Blisko ludziWszystkich bliskich ma na cmentarzu. Poruszająca historia Jolanty Bartkowiak

Wszystkich bliskich ma na cmentarzu. Poruszająca historia Jolanty Bartkowiak

Większość życia spędziła wśród dzieci. Najpierw jako niania, potem jako woźna w przedszkolu nr 10 w Sopocie. Los okrutnie ją doświadczył. Najpierw straciła męża i syna, potem córkę - podczas ubiegłorocznej wichury, która przeszła przez Polskę. Kiedy konar spadł na jej Anię, ona była przytomna. Widziała, jak jedna z ostatnich bliskich jej osób umiera.

Wszystkich bliskich ma na cmentarzu. Poruszająca historia Jolanty Bartkowiak
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta
Magdalena Drozdek

8 listopada 2015 roku. Informacyjna Agencja Radiowa podaje: Wichury w centralnej i północnej Polsce. W Sopocie drzewo przygniotło dwie kobiety. Jedna zginęła na miejscu. Druga trafiła do szpitala. Do południa w niedzielę w całej Polsce strażacy interweniowali prawie 500 razy. Najczęściej na Pomorzu i Warmii i Mazurach. W wielu miejscach nie ma prądu. Na Bałtyku sztorm. Po weekendzie synoptycy zapowiadają załamanie pogody. Ma padać i znacznie się ochłodzić. Nadal będzie mocno wiało.

Dla 57-letniej Jolanty Bartkowiak i jej 35-letniej córki Ani to miał być zwykły dzień. Od jakiegoś czasu wykonywały proste prace dla miasta – efekt ugody z urzędem, który zgodził się, by kobiety porządkowały sopockie ulice po tym, jak nie były w stanie spłacać zadłużonego mieszkania. W mieście szalała wichura, a one zbierały butelki i papierki walające się na drodze.

Ulica Chrobrego – chciały przejść na drugą stronę. Nagle usłyszały potężny trzask. Nawet nie oglądały się za siebie. Pani Jola nie pamięta, która z nich pierwsza krzyknęła: „Uciekajmy!”.

Moment, który wszystko zmienił

- Pamiętam, jakby to było wczoraj. Chciałyśmy biec, ale gałęzie i tak nas dosięgły. Ja cały ten czas byłam przytomna. Klęczałam, nie mogłam się podnieść. A córka leżała pod tym konarem. Krzyczałam, by ktoś ją ratował. O siebie się nie martwiłam, ale o nią tak. Miała 35 lat, była dopiero co po ślubie, małe dziecko czekało na nią w domu. Ja to tam pal licho... – wspomina.

Los chciał, że akurat przechodził tamtędy mężczyzna z psem. To on zawiadomił straż pożarną i pogotowie.

– Wszystko potrafię sobie przypomnieć. Przyjechała straż. Jakiś młody człowiek powtarzał mi tylko, żebym mówiła, żebym cały czas mu coś opowiadała. Zanim wsadzili mnie na noszach do karetki, chcieli założyć mi gorset, a ja w tym szoku mówiłam im, że nie, bo mam apaszkę na szyi – dodaje.

Córki już nie widziała. Ratownicy zabrali panią Jolę do szpitala, tam od razu przewieziono ją na rezonans. – Ostatnie, co pamiętam z tego dnia, to jak lekarz każe mi ręce trzymać po bokach, żebym się o nic nie uderzyła. Straciłam przytomność – opowiada.

„Tak bardzo kochałam swoje dzieciaki”

Kiedy dzwonię do pani Joli, cały czas jest w szpitalu. Od listopada go nie opuszcza. Od ciągłego leżenia ma już rany, nogi wspomagają stabilizatory – nadzieja na to, że kiedyś normalnie będzie chodzić. Gdy media przestały interesować się sprawą, ona cały czas walczyła o swoje życie.

Od początku wspiera ją brat i teściowie córki. To od nich dowiedziała się, że Ania zginęła tamtego dnia.

- Obudziłam się i od razu pytałam co z Anią. A oni mieli takie coś w oczach. Trudno im było mi to powiedzieć. Brat strasznie to wszystko przeżył. Powiedzieli mi, potem przyszła pani psycholog – wspomina.

Dla pani Joli to nie jedyna tragedia, jaka zdarzyła się w jej życiu. Niewiele jest osób, które żyłyby z takim bagażem doświadczeń i jeszcze patrzyły pozytywnie w przyszłość. O wszystkim, co ją spotkało, opowiada spokojnie, nikogo nie oskarża.

Nie miała w życiu lekko, to pewne. Dzieciństwo spędziła w domu dziecka. Kiedy dorosła, zaczęła szukać pierwszej pracy. Chciała się usamodzielnić. Niedługo później poznała swojego przyszłego męża. – Tak to już jest, że dzieci z takich miejsc, chcą jak najszybciej założyć własną rodzinę. Dobrze się uczyłam, chciałam iść jeszcze na studia. No ale urodziły się dzieci, więc poświęciłam się im – opowiada.

Na świat przyszło dwoje malców: chłopiec i dziewczynka. – Tak bardzo kochałam swoje dzieciaki – mówi.

Syn zginął kilka lat temu w wypadku samochodowym. Dla niej to była ogromna trauma.

– Nie mogłam się poddać, musiałam żyć dla córki – dodaje.

Wkrótce okazało się, że mąż ma poważne problemy ze zdrowiem. Choroba wykańczała go fizycznie, a rodzina musiała żyć z niewielkiej pensji pani Joli, która już wtedy pracowała w przedszkolu, i renty chorego. 500 złotych – tyle mu przysługiwało. Tyle samo płacili za leki.

Tak zaczęły się ich problemy finansowe. Zadłużenie mieszkania rosło, córka i jej mąż nie byli w stanie pomóc. Dodatkowo okazało się, że pani Jola też jest chora. – Jakiś czas temu miałam operację serca. Wtedy przetoczyli mi krew i jak się później okazało, zaraziłam się żółtaczką. Na początku tego nie odczuwałam, ale potem pojawiły się pierwsze dolegliwości. Bolały mnie kości, głowa. Rachunki za leki się podwoiły, a kiedy lekarz postawił diagnozę, to straciłam prawo do wykonywania zawodu niani. Załamałam się. Potem pani z medycyny pracy przyznała, że może zbyt pochopnie wydała decyzję – przyznaje kobieta.

Straciła najbliższych

Zmarł syn, zmarł też mąż. Został jej tylko brat. – Miałam fajne dzieciaki, takie ułożone. Mąż też był dobrym człowiekiem. To była moja druga połówka. Mieliśmy być razem na zawsze, a stało się tak, że to ja byłam z nim do samego końca. Córka była moją przyjaciółką. Wspierałyśmy się. Byłam z niej dumna. Patrzyłam, jak zakłada swoją rodzinę, jak kończy szkoły, była nawet na studiach. Teraz tak myślę, jak to będzie żyć bez niej? Wszystko, co kochałam, to mi umknęło – mówi.

Pani Jola walczy teraz o to, by nie stracić kolejnej, ważnej części swojego życia – pracy w przedszkolu, gdzie pracuje już tylko jako woźna. Tam czekają na nią jej kochane „dzieciaczki”, jak je cały czas pieszczotliwie nazywa.

To właśnie w przedszkolu znalazło się całe grono jej przyjaciół, którzy robią wszystko, by jej pomóc. 28 lat pracowała z dziećmi, niektóre z nich już dorosły, mają swoje rodziny – przychodzą do szpitala, by ją wspierać.

- Sama nie jestem. Przychodzą koledzy, koleżanki z pracy, jest brat z żoną, siostra męża, teściowie córki. Pewnie, że jest ciężko. Po coś jednak ta Bozia mnie zostawiła na tym świecie – mówi.

Wciąż nie może uwierzyć, że znalazło się tyle osób, gotowych jej pomóc.

- Mam takie duże wsparcie. Ja już nie uciekam przed problemami. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierają. Boże, ja nie mogę uwierzyć, że oni są ze mną. A większość to kompletnie nieznane osoby – dodaje.

Na panią Jolę wciąż czeka intensywna terapia, potem ma być przewieziona do ośrodka Caritasu, skąd będzie mogła wrócić do swojego domu. O pomoc apelują dziś pracownicy sopockiego przedszkola. Każdy, kto chce wesprzeć finansowo kobietę, może zrobić to za pośrednictwem Caritas Archidiecezji Gdańskiej. Pracownicy utworzyli specjalne subkonto (numer konta 13 1160 2202 0000 0001 0431 3691), na które można wpłacić dowolny datek. Zgromadzone środki zostaną przeznaczone na pokrycie kosztów leczenia i rehabilitacji pani Joli oraz zakup sprzętów ułatwiających samodzielne funkcjonowanie.

- Czy mam teraz jakieś marzenie? Ja jestem dobrej myśli. Córki nie pożegnałam, więc chciałabym tylko zapalić serduszko na jej grobie – mówi.

md/ WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (89)