Wózkowe a szklanka herbaty
No i walnęła bomba. Profesor Zbigniew Mikołejko, zdenerwowany dewastacją ukochanego trawnika, dokonał podziału na matki dobre i złe, troskliwe i obojętne, czytające i ignorantki, dyskutujące i gdaczące.
13.09.2012 | aktual.: 13.09.2012 21:16
No i walnęła bomba. Profesor Zbigniew Mikołejko, zdenerwowany dewastacją ukochanego trawnika, dokonał podziału na matki dobre i złe, troskliwe i obojętne, czytające i ignorantki, dyskutujące i gdaczące. Krótko mówiąc: młode matki, które „są najzupełniej w porządku” i na wózkowe, które traktują dzieci jak alibi, nic nie robią, niczego nie czytają, za to klekoczą, pytlują i terroryzują otoczenie swoim macierzyństwem.
Po przeczytaniu opublikowanych w Internecie fragmentów jego felietonu, pobiegłam do kiosku po „Wysokie obcasy”, bo zapragnęłam przeczytać całość; w zalewie krytyki znalazło się kilka głosów, że to tylko taki satyryczny tekst był i właściwie nie ma o co się awanturować. Zapoznałam się z całością i tej satyry jakoś nie dostrzegam. Widzę złość, zaciętość i jednak (chociaż profesor potem przed tym zarzutem się bronił) pogardę dla kobiet w ogóle.
Ale to bardzo dobrze, że ten tekst powstał.
Przede wszystkim pokazał, że matkom w Polsce się nie odpuszcza. Lista wymagań, których spełnienie pozwoli nam zaledwie ubiegać się o tytuł mamy wystarczająco dobrej (bo do perfekcji nie dojdziemy nigdy) jest długa i cholernie frustrująca. Trzeba karmić piersią, ale nie za długo, bo to chore i pod żadnym pozorem w miejscu publicznym, bo to niesmaczne. Jak poród, to tylko naturalny, bez znieczulenia i absolutnie żadnej cesarki! („kiedyś baby rodziły bez znieczulenia po piątce dzieci i nie narzekały!”). W ciąży należy siedzieć w pracy aż do pierwszych skurczów, bo biorąc zwolnienie robimy w konia pracodawcę i ZUS; za to po porodzie wypadałoby posiedzieć w domu ze 3 lata, a jak dziecko nie dostanie się do przedszkola – to i 5. W końcu nie od wczoraj wiadomo, że żłobki i opiekunki zatrudniają tylko matki wyrodne.
Za to jak wrócimy do pracy, to już żadnych zwolnień i ucieczek na zebranie czy do lekarza, bo to niepoważne – co w ogóle za tłumaczenie, że dziecko chore (bachor jako alibi)?! No, a kiedy decydujemy się wyjść z potomstwem „do ludzi”, musimy być dbające, czułe, opiekuńcze, wyrozumiałe, ale i wymagające. I koniecznie ciche. Kontakt z innymi matkami jest dozwolony tylko pod warunkiem, że rozmowa dotyczyć będzie exposé premiera, ale najlepiej czytać wtedy książkę. I jednocześnie panować nad bachorem. Żeby nie deptał trawników.
Czy wózkowe naprawdę istnieją? Jasne. Sama zamieniam się czasami w potwora, bywa, że w najmniej odpowiednich momentach, nawet kiedy nie mam racji. Ale ten sam starszy pan z wyrazem największego obrzydzenia i pogardy na twarzy wypowiada się po raz kolejny (niepytany) na temat moich metod wychowawczych i wtedy puszczają mi nerwy i rzucam mu się gardła. Albo po dwóch godzinach spędzonych w przychodni dziecięcej, która zaprojektowana została z myślą o dorosłych, kiedy mój trzyletni syn z nudów po raz setny podchodzi do okna, a przechodząca korytarzem lekarka zwraca mi uwagę, że „on tak dotyka tej szyby rękami (!!!) i kto to teraz będzie czyścił”; wtedy nagle przechodzę na ciemną stronę mocy i ochrzaniam, pluję jadem i robię się ekspansywna. Każda matka staje się czasem wózkową. Tak jak pewnie wielu filozofów upierdliwymi starszymi panami.
Jasne, są i kobiety, które z takiego wrzaskliwego macierzyństwa uczyniły sposób na życie. Naprawdę czują się królowymi balu, wymuszają, krzyczą i tupią nogami i wierzę w to głęboko, że obcowanie z jakąkolwiek literaturą, nawet tą dziecięcą, jest im obce. Ale to jakiś margines, a nie osobna grupa społeczna, której istnienie zasługuje na serię sierpowych od profesora filozofa.
Dobrze jednak wiedzieć, że w ten sam sposób na matki patrzą i inni; pokazały to wyraźnie idące w setki komentarze pod kolejnymi tekstami o wózkowych. Niektórzy twierdzą, że profesor Mikołejko przełamał tabu, bo mamy to u nas nietykalne, święte krowy, chamskie baby, głupie na dodatek. Dzięki felietonowi sfrustrowanego starszego pana, runął (i w sumie dobrze) ten cholerny mit Matki Polki. Tak, matka to też człowiek, a nie pomnik czy majowa laurka. Czasami mamy doła, czasem emocje wygrywają z rozsądkiem, czasami łączenie kilku sfer życia słabo nam wychodzi i zapadamy wtedy na placu zabaw w stan katatonii, pozwalając naszym bachorom na obsypywanie się piachem.
O nieobecności ojców w wywodzie profesora wypowiadać się teraz nie będę, bo to temat na osobny tekst. Ale fakt, że ich oszczędził, nie oznacza, że rodzicielstwo w ich wykonaniu jest o niebo lepsze...
W całej tej aferze najbardziej zmartwiła mnie jednak reakcja obrońców mam. Reakcja niepokojąca i robiąca więcej złego niż dobrego.
Chodzi mi o komentarze typu „nie narzekajcie na wrzaskliwe dzieci, bo może kiedyś zostaną pielęgniarkami i będą wam zmieniać pieluchy” albo „krytykują egoiści, co sami dzieci nie mają, i kto im na starość szklankę herbaty poda?”
Kiedy czytam takie wypociny, krew mnie zalewa, bo w rodzicielstwie o wiele rzeczy chodzi, ale akurat ta szklanka herbaty i pieluchy to chyba ostatnie motywy, który przyszłyby mi do głowy. Czy naprawdę decydujemy się na założenie rodziny, bo chcemy zapewnić sobie pomoc przy higienie osobistej i stały dostęp do ciepłych płynów, gdy dopadnie nas starość? Czy rzeczywiście jesteśmy aż tak wyrachowani? Czy może jednak w tym biznesie zwanym rodziną chodzi o coś więcej? Uwagi herbaciano-pieluchowe to, niestety, najlepszy dowód na istnienie wózkowych i woda na młyn ich przeciwników. Błagam więc, zanim znowu ktoś wyrwie się z uwagą, jak to jego biedne dzieci będą z własnej kieszeni opłacać emeryturę tych wstrętnych bezdzietnych, ugryźmy się w jęzor i wyjdźmy na spacer pobiegać z bachorem. Byle z dala od trawników...