Pojechałam na granicę zobaczyć, jak Polki pomagają migrantom. "Ja te dzieci z lasu wynosiłam i brałam do domu"
Autokar inicjatywy Matki na Granicę wyruszył w sobotę 20 listopada z Wrocławia do Hajnówki. Matki, żony i babcie pojechały na polsko-białoruską granicę wstawić się za ukrywającymi się po lasach migrantami i ich dziećmi. Trasa przejazdu tworzyła nić solidarności wyrażonej obecnością, krzykiem i zebranymi darami.
22.11.2021 07:06
Wrocław
Ada Klimaszewska pomaganie ma we krwi. Jest wrocławską aktywistką, feministką, mamą Tadzia i Niny. Związana z Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet, zgłębia wrocławską herstorię. Wyjazd do Hajnówki organizuje wraz z innymi wrocławskimi matkami, by przeciwstawić się narzuconej przez media państwowe narracji o groźnych, dzikich najeźdźcach atakujących wschodnią granicę. W autokarze jest kilkadziesiąt osób. Reszta dojeżdża z całej Polski na własną rękę. Miejsca w autobusie zajmują zarówno młode aktywistki, jak i starsze gospodynie domowe, studentki kierunków medycznych i księgowe. Jedne mają dzieci, inne chcą je mieć, niektóre wiedzą już, że nigdy nie będą ich miały. Mówią, że wyszły z domów, by chronić te dzieci, które Polska odrzuciła.
Katowice
Beata Poprawa i Bożena Kondracka są z Górnego Śląska. Na granicę wybrały się osobówkami wypełnionymi po brzegi zgromadzonymi od Ślązaków rzeczami. - Przyjechałyśmy z potrzeby serca. Same jesteśmy matkami i chcemy walczyć o inne dzieci. Przywiozłyśmy jedzenie, pampersy, ciepłe kurtki, leki, mleko dla dzieci - wymieniają. - Co czuje matka, która kupuje mleko dla dziecka przebywającego w ciemnym lesie? - pytam.
- Tego się nie da w ogóle poukładać w głowie - mówią ściszonym głosem. - Ludzie się wstydzą pomagać. Gdy gromadziłyśmy rzeczy, proszono nas, by nigdzie nie podawać ich imion i nazwisk. Mówili, że nie chcą mieć kłopotów. Boją się sąsiadów. Propaganda odniosła skutek - dodają.
Warszawa
Pani Stefania Lester wsiadła do autokaru w Warszawie. W latach 80. sama była emigrantką. Bezpieka interesowała się nią ze względu na działalność opozycyjną. Dochodziły do niej głosy, że coś może stać się jej i jej dziewięcioletniej córce. Spakowała, co mogła i tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego uciekła do Wiednia, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. - Wszędzie przyjmowano mnie z troską i godnością. Nie mogę się pogodzić z tym, jak traktowani są teraz przybysze z terenów objętych wojną. To hańba - mówi ze łzami w oczach.
Siedząca nieopodal pani Magda mówi, że to jest jej pierwszy protest w życiu. - Fakt, że ludzie umierają w lasach, bo taka jest decyzja polityczna, jest dla mnie nie do zaakceptowania. Jest to systemowe okrucieństwo względem ludzi. To jest ludobójstwo, nie chcę się podpisywać jako Polka pod tymi działaniami i jadę wyrazić swój sprzeciw - mówi. Pytam, czy przyjęłaby migrantów pod swój dach. - Oczywiście - mówi bez zastanowienia.
Szpital w Hajnówce
Przed szpital w Hajnówce dojeżdżamy około 12. To miejsce, w którym leczeni są migranci. Matki na Granicę zebrały dary, które mają być przekazane osobom z lasu. Rzeczy, które są gromadzone, nie są przypadkowe. Wolontariusze dostają szczegółowe listy z przedmiotami pierwszej potrzeby.
- Wcześniej zasypywano nas wszystkim. Ludzie oglądają telewizję i śmieją się, że migranci mają koszule od Hugo Bossa, drogie marynarki. Do nas trafiały nawet szpilki, sukienki koktajlowe, torebki od projektantów. Dzisiaj przywiozłyśmy głównie ciepłe ubrania, przybory toaletowe, żele pod prysznic. Ludzie, którzy trafiają do szpitala, nie mają niczego. Stąd te artykuły - mówią kobiety.
Gdy wyładowujemy paczki z autokaru, przed szpital podjeżdża karetka wojskowa. Zdenerwowani żołnierze pytają, skąd jesteśmy. Przez kilka minut nerwowo zastanawiają się, co robić. Prawdopodobnie przywieźli kolejnego chorego z lasu. Ostatecznie odjeżdżają, w drodze powrotnej wyciągają komórki i nagrywają zgromadzenie.
Człowiek lasu
Posegregowane rzeczy trafiają do bagażnika osobówki leśnego człowieka, czyli Mariusza Kurnyty. Na co dzień Mariusz jest robotnikiem budowlanym, a od dwóch tygodni leśnym aktywistą.
- Byłem kierownikiem budowy niedaleko Usnarza. Gdy dowiedziałem się, co dzieje się na granicy, wziąłem dwutygodniowy urlop. Było ciężko - opowiada. Pytam o obrazy, które najmocniej zapadły mu w pamięć, wracają w snach.
- Wracaliśmy z Usnarza, było koło północy. Zadzwonił ktoś, kto znalazł w okolicach cmentarza w Jorglanach dzieci. Prosił, żebyśmy wrócili i udzielili tej rodzinie pomocy medycznej. Kilkoro dzieci pod opieką babci. Najmłodsze miało półtora roku, jedna dziewczynka była w wieku mojej córki, miała sześć lat. Poprosiliśmy, żeby dali nam dziesięć minut na zorganizowanie lekarza. W tym czasie Straż Graniczna zabrała tę rodzinę i wywiozła na Białoruś. Myślę ciągle o tej dziewczynce, nie daje mi to spokoju - mówi łamiącym głosem.
Mariusz należy do grupy pomocowej Granica. Wraz z innymi wolontariuszami chodzi na leśne patrole. Centrala grupy wysyła im pinezki. Na podstawie współrzędnych odnajdują migrantów w lesie, zostawiają im odzież, jedzenie, wspierają swoją obecnością.
- Ostatnio przez sześć godzin szukaliśmy umierającego człowieka. Był środek nocy, przeszywające zimno. Biegaliśmy z termowizorem. Gdy go znaleźliśmy, miał drugi stopień hipotermii, był w stanie krytycznym. Lekarz z Medyków na Granicy powiedział, że żyje dzięki naszej determinacji. To była chyba najtrudniejsza akcja. Mamy teraz dwie granice. Po jednej stronie są ludzie, którzy potrzebują pomocy. W środku jest polski rząd, który nie chce pomagać. Po drugiej stronie są tacy ludzie jak ja, którzy pomagają z potrzeby serca. Jeśli politycy nie chcą pomagać, niech chociaż nam pozwolą. Jesteśmy przygotowani: mamy lekarzy, prawników, wszystko odbyłoby się drogą formalną - dodaje. Codziennie Mariusz Krutyna przekazuje kilkanaście zestawów przyborów toaletowych do szpitala.
W trakcie naszej rozmowy przy samochodzie kręci się lokalny mieszkaniec, który wdaje się w dyskusję z wolontariuszami. Ma już dość sytuacji z migrantami. Jest wściekły, bo jak mówi, nie może w spokoju chodzić na grzyby. Natrafia na "obcych" i ze strachu ucieka do domu.
Urząd gminy w Hajnówce
Przed urzędem gminy w Hajnówce zbiera się tłum protestujących. Reprezentantki grupy "Matki na granicę" przemawiają kolejno, apelując o utworzenie korytarza humanitarnego. Mówią o hańbie Polski, o tym, że się wstydzą. Pokazują zdjęcie chłopca z Syrii, który utonął w 2015 r. u wybrzeży Turcji. Porównują tę śmierć ze śmiercią rocznego chłopca w polskim lesie kilka dni temu. Odwołują się do sumień polityków. Głos zabierają także uczniowie pobliskiego liceum, którzy nie chcą biernie czekać na kolejne śmierci.
W tłumie gapiów i dziennikarzy odnajduję Madinę, nauczycielkę i aktywistkę, która w 2016 r. koczowała wraz z trójką dzieci na dworcu w Brześciu. Pytam, jak tłumaczyła pobyt na dworcu swoim własnym dzieciom. Odmawia odpowiedzi, odchodzi smutna. Podczas swojego wystąpienia na proteście mówi, że ją Polska przyjęła.
- Przyjechałam tu, bo nieważne, kto umiera w lesie, muzułmanin czy chrześcijanin. To są ludzie, chcę ich chronić. Tak jak wy uchroniliście mnie - gdy kończy, tłum bije brawo.
U niektórych widzę łzy w oczach. Podchodzę.
W puszczy
Małgorzata Klemens to fotografka związana ze Związkiem Polskich Fotografów Przyrody. Mieszka w Dubiczach Cerkiewnych. Bliżej granicy z Białorusią już się nie da. Wcześniej skupiała się na fotografowaniu przyrody, teraz obserwuje sytuację migrantów przerzucanych za białoruską granicę tuż pod jej oknem. Gdy rozmawiamy, płacze.
- Tego się nie da już dłużej znieść. Wczoraj znalazłam przed domem maleńki bucik, taki na oko trzyletniego dziecka - mówi.
Umawiam się z nią na dłuższą rozmowę, ale ostrzega mnie, że często nie ma zasięgu. I rzeczywiście nie ma.
W pewnym polskim domu przy ścianie lasu
- Bardzo proszę, żeby mnie pani nie nagrywała. Nie podam pani swojego nazwiska ani nawet imienia, bo ja się boję - mówi starsza kobieta. - Co takiego pani zrobiła, że się pani boi? - pytam. - Ja te dzieci z lasu wynosiłam i zabierałam do domu, bo jestem normalna. Sama mam dzieci, mam wnuki - dodaje łamiącym się głosem. Proszę, by mi opowiedziała więcej na ten temat, ale ktoś nerwowo szarpie ją na rękaw.
- Ja się boję. Ja się boję wojska, boję się ludzi, nic więcej pani nie powiem - żegna mnie zapłakana staruszka i odchodzi.