"Agent Putina, wysłannik Kremla". Nazywają go tak, bo pomaga migrantom

"Agent Putina, wysłannik Kremla". Nazywają go tak, bo pomaga migrantom

Mateusz od ponad dwóch lat pomaga uchodźcom
Mateusz od ponad dwóch lat pomaga uchodźcom
Źródło zdjęć: © Instagram | mateuszzrybak
Aleksandra Lewandowska
26.10.2023 06:00, aktualizacja: 02.11.2023 20:06

16-letni Mateusz Rybak mieszka w Hajnówce, niedaleko granicy polsko-białoruskiej. Od ponad dwóch lat działa jako aktywista, pomagając uchodźcom. Sam zmaga się jednak przez to z hejtem i groźbami. - Słyszałem, że przyjdą do lasu i mnie zabiją - opowiada Mateusz w rozmowie z Wirtualną Polską.

Czasem jest to kilometr czy dwa. Czasem nawet dziesięć. Na pomoc przy granicy polsko-białoruskiej poświęca każdą wolną chwilę. Cały swój czas po szkole. Weekendy i wakacje. Bierze plecak i wrzuca do niego najpotrzebniejsze rzeczy: pakiety żywnościowe, w których znajduje się czekolada, suchary, pasztet i woda oraz apteczkę z bandażami, nożyczkami i lekami przeciwbólowymi.

Mateusz Rybak ma 16 lat, a od ponad dwóch działa przy granicy, gdzie pomaga uchodźcom, którzy żyją w lesie. Jest jedną z najmłodszych osób, które to robią, a mimo hejtu i gróźb, które otrzymuje od rówieśników i dorosłych, nie zamierza przestać.

- Nie zgadzam się na to, co wyprawia się w moim państwie. Na to, że kilka kilometrów od mojego domu, w lesie, umierają ludzie. Że nie są szanowane prawa człowieka - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.

"Chciałem to odczuć na własnej skórze"

- Mój aktywizm zaczął się w momencie, kiedy kryzys na granicy dopiero się rozpoczynał. Nie było o nim jeszcze tak głośno. Pojawiały się tylko pojedyncze informacje w mediach, że "nielegalni imigranci próbują przekroczyć polską granicę". Chciałem sprawdzić, czy tak jest. Zobaczyć to na własne oczy. Potwierdzić lub zdementować te doniesienia - wspomina.

To wtedy po raz pierwszy wziął plecak i wyruszył do lasu. - Przez pierwsze dni to był zwykły "patrol". Wieczorami było "czuć", że ktoś w tym lesie jest. Można było znaleźć pozostawione ubrania, przysypane ogniska. Nie spotkałem nikogo, bo oni doskonale wiedzieli, że ktoś się po tym lesie kręci. Ja byłem zdeterminowany i wracałem. Chciałem to odczuć na własnej skórze - wspomina.

Do dziś pamięta pierwsze osoby, które spotkał w lesie.

- Byłem wtedy z mamą, która na ich widok trochę spanikowała. W lesie nie było zasięgu, w razie czego nie można by było zadzwonić po pomoc. Okazało się, że była tam cała rodzina. Słyszeliśmy z dziesięć osób. Był tata, dziadek, dzieci. Jedno niepełnosprawne. Nie było z nimi mamy. Z ich opowieści wynikało, że zmarła w drodze, po stronie białoruskiej. Nie mieli ani wody, ani jedzenia - opowiada.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

"Szczuto ich psami, spuszczano je na małe dzieci"

Pierwszy kontakt z uchodźcami był trudny. Mateusz podkreśla, że choć nigdy się ich nie bał, inaczej było z ich strony. Kiedy widzieli go na horyzoncie, uciekali. Niejednokrotnie więc ich gonił, krzycząc, że chce im pomóc, że ma dla nich wodę, jedzenie i lekarstwa.

- Uciekali, bo się bali. Przez to, z czym spotkali się już ze strony służb, głównie białoruskich - tłumaczy.

Historie, które mu opowiadali, były różne. Czasem bardzo trudne. Najcięższe z pobytu po stronie białoruskiej.

- Mówili mi o brutalnych pobiciach, które było zresztą widać na ich ciałach. O gwałtach przez białoruskich strażników, które kończyły się ciążami. O tym, że szczuto ich psami, które spuszczano na małe dzieci. To są jakieś nieprawdopodobne przeżycia, które nie powinny mieć miejsca - dodaje.

Nieco inaczej wspominali zachowanie służb polskich.

- O polskich strażnikach nie słyszałem od migrantów złego słowa. Większość z nich to "dobrzy" ludzie, którzy "po cichu" częstowali dzieci z granicy czekoladą. Choć wśród nich są też tacy, którzy są zwolennikami partii rządzącej i stosują się do zasad, które wyznaczyła - zdradza.

"Daję im wiarę w ludzkość"

Mateusz stara się nie przywiązywać emocjonalnie do spotykanych na granicy ludzi. Nie ukrywa jednak, że najczęściej myśli o dzieciach. To im przynosi czekoladę, aby choć na chwilę wywołać uśmiech na ich twarzach. Czasem zabawki, z których cieszą się najbardziej.

- Zdarzało się, że dzieci płakały i krzyczały, że "chcą do mnie, do Mateusza". Kojarzyłem im się z czymś dobrym, z osobą, która stara się zapewnić im bezpieczeństwo - opowiada.

Do tej pory ma kontakt z jedną rodziną, która dziś znajduje się już daleko od granicy polsko-białoruskiej - w miejscu, które jest bezpieczne. Mateusz dostaje od nich zdjęcia z informacjami, co się u nich dzieje. Wciąż dziękują mu za to, że był dla nich tak dobry.

- To jest tak miłe, kiedy widzę ich zupełnie innych. Dziewczynkę w sukience, z uśmiechem. Chłopca, który gdzieś tam kopie piłkę. Żyją innym życiem. Takim, jakim zawsze powinni – opisuje.

W rozmowie podkreśla, że nigdy nie doświadczył sytuacji, w której czuł zagrożenie ze strony migrantów. Przeciwnie. Byli i są dla niego życzliwi. Kiedy słyszą, ile ma lat, często łapią się za głowę, że tak młoda osoba robi takie rzeczy - zamiast korzystać z życia.

- Wzruszają się. Mówią, że daję im wiarę w ludzkość - wyjawia Mateusz.

"Agent Putina, wysłannik Kremla"

Pomoc, którą Mateusz niesie na granicy, nie jest jednak pozytywnie odbierana przez wszystkich. Zarówno rówieśnicy, jak i dorośli, którzy piszą do niego wiadomości poprzez media społecznościowe, nie tylko go wyzywają, ale i grożą.

- "Połamię ci nogi, żebyś nie mógł już chodzić do tych ciapatych". Słyszałem, że przyjdą do lasu i mnie zabiją. To było zgłaszane, ale szkoła jest bezradna - mówi Mateusz.

- "Agent Putina, agent KGB, wysłannik Kremla i Mińska". "Ile już na tym zarobiłeś?". Groźby w sieci, nawet od dorosłych osób. Taka jest moja codzienność, ale nie boję się tego. Robię to, co uważam za właściwe. Nie mogę się przez to bać - oznajmia.

Tego spodziewa się za półtora miesiąca

Kryzys humanitarny, nie migracyjny. Takimi słowami Mateusz określa to, co od ponad dwóch lat ma miejsce na granicy polsko-białoruskiej. W tym czasie spotykał na swojej drodze migrantów z Afganistanu, Iraku, Syrii. Czasem z Afryki i Wybrzeża Kości Słoniowej. W pewnym momencie również z Kuby. 

Sugeruje, że w związku z konfliktem, który toczy się obecnie pomiędzy Izraelem a Palestyną, za półtora miesiąca można spodziewać się migrantów także z tamtych stron. - Konflikt, który u nich jest, przełoży się na nas. Zaczną tu przybywać, ale myślę, że nie zostaną na długo - twierdzi.

Tylko część migrantów na samym początku ma plany, aby zostać w Polsce. Po kilku miesiącach z nich rezygnują. Nie otrzymują pomocy ze strony polskiego rządu.

- Rezygnują, kiedy okazuje się, jaki problem jest tu z azylem i otrzymaniem pracy. Bo to nie jest tak, że oni są "nierobami", jak to niektórzy twierdzą. Mam kontakt z chłopakami, którzy wciąż się uczą, nie są jeszcze pełnoletni i od kilku miesięcy oczekują na papiery, żeby móc iść do pracy. Mieć to pozwolenie i żyć tu normalnie, jak wszyscy - ujawnia Mateusz.

Dodaje, że migranci wcale nie chcą socjalu. Chcą tylko, aby polski rząd umożliwił im zdobycie pracy, dzięki której będą mogli ułożyć swoje życie na nowo. W Polsce.

- Nasz rząd nie chce im pomóc. Pomimo tego, że potrzebujemy w Polsce tysięcy pracowników. Nie wystawia im zaświadczenia do pracy. W efekcie po roku się poddają i jadą dalej. Najczęściej do Niemiec - podsumowuje.

Jeżeli chcesz weprzeć Mateusza w pomocy migrantom na granicy polsko-białoruskiej, kliknij TUTAJ.

Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także