Wspomnienie Wołynia
Latem 1943 roku Janina Kalinowska z domu Sokół miała być może trzy latka (trudno to dziś ustalić).
- Pamiętam olbrzymią łunę na niebie. Ubranko na mnie się paliło, strasznie mnie piekło. Bardzo się bałam. Ale gdyby mnie ten strach trzymał, to ja bym w tym ogniu została. Bo oni, jak już zamordowali rodziców, to dom najpierw okradli, a później podpalili, taka była ich rutyna - opowiada dziś pani Janina.
11.07.2016 | aktual.: 11.07.2016 11:17
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dlaczego?
Oni, czyli banderowcy z Ukraińskiej Armii Powstańczej, choć nie tylko. Gdy przyszło atakować polskie wsie, dołączali cywile - znajomi, sąsiedzi. Pani Janina jest pewna, że przynajmniej niektórych z oprawców jej ojciec musiał znać. Ona sama widziała tylko jednego z nich. - Jak tak sięgnę pamięcią, to ten chłop był niezbyt duży, czymś przepasany, ale ja bym go nie rozpoznała. A pozostałych nie widziałam, to nie wiem - wspomina.
Pani Janina przed tą łuną nie pamięta nic, prawdopodobnie straciła przytomność. Ocknęła się przywalona ciałem swojej mamy, wyczołgała się spod niej, uciekła do najbliższego domu. Nie wiedziała, że mieszkał w nim Ukrainiec, akurat był sam, żonę Polkę i dzieci najwyraźniej gdzieś wcześniej wysłał, może wiedział, na co się zanosi? Gdy dziewczynka zastukała do jego drzwi, zamknął ją w jakimś pomieszczeniu bez okna, pani Janina pamięta tylko ciemność, wyszeptaną komendę "siedź cichutko" i strach. - Ja nic nie rozumiałam. Dlaczego tata tam został? Dlaczego mama nie chciała iść ze mną? Nie zdawałam sobie sprawy, że oni są już pomordowani. Że już ich nie zobaczę - wspomina.
Reszta opowieści to strzępki informacji, opatrzone w dodatku wieloma znakami zapytania. U Ukraińca w ukryciu spędziła jakiś czas ("raczej krótko, góra kilka dni"), stamtąd odebrał ją jakiś pan ("może były osadnik wojskowy"), dalej trafiła do Włodzimierza Wołyńskiego, pod skrzydła polskiej rodziny ("to byli raczej znajomi ojca"). Z nią została wywieziona na roboty do Niemiec. W 1947 roku trafiła do domu dziecka prowadzonego przez Polski Komitet Pomocy Społecznej w Zamościu.
Pani Janina jest niemal pewna, że nikt z jej rodziny nie ocalał. - Moje nazwisko było zbyt popularne, z domu jestem Sokół, nie mam żadnych danych, żebym mogła kogoś szukać. A myślę, że gdyby ktoś z dorosłych z rodziny przeżył, to by próbował mnie odnaleźć - wyjaśnia. Wiele lat później, gdy już zaczęła pracę w Stowarzyszeniu Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu, udało jej się dotrzeć do kobiety, która znała jej babcię. - Mieszkała w Żurawcu koło Kisielina. Mówiła mi, że słyszała, że moja babcia została pochowana razem z jej rodzicami. Jak odkopali grób, to nie dało się jej poznać, tak została zabita - mówi.
Krzyk rozdarł niebiosa
Była niedziela, około południa, rodzina Olaszczyków właśnie zasiadła do obiadu. W powiększonym gronie, bo tego dnia do ojca Antoniego, matki Katarzyny i dwójki dzieci, 10-letniej Zosi i 3-letniego Bolka, zajechał z wizytą kuzyn Józef z żoną i siostrzeńcem. Nagle rozległy się strzały (później okaże się, że dochodziły z Porycka, konkretnie z tamtejszego kościoła), a chwilę po nich łomot w drzwi. Do domu wlało się kilku uzbrojonych Ukraińców, na czele z Karawanem, policjantem z Sokala, byli też i cywile. "Idźcie do lasu, tam będzie bezpieczniej, my tu będziemy walczyć z Niemcami " - rozkazali. Niby logiczne: wieś leżała w końcu na granicy zaborów rosyjskiego i niemieckiego.
Mała Zosia nie bała się, wśród niespodziewanych "gości" rozpoznała twarze ojców swoich koleżanek ze szkoły. Nie rozumiała, czemu tata odmawia, zapewnia "damy sobie radę". Choć już wcześniej podsłuchała, jak wuj mówił mu, że "jakiś ruch panuje", że "wszędzie pełno Ukraińców", że "pewno coś się dzieje złego". - Ale nikt nie przypuszczał, co to może być - mówi 83-letnia dziś Zofia Szwal.
Dopiero później dowiedziała się, że już o poranku wieś została "wyczyszczona" z mężczyzn, 15 z nich napastnicy zabrali do lasu, razem z końmi. Mieli rzekomo pomagać w transporcie pomocy dla ukraińskich partyzantów. Gdy jej tata odmówił opuszczenia domu, "jeden z bandytów zdjął karabin maszynowy, który miał przewieszony przez piersi, wycelował i powiedział: wychodzicie czy mam was tutaj pozabijać?". Kuzyn Józef skłamał, że jest Ukraińcem, dopytywał, co ma robić. "Zaprzęgaj konie i szybko stąd uciekaj" - usłyszał.
Wypędzeni z domu zobaczyli, że cała wieś, ponad 300 osób, gromadzi się na drodze. Kuzyn w tym czasie pospiesznie szykował wóz. - Mój ojciec znał niektórych z tych Ukraińców, nie wszystkich, ale wielu, tam się przecież urodził, wychował. Odezwał się do jednego, który był jakiś tam znaczniejszy: "pozwól, żeby moje dzieci mogły pojechać tą furmanką, która ode mnie wyjedzie". A ten odpowiedział, że nikt nigdzie nie pojedzie, że zaraz pójdziemy tam, gdzie trzeba - wspomina pani Zofia. Tam to znaczy do lasu, gdzie "będzie bezpieczniej" - jak zapewniali wciąż Ukraińcy. Gdy kuzyn wyjechał już na drogę, ten "znaczniejszy" polecił jednak Antoniemu: "wsadzaj dzieci na wóz". A kuzynowi: "wysadź je pośrodku wsi, pod krzyżem".
O tym, co się działo w Orzeszynie, pani Zofia dowiedziała się wiele lat później, od jedynej ocalonej, Muniakowej. Sama pamięta tyle, że ojciec posadził na furmance najpierw ją, później brata, że oplotła mu ramionami szyję, że płakała i prosiła, żeby ich nigdzie nie wywozić. Że już na wozie dostrzegła siekiery, kije, młoty wciśnięte za pasy Ukraińców. Że pod krzyżem wuj ich nie wysadził, dogadał się z banderowcami, że zawiezie dzieci do sołtysa sąsiedniej wsi, Samowoli. Wreszcie, że odjeżdżając usłyszała "krzyk rozdzierający niebiosa".
Już tu nie wrócicie
W tym czasie, według relacji Muniakowej, wszystkich mieszkańców Orzeszyny uzbrojeni Ukraińcy podzielili na dwie grupy. Część powiedli na skraj lasu, część na pole. Przerażeni ludzie błagali: "pozwólcie odejść, nie wrócimy tu nigdy". W odpowiedzi słyszeli: "tam, gdzie idziecie, to już nigdy nie wrócicie tutaj". Później w ruch poszły młoty, kije, siekiery, łomy. Karabiny też, ale z rzadka, raczej oszczędzano kule. Były przeznaczone dla tych, co zbijali się w grupki, próbowali się bronić, wyrywać narzędzia zbrodni. - Jak skończyli niby to mordowanie, był jeden wielki krzyk, pisk, płacz. Kto był jeszcze żyw, to zawiązywali mu nogi takimi powrósłami ze zboża i ciągnęli do dołów - wspomina słowa ocalonej mieszkanki wsi pani Zofia.
Muniakowej właśnie tak udało się przetrwać - gdy poczuła, że ma krępowane nogi, że już ją ciągną do okopów, krzyknęła po ukraińsku: "ja jestem żywa". - Była tak zbroczona krwią, że nie było widać, kto to jest. Okłamała ich, że jest Ukrainką, ich krewną, bo znała ojców tych zbrodniarzy, a byli do nich bardzo podobni, więc wymieniła ich z nazwiska, podała szczegóły z życia. To ją puścili wolno, odnalazła swoją córkę w zbożu, razem tam się ukryły, nie znaleźli ich. Tak przeżyły - opowiada pani Zofia. I dodaje, że jej mamie też nieomal się udało. - Od tej kobiety wiem, że mama była ciężko ranna. Prosiła: "puśćcie mnie, jestem Ukrainką, tam zostały moje dzieci, zginą beze mnie z głodu, z biedy". Dali jej jakieś kije, żeby się podparła na nich i mogła odejść, ale któryś to zauważył, krzyknął: "czegoś ją puścił, toż to Polka!". Wtedy ją z powrotem zabrali i zastrzelili.
11 lipca 1943 roku w kolonii Orzeszyna zginęło 306 Polaków, pani Zofia oblicza, że wśród nich było 130 dzieci, może więcej. Kilkorgu udało się ponoć uciec, schowały się w lesie albo w łanach zbóż, bały się oddalić, a nuż ktoś z rodziny będzie ich szukał? I rzeczywiście, ktoś ich szukał. - Jak zmęczone, głodne w tych kryjówkach pousypiały, to je zaraz znaleźli, pomordowali - mówi pani Zofia.
Pytanie retoryczne
Obie ocalone zgodnie podkreślają: nikt się niczego nie spodziewał, a już na pewno nie takiej tragedii. - Bywało przecież tak, że z w południe z jednego talerza zupę jedli, Polacy i Ukraińcy, sąsiad z sąsiadem. A wieczorem przyszli i wymordowali - mówi pani Janina. Pani Zofia wspomina z kolei, że w przeddzień zbrodni, w sobotę wieczorem, do pierwszego domu na skraju Orzeszyny przyszła jakaś starsza Ukrainka, powiedziała, żeby jeden drugiemu przekazali, że nazajutrz będą ich mordować, żeby ludzie zawczasu uciekali. "Tylko mnie nie wydajcie, że ja wam powiedziałam" - prosiła.
- Ten, który to usłyszał, poszedł do sąsiadów, doszli do wniosku, że ona chyba postradała zmysły, nie uwierzyli. A na drugi dzień już się zaczęło - mówi pani Zofia. - Wieś otoczyli nocą, za dnia wszystkich wymordowali, wszystko poszło z dymem, moja Orzeszyna zniknęła z powierzchni ziemi, nic tam nie zostało - wyjaśnia. Na ziemi wołyńskiej stopę postawiła dopiero niespełna ćwierć wieku później, w 1967 roku. Ucałowała ją, zgarnęła grudkę i parę kwiatów, zasuszyła. Tylko to jej zostało z Wołynia, dzieci włożą jej tę ziemię i kwiaty do trumny.
Pani Janiny Kalinowskiej jedyne pamiątki po rodzicach to kilka puzzli, które nijak poskładać w całość. Wie na pewno, że jej ojciec nazywał się Jan Sokół i że mieszkali w kolonii Funduma. I to by było na tyle. Jak miała na imię matka, pani Janina wciąż nie ustaliła na pewno, w jej rodzinnych stronach drapią się po czołach, szperają w strzępkach historii przekazywanej z pokolenia na pokolenie, mówią, że mogła być Aniela, a mogła Amela. Nazwisko panieńskie też jest zagadką, do dziś pani Janina nie wie, czy matka była z domu Rozwadowska, czy Zawistowska. Nie sposób nawet ustalić, kiedy dokładnie pani Janina się urodziła. Gdy 24 lata temu w rodzinnej miejscowości stawiała krzyż, podeszła do niej jakaś kobieta, zaczęła opowiadać, że się ponoć jakieś polskie dziecko w jej domu uchowało, na oko miało trzy lata, góra trzy i pół. Z rozmowy wyszło, że to była najprawdopodobniej pani Janina.
Choć minęły 73 lata, pani Janina zapewnia (w imieniu swoim i innych cudem ocalonych), że strach wciąż w niej tkwi. - Jak wyszłam z domu dziecka, zamieszkałam w bloku, tu sąsiad, tam sąsiad, to się tak nie bałam. Natomiast od 10 lat mieszkam z córką i jej rodziną. Jak gdzieś wyjadą i nie ma ich w nocy, to ja w ogóle nie śpię, bo mnie się wydaje, że wokoło już są banderowcy. I to powie każda z ofiar. Pani rozumie, że to zostaje do końca życia? - pyta, tylko retorycznie, pani Janina.
Podwójny ból
Pani Janina i pani Zofia na Wołyń jeździły od kilkudziesięciu lat regularnie. Do dziś rzadko kto chce tam rozmawiać o tym, co stało się ponad 70 lat wcześniej. Pani Zofia, gdy za namową męża pojechała do ukraińskiej wsi, po sąsiedzku z nieistniejącą już Orzeszyną, zajrzała do jednego domu, który pamiętała z dzieciństwa. Nikt nie mógł uwierzyć, że przeżyła, dotykali ją jak ducha z tamtego świata. Do pani Janiny z kolei raz podszedł młody Ukrainiec, powiedział: "Wybaczcie. Wy mi wybaczcie. Oni chyba nie wiedzieli, co robili". Sama zapewnia: Ja nie chcę ich przeprosin. Chcę tylko, żeby powiedzieli prawdę: Tak było, źle zrobiliśmy, to się więcej nie powtórzy. To by nam wystarczyło.
Za chwilę stwierdza nerwowo: Ale oni mówią, że to była wojna polsko-ukraińska. Jak mężczyzn zabrali na front, zostały kobiety, dzieci i starcy, to ja się pytam, jaka toż to mogła być wojna z banderowcami? Owszem, winię ich za to, że tak postąpili tylko dlatego, że chcieli samostijnej Ukrainy, że wymordowali Polaków tylko dlatego, że byli Polakami. Ale przecież nie wszyscy byli źli, ten, do którego poszłam, mógł mnie zabić, mógł wrzucić z powrotem w te płomienie. Jest wielu dobrych Ukraińców. Dlatego teraz winię nasz rząd, to jest nie do przyjęcia, żeby robić jedno święto, 17 września, dzień męczeństwa (jeden z dwóch oczekujących na rozpatrzenie w Sejmie projektów ustaw ws. rzezi na Wołyniu zakłada ustanowienie 17 września dniem męczeństwa Kresowian - red.). Wtedy Ukraińcy świętować będą zjednoczenie Ukrainy, będą tańczyć i radować się. A Wołyniacy w tym samym dniu będą opłakiwać swoich najbliższych. Jak to się ma do siebie? I co ja mam świętować, że mi rodziców zabili, jak ja nie mam grobu, nie mam gdzie położyć kwiatka? Pani Zofia dodaje: To jest podwójny ból, jeżeli ojczyzna zapomina o własnych dzieciach.
Pod Sejm przyjechały z Zamościa na początku lipca. Nie po zemstę, tylko po prawdę.
Janina Kalinowska i Zofia Szwal od ponad 20 lat działają w Stowarzyszeniu Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu. Same ocalały z rzezi sprzed 73 lat, dziś w imieniu innych cudem uratowanych i rodzin ofiar domagają się ustawy sejmowej o ustanowieniu 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa Ukraińskiego na Polakach.
Apelują do posłów, senatorów, kolejnych premierów i prezydentów, a nawet do papieża. W liście do Franciszka z sierpnia ub. roku pani Janina pisała (jak dotąd bez odpowiedzi): "Mimo upływu czasu ponad 72 lat pamiętamy tamte krwawe dni i czerwone noce rozświetlane pożogą palonych chat, domów, kaplic i kościołów. Zapach palonych ciał ludzkich żywych czy martwych towarzyszą nam przez całe nasze życie. (…) Naziści ukraińscy od 1939 do 1947 roku wymordowali około 200 tysięcy Polaków, w tym na Wołyniu około 70 tysięcy. Morzem krwi zapłacono bycie Polakiem. Nie mieli katolickich pogrzebów, nie mają grobów. Dlatego nie zapalimy im tam zniczy, nie położymy wiązanek kwiatów na grobach, gdzie rodzinne były domy. Cisza krzyczy, a historia wciąż milczy o nich. Nie oddano Im należytego szacunku i sprawiedliwości".