Blisko ludziŻyciu naprzeciw

Życiu naprzeciw

Życiu naprzeciw
Źródło zdjęć: © WP.PL
01.11.2016 13:35, aktualizacja: 24.11.2016 17:09

Pierwszy raz spotykam ją w parku Morskie Oko, zwyczajnie zaczepia mnie i pyta, czy wiem, gdzie będzie słuchowisko o Ginczance. Elegancko ubrana, okulary z przyciemnianymi szkłami, w dłoni biała laska - domyślam się, że nie widzi. Oferuję ramię i prowadzę do Pałacu Szustra, gdzie odbywa się Big Book Festival, a słuchowisko jest jego ostatnim akcentem. Rozmawiamy krótko, ale to spotkanie zapada mi w pamięć.

Kilka tygodni później widzę ją ponownie. Dotarłam do niej przez znajomych, którzy mieszkają na Mokotowie. Nazywa się Małgorzata Antoszewska-Tuora i ma 54 lata. Jest rozpromieniona, bo jej syn właśnie tego dnia obronił pracę licencjacką na filozofii.

Siedzimy na ławce w parku. Mówi, że to jej park, mieszka tuż obok, przy Puławskiej, nad legendarną Cafe Mozaika. Jest upalne popołudnie, środek tygodnia, w alejkach niewielu przechodniów.

Proszę panią Małgorzatę, by opowiedziała o sobie. Studiowała polonistykę i dziennikarstwo, uwielbia poezję, sama też pisze wiersze. Ma za sobą pracę w kilku redakcjach, była reporterką, redaktorką, do niedawna zajmowała się też pracą w reklamie. Nigdy – podkreśla - nie dawano jej taryfy ulgowej z powodu jej niepełnosprawności.

- Pewnie się pani zastanawia, czy ja cokolwiek widzę? Tylko trochę, tu słoneczne plamy, tu cień, drzewo. Widzę, że pani ma jasne włosy i ładną sukienkę. A nie, to bluzka… no tak, czasami trochę zgaduję – śmieje się.

Niewidoma pisze o kolorach

Zwykle nie mówię, że jestem niewidoma, gdy szukam pracy. No bo proszę sobie wyobrazić, że dzwoni pani w odpowiedzi na ogłoszenie i mówi, że nie widzi. Wiadomo, że od razu będzie odpowiedź: „dziękujemy, ale nie potrzebujemy”. Więc najczęściej nie mówię o tym i jakoś sobie radzę. Spore mam doświadczenie w reklamie, tyle rzeczy napisałam, tyle haseł wymyśliłam.

Te reklamy pisałam przez rok prawie. To było okropne, bo pisałam o czymś, w co zupełnie nie wierzyłam. Także dlatego, że nigdy nie widziałam tych wszystkich rzeczy. Jakaś bielizna korygująca figurę, jakieś buty, ale też opony, wędki, kurtki – o wszystkim pisałam, jak to się mówi, na rybkę. Czy to w ogóle możliwe? No pewnie, trzeba mieć wyobraźnię. I poetycki język, a ja akurat z tym nie mam problemu.

Były określone wymogi, szablony, trzeba było ileś tam razy wymienić dane słowo, nazwę produktu. Ale ja starałam się to robić w wyjątkowy sposób, dokładać coś od siebie. Starałam się być oryginalna. I proszę mi wierzyć, doceniano to, nawet za granicą, bo robiłam też zlecenia do Berlina. W komputerze mam około trzystu tekstów. Za kilka dostałam nawet nagrody. Ale nie miałam z tego satysfakcji, bo po pierwsze płacili kiepsko, po drugie wiedziałam, że reklamuję rzeczy, w które nie wierzę. No ale dopóki pracowałam, starałam się robić to jak najlepiej. Najbardziej lubiłam pisać o kosmetykach, o perfumach, tu było pole do fantazji. No ale ile można ludziom wciskać kit? Bo reklama na tym właśnie polega, niestety.

Zabawne, nigdy się nie wydało, że ja nie widzę. Dostawałam takie wiadomości: „Niech pani uważa, proszę nie robić tylu literówek” – a ja przecież piszę bez patrzenia. No, ale jakby wiedzieli, że nie widzę, to by mnie nie zatrudnili, bo przecież – tak wszyscy myślą – trzeba widzieć to wszystko, o czym się opowiada.

Praca w reklamie dużo mnie nauczyła, jestem w tym bardzo sprawna, ale to już zamknięty rozdział. Zrezygnowałam sama. Lepszej pracy pewnie nie znajdę, ale nie chcę już rozmieniać się na drobne.

Obraz
© WP.PL

Proza życia i miłość do poezji

Wiele mogłabym opowiedzieć o swoim dzieciństwie, ale nie są to raczej rzeczy warte wspominania. Szkoła podstawowa, do której chodziłam, nie była miejscem inspirującym, skończyłam ją raczej na przekór. Osoby, które tam pracowały, nie wierzyły w nas, myślały pewnie, że jeśli niewidomy nauczy się pisać i czytać, to będzie sukces. To była szkoła specjalna, dla dzieci z całej Polski. Nie wspominam tego czasu dobrze, choć pewnie gorzej byłoby mi w szkole rejonowej, w dużej klasie.

Za to później poszłam do Żmichowskiej, do świetnego liceum. Nie brałam żadnych korepetycji, chyba po prostu byłam zdolna. Dużo czytałam, uwielbiałam to. Od dziecka widziałam źle, na początku pomagałam sobie lupą, patrzyłam jednym okiem, jakoś musiałam dawać sobie radę.

Jak się dorasta z takim ograniczeniem? Oczywiście, pod spódnicą mamusi. Nie grałam w piłkę, nie biegałam po boiskach, nawet jedna pani w szkole mnie za to prześladowała, uważała, że jestem leniwa, że nie chce mi się ćwiczyć, a ja bałam się biec za szybko, żeby na kogoś albo na coś nie wpaść, bo nie widziałam, dokąd biegnę.

Żmichowska to był wspaniały czas, mnóstwo oczytanych ludzi, połowa mówiła płynnie po francusku. Później polonistyka – wybrałam ją z miłości do języka. Zawsze kochałam poezję, literaturę. Moja praca magisterska nosiła tytuł „Niektórzy lubią Szymborską”. W 1996 roku wydałam ją jako książkę, był nawet dodruk, ale kto dziś czyta poezję?

Ja lubię czytać i sama piszę wiersze, trochę nawet udało się wydać. Piszę o własnym życiu, o tym, co mi się przytrafia.

Na maszynie piszę wolno, za to szybko lepię pierogi.

Kiedyś pism dla niewidomych było mnóstwo, ale większość została zamknięta, pozostały nieliczne. Szkoda, bo ci ludzie potrzebują swojego magazynu. Potrzebują uwagi. Niewidomi są bierni, ja na przykład mam swoją literaturę, poezję, ale niczego nowego nie robię, nie szukam. Mój mąż zupełnie inaczej, on jest ciekawy świata, ale to dlatego, że nie jest osobą niewidzącą od urodzenia. Stracił wzrok po wypadku, w dzieciństwie widział, pewnie dlatego dziś zupełnie inaczej niż ja porusza się na otwartym terenie, po prostu on „czuje” przestrzeń.
Poznaliśmy się w listopadzie 1992 roku nad morzem. On przyjechał z Zakopanego, ja z Warszawy. To był taki wyjazd korespondentów pisma „Życiu naprzeciw”. To był miesięcznik dla niewidomej młodzieży, zajmowałam się nim przez siedem lat. Tytuł sama wymyśliłam.

Mój mąż nie jest góralem, jego rodzice wynieśli się na Podhale, kiedy był dzieckiem. Wtedy, nad morzem, gdy się poznaliśmy, jedna noc zdecydowała o tym, że postanowiliśmy być razem. Nie chodziło o jakąś fizyczną fascynację, tylko po prostu gadaliśmy do białego rana i zdecydowaliśmy, że się pobierzemy. Postawiłam tylko jeden warunek: musimy mieć dziecko.

Syn urodził się zdrowy. Dziś ma 22 lata, właśnie obronił pracę licencjacką na filozofii. Nie wiem, co będzie dalej robił, nie chcę mu doradzać, sam musi podjąć decyzję.

Ja teraz zajmuję się domem, żyję z renty. To bardzo trudne. Proszę sobie odłożyć tysiąc czterysta złotych i przeżyć miesiąc. Albo kupić jeszcze jakieś lekarstwa, zrobić badania. No, ale nie chcę się nad sobą użalać.

Tak w ogóle to ja mam w życiu szczęście, tylko żeby ktoś się poznał na moim potencjale. Jeszcze tyle mogłabym zrobić.

Obraz
© WP.PL

Inni – tacy obcy

Łatwo przywiązuję się do ludzi, ale też łatwo się do nich zniechęcam. Jak pokocham, to kocham, jak znienawidzę, to już zawsze nienawidzę. Jeśli ktoś mi zrobi krzywdę - nie daję drugiej szansy. To pewnie wielki błąd, ale ja po prostu nie umiem się przemóc, już nigdy nie będę taka sama dla tego człowieka. Gdybym miała faceta, który by mnie denerwował, to bym z nim piętnastu minut nie wytrzymała.

Ludzie na ogół nie są życzliwi, z wyjątkami oczywiście. Niestety, wielu jest pozbawionych wyobraźni. Trudno na przykład dowiedzieć się przy przejściu przez ulicę, jakie jest właśnie światło. Ja często pytam i nie zawsze ludzie odpowiadają. Czy to naprawdę takie trudne?

Z czego ten brak życzliwości się bierze? To chyba zależy od wychowania. Ludziom przydałoby się, żeby im ktoś wytłumaczył, albo dał szansę poczuć się tak, jak my, niewidomi. Wystarczy zamknąć oczy i wyjść z domu albo nawet nie wychodzić, tylko spróbować zrobić coś z zasłoniętymi oczami, w swoim otoczeniu.

Życie w ciemności

Ja w ogóle wszystko robię sama, tylko że dłużej niż inni. Na przykład zakupy – proszę sobie wyobrazić, że zamyka pani oczy i idzie między regały supermarketu. Jak sprawdzić datę ważności na produktach? Po prostu zaczepiam ludzi i ich o to pytam. Nie raz już miałam awantury, że udaję, że wcale nie jestem niewidoma. No bo skoro jestem zawsze na zakupach, bez pomocy, skoro poruszam się na pamięć od półki do półki, wiem, gdzie co jest, to na pewno widzę, tylko udaję.
Tak samo mój mąż – jak idzie z psem w dół ulicą Belgijską, po tych nierównych schodach, to wygląda jakby zbiegał. I gdybym go nie znała, też pomyślałabym, że widzi. A on idzie z białą laską, pies go ciągnie w dół, wygląda, jakby biegli obaj po tych schodach. No to ja może też tak wyglądam – idę przez sklep, z koszykiem, robię zakupy, potem do kasy zasuwam.

Kiedyś pewna pani zapytała mnie: jak pani sobie radzi w domu, skoro w sklepie prosi pani o pomoc. A ja jej na to, że moje mieszkanie ma 40 metrów, a w sklepie jest kilkaset i ciągle ktoś coś przestawia. W domu mam raczej porządek, wiem, gdzie co jest.

Mówi się, że osoby niewidzące mają jakiś dodatkowy zmysł, ale to raczej mit. Ja na przykład jestem oburęczna, tylko że to nie jest żaden specjalny dar, po prostu to sobie wytrenowałam, muszę sobie radzić, a mam trudniej niż ludzie widzący. No i mam świetną pamięć – to też wytrenowane.

Język miarą inteligencji

Jako dziennikarka pracowałam 11 lat, miałam wielu mistrzów, wspaniałych ludzi, od których wiele się nauczyłam. Prawie rok pracowałam w Kurierze Polskim, codziennie chodziłam do redakcji, wysyłali mnie na różne spotkania, konferencje, robiłam wywiady. Ciekawe to były czasy!

Mąż pisał kiedyś opowiadania, ale nikt ich nie chciał wydać, więc zniszczył wszystkie. Teraz też pisze, ale to nie są rzeczy, które miałyby szanse stać się popularne. Ja wydałam dwa tomiki poezji, piszę kolejne wiersze, sporo ich jest.

Są wiersze – teatry ogromne,
Gdzie słowo zabija i wskrzesza.
Są strofy – muzea szacowne,
Gdzie nudzą się szkolne wycieczki

Wiersze o niewidomych są głupie i słabe, szkoda słów. Ale zdarzyło mi się kiedyś napisać i chyba nawet nieźle wyszło. Zaczynało się jakoś tak:

Urodzona pod zgasłą gwiazdą/ oczu trzeba jej tylko do łez/ z bliska bada nową rzecz każdą/to co odległe nie dla niej jest

Człowiekowi się wydaje, że te nitki życia trzyma w garści, a tak wcale nie jest, prezesom firm też rodzą się dzieci z zespołem Downa. Wiem, że gdyby ktoś na mnie popatrzył, jak ja w kuchni działam, jak sprawdzam ręką, czy okruchów nie ma, albo jak etykieta od sera upiecze się w serniku (bo ja pyszne serniki piekę, mąż uwielbia), to też może wyglądać kiepsko. Ale to nie jest najważniejsze. Dla mnie ważny jest każdy dobrze przeżyty dzień. Cieszy mnie, że świeci słońce, że jest ten mój park, że jest poezja.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (15)
Zobacz także