Żałoba ma różne oblicza. Rozmowa z Anją Franczak, pierwszą w Polsce profesjonalną towarzyszką w żałobie
- Kiedy uczestniczyłam w przygotowaniach do pogrzebu ciała starszego pana, obok stała trumna, w której leżała młoda kobieta, ubrana do pochówku w suknię ślubną. Była w moim wieku i podobnie jak ja kilka miesięcy wcześniej, wyszła za mąż. To było jak spojrzenie w przerażające lustro. Ten moment brutalnie mi uświadomił, jak cienka jest linia między życiem a śmiercią - wspomina Anja. Dziś pomaga Polakom poradzić sobie ze stratą.
Małgorzata Szerfer-Niechaj: Jakie kwalifikacje musi mieć profesjonalny towarzysz w żałobie?
Anja Franczak: W Polsce ten zawód wciąż jest nieznany, więc nie ma określonych standardów. Blisko pół roku temu zostałam pierwszą osobą, która wykonuje u nas ten zawód. W innych krajach jest on dość popularny. W Niemczech, gdzie przeszłam kurs i uzyskałam certyfikat w uprawnionej do tego instytucji, profesja ta istnieje od ponad 20 lat. W szkoleniu brali udział psychologowie, osoby sprawujące różne funkcje w Kościele, pracownicy szpitali, hospicjów i domów pogrzebowych, bo kontakt ze śmiercią mają ludzie z różnych środowisk. Pogłębiony proces rekrutacji sprawdza predyspozycje do wykonywania tego zawodu: otwartość, umiejętność słuchania i komunikacji, empatię, gotowość do przepracowania własnych doświadczeń.
Czy w Polsce ten zawód ma szansę się upowszechnić?
Zdecydowanie. Kiedy w zeszłym roku zaczęłam się nieśmiało ujawniać publicznie, miałam wątpliwości, jakie będą reakcje. Jestem pozytywnie zaskoczona. Zgłaszają się do mnie osoby szukające wsparcia w procesie przeżywania żałoby oraz zawodowcy, którzy mają z nimi styczność, np. terapeuci, i chcą wiedzieć, jak lepiej im pomóc. Mam też zapytania o zagraniczne szkolenia, więc mam nadzieję, że wkrótce będzie nas więcej.
Z czego wynika potrzeba pomocy profesjonalnego towarzysza w żałobie? Przecież śmierć jest czymś naturalnym i od wieków ludzie sami radzili sobie z żałobą.
Większość ludzi radzi sobie z żałobą, ale są tacy, którzy się gubią i w pewnym momencie dochodzą do ściany. Bywa, że bliscy chcą im pomóc, ale nie wiedzą jak. Czasami właśnie otoczenie mimowolnie popycha osobę w żałobie do szukania wsparcia u profesjonalisty. Coraz częściej jako społeczeństwo nie zdajemy egzaminu ze wspierania osób w żałobie, oczekujemy, że jak najszybciej wrócą do normy, tyle że w tej sferze nie ma normy. Wiele osób w żałobie spotyka się z krytyką albo z "poradami”, które sugerują, że coś z nimi jest nie tak.
Ta presja nie pomaga w pokonaniu bólu i tęsknoty, wręcz utwierdza w poczuciu samotności. Wraz ze zmianami cywilizacyjnymi zanikają też rytuały związane z obrzędowością pogrzebową. Zwykle umieramy w szpitalu, a ciało przejmuje zakład pogrzebowy. Bliscy muszą sami sobie radzić z nagłą pustką. Jeszcze dwie generacje wstecz zawiązywała się wspólnota, która czuwała przy zmarłym i łączyła się w żałobie. Przez wieki śmierć była czymś naturalnym, nie była tabu, jak obecnie. Dziś została przesunięta ze sfery osobistej do sfery profesjonalistów, co utrudnia ludziom jej przeżywanie.
Udało się pani oswoić śmierć?
Nie boję się rozmawiać o śmierci. W swojej pracy słyszę wiele drastycznych historii, które mnie wzruszają, ale nie przerażają. Kiedy myślę o śmierci osób, które kocham, czuję lęk, ale w sferze zawodowej on całkiem znika.
Mimo to na pewno są poruszające momenty, które pozostają w pamięci?
Największe wrażenie zrobiło na mnie pewne doświadczenie podczas praktyk w niemieckim domu pogrzebowym. Kiedy uczestniczyłam w przygotowaniach do pogrzebu starszego pana, obok stała trumna, w której leżała młoda kobieta, ubrana do pochówku w suknię ślubną. Była w moim wieku i podobnie jak ja kilka miesięcy wcześniej, wyszła za mąż. To było jak spojrzenie w przerażające lustro. Ten moment brutalnie mi uświadomił, jak cienka jest linia między życiem a śmiercią. I stale mi o tym przypomina.
Czego oczekują osoby, które się do pani zgłaszają?
Zwykle chcą opowiadać o bliskim zmarłym, bo inni nie chcą już słuchać. Niektórzy zgłaszają się, bo martwią się, że coś jest z nimi nie tak – bo nie mogą przejść nad śmiercią do porządku dziennego, a ludzie z ich otoczenia mówią, że ich żałoba trwa za długo, że czas wyrzucić rzeczy zmarłego. Prawie wszyscy opisują mi swoje odczucia, a potem pytają: "Czy to normalne?”. Każdy wraca do "żywych” w swoim tempie, niecierpliwość społeczna jest krzywdząca. Sama tego doświadczyłam.
Co pani pomogło przejść przez żałobę?
W trakcie szkolenia dużo pracuje się z własnymi doświadczeniami. W bezpiecznych warunkach przyglądałam się wszystkim obliczom swojej żałoby po śmierci nienarodzonego dziecka. Kiedy po poronieniu pękło mi serce, to słyszałam, że nie powinnam trwać w smutku. Jedną z najgorszych rzeczy, jakie może usłyszeć kobieta po poronieniu, jest, że to jeszcze nie było dziecko, albo że przecież będę mieć kolejne. Byłam załamana i wewnętrznie rozdarta, bo zaczynałam myśleć, że ludzie z mojego otoczenia mają rację, że moje emocje nie są normalne. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak naprawdę potrzebowałam, żeby ktoś utwierdził mnie w tym, że przeżywam koszmar i mam do tego prawo. Wśród bliskich nie znajdowałam oczekiwanego wsparcia. Moment, kiedy trafiłam na profesjonalistów, którzy uznali mój ból za zasadny i nie próbowali mnie na siłę pocieszyć, był przełomowy.
Czy z perspektywy czasu, pochówek dziecka, na który się pani nie zdecydowała, zmieniłby przeżywanie żałoby?
Tak. Po poronieniu byłam w rozsypce. Tymczasem zamiast wsparcia dostałam do wypełnienia formularz, gdzie jednym z pytań było, czy chcę pochować płód. Byłam w szoku, a pielęgniarka zaczęła mnie od tego odwodzić, mówiąc o zawiłych formalnościach, konieczności zakupu grobu, kosztach. Nie miałam siły myśleć ani walczyć. Tak poważnej decyzji nie podejmuje się w parę minut. Zaczęłam sobie wyobrażać moje kilkucentymetrowe dziecko w wielkiej trumnie. Ostatecznie zakreśliłam "nie”. Dopiero po czasie zdałam sobie sprawę, jak ważne jest rytualne pożegnanie i jaką dziurę pozostawił we mnie jego brak.
Po latach znalazłam w sobie siłę i sposób, żeby symbolicznie wypełnić tę wyrwę. Długo myślałam, że moje dziecko wyrzucono do śmieci. Gdy po wielu telefonach dowiedziałam się, że nieodebrane płody trafiają do zbiorowej mogiły, znalazłam ten cmentarz i zabrałam z tego zaniedbanego, strasznego miejsca garść ziemi do mojego rodzinnego grobu w Niemczech. Od momentu tej symbolicznej przeprowadzki w moim sercu to tam spoczywa moje dziecko. To było jak zaproszenie go do naszej rodziny, które przyniosło mi dużą ulgę.
Czy pandemia wpływa na przeżywanie żałoby po tych, których często przez restrykcje nie można należycie pożegnać?
To jeden z głównych tematów, jakie pojawiają się aktualnie w moich rozmowach z klientami. W ciągu ostatnich 2 miesięcy dużo ludzi rozpoczęło utrudniony proces żałoby, bo do naturalnego bólu i smutku dochodzi niemożność pożegnania ze zmarłym. W sytuacjach wykluczenia z rytuału pochówku warto szukać innych sposobów na symboliczne pożegnanie. Można spróbować powołać wspólnotę żałobną za jakiś czas albo stworzyć osobisty rytuał. Po jakimś czasie można pomyśleć o tym, co zrobić z rzeczami osoby zmarłej w sposób kreatywny i niekonwencjonalny. Z ubrań zmarłego można np. uszyć poduszkę.
Rzeczy, które w obecnej formie sprawiają ból, w innej mogą zająć ważne miejsce w naszym życiu. Formą pożegnania może być spisanie wspomnień, odwiedzenie miejsca, które w danej relacji miało znaczenie, albo ugotowanie ulubionej potrawy osoby, która odeszła. Często wpadamy z moimi rozmówcami na pomysły, jak uczcić pamięć o zmarłych, przepracować żałobę i żyć dalej ze stratą. Takie osobiste rytuały, dla innych niezrozumiałe albo śmieszne, mają ogromny potencjał uzdrawiający.
Zobacz także: Siłaczki odc. 6. Cykl Klaudii Stabach. Dajemy kobietom wsparcie, na jakie zasługują
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl