"Agent Putina, wysłannik Kremla". Nazywają go tak, bo pomaga migrantom
16-letni Mateusz Rybak mieszka w Hajnówce, niedaleko granicy polsko-białoruskiej. Od ponad dwóch lat działa jako aktywista, pomagając uchodźcom. Sam zmaga się jednak przez to z hejtem i groźbami. - Słyszałem, że przyjdą do lasu i mnie zabiją - opowiada Mateusz w rozmowie z Wirtualną Polską.
Czasem jest to kilometr czy dwa. Czasem nawet dziesięć. Na pomoc przy granicy polsko-białoruskiej poświęca każdą wolną chwilę. Cały swój czas po szkole. Weekendy i wakacje. Bierze plecak i wrzuca do niego najpotrzebniejsze rzeczy: pakiety żywnościowe, w których znajduje się czekolada, suchary, pasztet i woda oraz apteczkę z bandażami, nożyczkami i lekami przeciwbólowymi.
Mateusz Rybak ma 16 lat, a od ponad dwóch działa przy granicy, gdzie pomaga uchodźcom, którzy żyją w lesie. Jest jedną z najmłodszych osób, które to robią, a mimo hejtu i gróźb, które otrzymuje od rówieśników i dorosłych, nie zamierza przestać.
- Nie zgadzam się na to, co wyprawia się w moim państwie. Na to, że kilka kilometrów od mojego domu, w lesie, umierają ludzie. Że nie są szanowane prawa człowieka - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.
"Chciałem to odczuć na własnej skórze"
- Mój aktywizm zaczął się w momencie, kiedy kryzys na granicy dopiero się rozpoczynał. Nie było o nim jeszcze tak głośno. Pojawiały się tylko pojedyncze informacje w mediach, że "nielegalni imigranci próbują przekroczyć polską granicę". Chciałem sprawdzić, czy tak jest. Zobaczyć to na własne oczy. Potwierdzić lub zdementować te doniesienia - wspomina.
To wtedy po raz pierwszy wziął plecak i wyruszył do lasu. - Przez pierwsze dni to był zwykły "patrol". Wieczorami było "czuć", że ktoś w tym lesie jest. Można było znaleźć pozostawione ubrania, przysypane ogniska. Nie spotkałem nikogo, bo oni doskonale wiedzieli, że ktoś się po tym lesie kręci. Ja byłem zdeterminowany i wracałem. Chciałem to odczuć na własnej skórze - wspomina.
Do dziś pamięta pierwsze osoby, które spotkał w lesie.
- Byłem wtedy z mamą, która na ich widok trochę spanikowała. W lesie nie było zasięgu, w razie czego nie można by było zadzwonić po pomoc. Okazało się, że była tam cała rodzina. Słyszeliśmy z dziesięć osób. Był tata, dziadek, dzieci. Jedno niepełnosprawne. Nie było z nimi mamy. Z ich opowieści wynikało, że zmarła w drodze, po stronie białoruskiej. Nie mieli ani wody, ani jedzenia - opowiada.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Szczuto ich psami, spuszczano je na małe dzieci"
Pierwszy kontakt z uchodźcami był trudny. Mateusz podkreśla, że choć nigdy się ich nie bał, inaczej było z ich strony. Kiedy widzieli go na horyzoncie, uciekali. Niejednokrotnie więc ich gonił, krzycząc, że chce im pomóc, że ma dla nich wodę, jedzenie i lekarstwa.
- Uciekali, bo się bali. Przez to, z czym spotkali się już ze strony służb, głównie białoruskich - tłumaczy.
Historie, które mu opowiadali, były różne. Czasem bardzo trudne. Najcięższe z pobytu po stronie białoruskiej.
- Mówili mi o brutalnych pobiciach, które było zresztą widać na ich ciałach. O gwałtach przez białoruskich strażników, które kończyły się ciążami. O tym, że szczuto ich psami, które spuszczano na małe dzieci. To są jakieś nieprawdopodobne przeżycia, które nie powinny mieć miejsca - dodaje.
Nieco inaczej wspominali zachowanie służb polskich.
- O polskich strażnikach nie słyszałem od migrantów złego słowa. Większość z nich to "dobrzy" ludzie, którzy "po cichu" częstowali dzieci z granicy czekoladą. Choć wśród nich są też tacy, którzy są zwolennikami partii rządzącej i stosują się do zasad, które wyznaczyła - zdradza.
"Daję im wiarę w ludzkość"
Mateusz stara się nie przywiązywać emocjonalnie do spotykanych na granicy ludzi. Nie ukrywa jednak, że najczęściej myśli o dzieciach. To im przynosi czekoladę, aby choć na chwilę wywołać uśmiech na ich twarzach. Czasem zabawki, z których cieszą się najbardziej.
- Zdarzało się, że dzieci płakały i krzyczały, że "chcą do mnie, do Mateusza". Kojarzyłem im się z czymś dobrym, z osobą, która stara się zapewnić im bezpieczeństwo - opowiada.
Do tej pory ma kontakt z jedną rodziną, która dziś znajduje się już daleko od granicy polsko-białoruskiej - w miejscu, które jest bezpieczne. Mateusz dostaje od nich zdjęcia z informacjami, co się u nich dzieje. Wciąż dziękują mu za to, że był dla nich tak dobry.
- To jest tak miłe, kiedy widzę ich zupełnie innych. Dziewczynkę w sukience, z uśmiechem. Chłopca, który gdzieś tam kopie piłkę. Żyją innym życiem. Takim, jakim zawsze powinni – opisuje.
W rozmowie podkreśla, że nigdy nie doświadczył sytuacji, w której czuł zagrożenie ze strony migrantów. Przeciwnie. Byli i są dla niego życzliwi. Kiedy słyszą, ile ma lat, często łapią się za głowę, że tak młoda osoba robi takie rzeczy - zamiast korzystać z życia.
- Wzruszają się. Mówią, że daję im wiarę w ludzkość - wyjawia Mateusz.
Zobacz także: Pojechałam na granicę zobaczyć, jak Polki pomagają migrantom. "Ja te dzieci z lasu wynosiłam i brałam do domu"
"Agent Putina, wysłannik Kremla"
Pomoc, którą Mateusz niesie na granicy, nie jest jednak pozytywnie odbierana przez wszystkich. Zarówno rówieśnicy, jak i dorośli, którzy piszą do niego wiadomości poprzez media społecznościowe, nie tylko go wyzywają, ale i grożą.
- "Połamię ci nogi, żebyś nie mógł już chodzić do tych ciapatych". Słyszałem, że przyjdą do lasu i mnie zabiją. To było zgłaszane, ale szkoła jest bezradna - mówi Mateusz.
- "Agent Putina, agent KGB, wysłannik Kremla i Mińska". "Ile już na tym zarobiłeś?". Groźby w sieci, nawet od dorosłych osób. Taka jest moja codzienność, ale nie boję się tego. Robię to, co uważam za właściwe. Nie mogę się przez to bać - oznajmia.
Tego spodziewa się za półtora miesiąca
Kryzys humanitarny, nie migracyjny. Takimi słowami Mateusz określa to, co od ponad dwóch lat ma miejsce na granicy polsko-białoruskiej. W tym czasie spotykał na swojej drodze migrantów z Afganistanu, Iraku, Syrii. Czasem z Afryki i Wybrzeża Kości Słoniowej. W pewnym momencie również z Kuby.
Sugeruje, że w związku z konfliktem, który toczy się obecnie pomiędzy Izraelem a Palestyną, za półtora miesiąca można spodziewać się migrantów także z tamtych stron. - Konflikt, który u nich jest, przełoży się na nas. Zaczną tu przybywać, ale myślę, że nie zostaną na długo - twierdzi.
Tylko część migrantów na samym początku ma plany, aby zostać w Polsce. Po kilku miesiącach z nich rezygnują. Nie otrzymują pomocy ze strony polskiego rządu.
- Rezygnują, kiedy okazuje się, jaki problem jest tu z azylem i otrzymaniem pracy. Bo to nie jest tak, że oni są "nierobami", jak to niektórzy twierdzą. Mam kontakt z chłopakami, którzy wciąż się uczą, nie są jeszcze pełnoletni i od kilku miesięcy oczekują na papiery, żeby móc iść do pracy. Mieć to pozwolenie i żyć tu normalnie, jak wszyscy - ujawnia Mateusz.
Dodaje, że migranci wcale nie chcą socjalu. Chcą tylko, aby polski rząd umożliwił im zdobycie pracy, dzięki której będą mogli ułożyć swoje życie na nowo. W Polsce.
- Nasz rząd nie chce im pomóc. Pomimo tego, że potrzebujemy w Polsce tysięcy pracowników. Nie wystawia im zaświadczenia do pracy. W efekcie po roku się poddają i jadą dalej. Najczęściej do Niemiec - podsumowuje.
Jeżeli chcesz weprzeć Mateusza w pomocy migrantom na granicy polsko-białoruskiej, kliknij TUTAJ.
Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.