest. Alan uśmiechał się za każdym razem, gdy śpiewaliśmy mu piosenkę: "Rano, wieczór i w południe. Moje nóżki pachną cudnie". Uśmiechał się też, gdy córka śpiewała: "Miłość, miłość w Zakopanem". Wtedy nie było wątpliwości, że to świadome reakcje.
Co było dla pani momentem przełomowym podczas pobytu syna w Budziku?
Alan trenuje karate. Pewnego dnia odwiedził go trener. Powiedział coś po japońsku, oczywiście nie miałam pojęcia co, ale dostrzegłam, że Alan poruszył ustami w odpowiedzi. Zapytałam trenera, czy wie, co zakomunikował Alan. "Odpowiedział mi po japońsku" – powiedział. Dla mnie to było niezwykłe, bo zrozumiałam, że do Alana wraca pamięć sprzed wypadku.
Ile czasu minęło od kiedy Alan odzyskał kontakt z otoczeniem do wyjścia?
Miesiąc. Bardzo intensywny miesiąc. Alan był jak noworodek, którego wszystkiego trzeba uczyć od nowa – oddychania, jedzenia, mówienia. Gdy Alan leżał w łóżku, kurczowo trzymał się barierki, bo miał poczucie, że spada. Nie miał żadnej świadomości swojego ciała, nie wiedział, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. Musiał poznać na nowo siebie i otoczenie.
W jakim stanie Alan jest teraz?
Jest w trakcie rehabilitacji. Chodzi i mówi, choć zajmuje mu to więcej czasu. Uczestniczy w indywidualnych treningach karate. Lewa strona ciała nie jest jeszcze sprawna. Alan ma też kłopoty z jednym okiem z powodu urazu nerwów twarzy.
A w jakim jest stanie psychicznym?
Zaczął mówić, że nienawidzi siebie i swojej lewej rączki. Psycholog dziecięcy twierdzi, że to naturalne ujście emocji i lepiej, że Alan to wyraża, a nie tłumi w sobie. Staram się jakoś mu wytłumaczyć, żeby nie czuł do siebie złości. Pytam, czy nienawidzi też Tomka – kolegi z rehabilitacji, który ma niesprawną nóżkę. Alan zaprzecza, mówi, że bardzo lubi Tomka. Pytam więc: "A jego nóżki nienawidzisz, bo jest niesprawna?". Alan na to odpowiada, że nawet nie zauważył, że Tomek ma problem z nogą. Tą drogą staram się do niego dotrzeć.
W niedzielę (13.01) dowiedziałam się, że zmarł chłopiec, z którym Alan dzielił pokój w Budziku. Nazywał się Radek, miał 17 lat. Jeździł na motorze i podczas zawodów na torze w Poznaniu w 2018 roku uległ wypadkowi. To był fajny chłopak. Docierały do niego poszczególne sygnały. Łapałam go za rękę i mówiłam: "Radek, pokaż, jak odkręcasz gaz", a on kręcił moim palcem. Alan cały czas mówił, że jak Radek wróci do zdrowia, to nauczy go robić drifty. Nie powiedziałam synowi o śmierci Radka, wiem, że bardzo by to przeżył. Jeszcze nie czas.
Jakie są przewidywania lekarzy odnośnie stanu Alana?
Bardzo optymistyczne. Alan ma szansę odzyskać całkowitą sprawność ruchową. Musi tylko intensywnie ćwiczyć. Specjaliści kierują nas na roczną terapię do kliniki medycznej. Aktualnie prowadzimy na ten cel zbiórkę.
Czy wypadek zmienił Alana?
To na pewno ogromna trauma, ale Alan był dzieckiem o wielkim sercu i jest nim nadal. Przed wypadkiem wpłaciliśmy z mężem pieniądze na bożonarodzeniowe prezenty dla dzieci z onkologii. Syn wygrzebał to, co miał w swojej skarbonce i dołożył się do zbiórki. W tamtym roku pochowałam swoją młodszą siostrę, która zmarła na raka. Gdy chorowała, zorganizowaliśmy dla niej bieg charytatywny. Dorośli mieli przebiec pięć kilometrów, a dzieci jeden. "Ja biegnę pięć, bo przez jeden kilometr nie przekażę cioci tyle pozytywnej energii, ile potrzeba" – powiedział syn i przebiegł pięć! Teraz tłumaczę, mu, że siostra się nim opiekuje z góry, żeby szybko wrócił do zdrowia. Mówią, że dobro wraca. Wierzę, że do Alana też wróci.
Jeśli chcesz wspomóc Alana w walce o zdrowie, kliknij TUTAJ
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl