Zostawiły swoje rodziny, by walczyć w Afganistanie. Pierwszy, tajny kobiecy oddział na froncie
„Zostań częścią historii” - głosiło hasło ze słynnego plakatu rekrutacyjnego, rozwieszonego na ulicach Stanów Zjednoczonych, na kilka lat przed pierwszymi misjami w Afganistanie. Wiele kobiet zgłosiło się do nowego oddziału.
12.10.2015 | aktual.: 12.10.2015 18:32
„Zostań częścią historii” - głosiło hasło ze słynnego plakatu rekrutacyjnego, rozwieszonego na ulicach miast w Stanach Zjednoczonych, na kilka lat przed pierwszymi misjami w Afganistanie. Wiele kobiet zgłosiło się do nowego oddziału. Walczyły u boku najlepszych, ale nikt w kraju o nich nie wiedział. Były pierwszymi żołnierkami, które przecierały drogi przyszłym koleżankom, zanim było to oficjalnie dozwolone.
Porucznik Meg Curran była jedną z pierwszych kobiet, które postanowiły odpowiedzieć na ogłoszenie z plakatu. Od kilku lat wiedziała, że jej życie nierozerwalnie złączy się z działalnością wojskową. Chciała zrobić coś dla swojego kraju. Ojciec, żołnierz Marines, od dziecka wpajał jej, jak ważny jest patriotyzm i poświęcenie. Do tej pory siedziała przy biurku w Fort Sill, przerzucała dokumenty i uzupełniała arkusze Excela. Wszystko zmieniło się, kiedy postanowiła włączyć się w nowy projekt armii.
Cultural Support Team (CST) miał być pierwszym kobiecym oddziałem w Stanach Zjednoczonych. Kongres stanowczo zabronił wysyłania kobiet do walki z terrorystami. One miały być prawdopodobnie pierwszymi żołnierkami, które trafią na front. Program, który obiecywał rekrutkom „stanie się częścią historii”, powstał dopiero po wielu latach obecności Amerykanów w tamtym rejonie. Urzędnicy w Pentagonie zastanawiali się, jak mają wygrać wojnę, bez udziału kobiet. Ich dotychczasowa nieobecność na froncie powodowała wiele przeszkód.
Kobiecy oddział miał służyć z najlepszymi, członkami SEALs i Rangersami. To ich zadaniem miało być wspieranie żołnierzy i przeszukiwanie kobiet, które mogłyby wspierać terrorystów. – Sprawdzały się w polu każdego dnia. Wychodziły tam, miały odwagę i śmiałość w działaniu. Znajdowały broń, odszukiwały pociski, rozmawiały z ludźmi, do których sami nigdy byśmy nie trafili – wspomina jeden z Rangersów.
Jakie wymagania miały spełniać? Wysportowane, potrafiące szybko rozwiązywać problemy i podejmować kluczowe decyzje, miały sprawnie się poruszać w ciemności i dotrzymywać kroku doświadczonym żołnierzom. By dostać się do oddziału, przeszły mordercze treningi. Doświadczeni nazywali to „Godzinami w piekle”. Biegały dziesiątki kilometrów z 60-kilogramowym obciążeniem, wspinały się po kilkunastometrowych ścianach, rozbrajały bomby. Ze 110 kandydatek została zaledwie garstka.
Nastoletnie wojowniczki
Żartobliwie okrzyknięto je „Różową Brygadą”. Wśród nowych rekrutek były nastoletnie studentki, matki, sportsmanki. Obok Curran do oddziału zgłosiła się m.in. Amber Treadmont, która w wieku 19 lat służyła już w Bośni. Zawsze chciała pojechać na wojnę i szukała swojej drogi, by się tam dostać. Nowy oddział był jej szansą. Podobnie jak dla Kate Raimann, miłośniczki musicali i niespełnionej piosenkarki, która od zawsze była buntowniczką. Teraz chciała przełamać stereotyp, że tylko mężczyźni sprawdzają się w boju. Wcześniej została pierwszą kobiecą zawodniczką w futbolu.
Zanim mogły wykorzystać umiejętności nabyte podczas treningu czekał je sześciotygodniowy kurs, który miał dostosować je do zwyczajów panujących w Afganistanie. Wszystko to miało uczynić je żołnierzami idealnymi.
- To najlepsze dziewczyny jakie widziałem w swoim życiu. Mądre, szybkie i zabójcze – mówi w jednym z wywiadów Scottie Marks, który je trenował.
Najbardziej zapamiętał jednak jedną rekrutkę. Ashley White była prawdziwym objawieniem. Kobieta jeszcze kilka miesięcy przed misją w Afganistanie poślubiła swojego wieloletniego partnera i żołnierza, Jasona Stumpfa. Trenerzy ją uwielbiali. Mówili, że „jest tak słodka, że może witać gości w Disneylandzie”, inni określali ją „cichym blond zabójcą”.
Ashley White zginęła od wybuchu bomby 22 października 2011 roku. Jak się okazało, nawet jej rodzice nie wiedzieli, że służyła w wojsku. Dopiero kiedy jeden z dowódców przyjechał powiadomić ich o śmierci córki, dowiedzieli się o tajnej misji kobiety. Później do ich domu przyjechały żołnierki, które służyły z nią w jednostce.
- Siedziały w naszym salonie i opowiadały o tym, jak wyglądała ich misja. Były takie drobne, a wyskakiwały z helikoptera trzymając skrzynki z bronią. Wspominały, jak doskonale sprawdzała się nasza córka. Mówiły, że Ashley miała ksywę „Muffinka”, bo była twarda jak skała z zewnątrz, a w środku miękka jak masło. Za dnia walczyła, wieczorami piekła im cynamonowe bułeczki z rodzynkami. Teraz to one są częścią naszej rodziny – wspomina w wywiadzie matka zmarłej żołnierki.
Setki cywili i wojskowych zgromadzili się w jej starym liceum w Marlington w stanie Ohio, by oddać hołd jej i jej koleżankom z oddziału. Rząd nie docenił ich wkładu w misję, do tej pory były tylko cichymi bohaterami.
- Nie myślcie inaczej, to były prawdziwe wojowniczki. Zapisały się na kartach historii i zmieniły pozycję kobiet w wojsku. Każda z nich udowodniła, że jest tak samo zdolna do walki, jak ich koledzy z wojska – mówił generał John Mulholland podczas uroczystości.
Teraz o rekrutkach z CST, które przetarły na froncie szlak innym kobietom, postanowiła opowiedzieć dziennikarka Gayle Tzemach-Lemmon, w swojej nowej książce „Ashley’s War” (Wojna Ashley). Nie miały oficjalnych tytułów, ale były tak samo ważne, jak ich doświadczeni koledzy.
- Możesz mieć na sobie makijaż i pełne uzbrojenie. To niesamowite kobiety, które zrezygnowały ze swojego życia, by służyć swojej ojczyźnie – mówi podczas jednego ze spotkań Tzemach-Lemmon.
md/ WP Kobieta