Blisko ludziDramat na granicy polsko-białoruskiej trwa. "O każdą osobę musimy walczyć"

Dramat na granicy polsko-białoruskiej trwa. "O każdą osobę musimy walczyć"

W przygranicznych lasach wciąż koczują zmarznięte i osłabione dzieci
W przygranicznych lasach wciąż koczują zmarznięte i osłabione dzieci
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Katarzyna Pawlicka
04.04.2022 15:31, aktualizacja: 05.04.2022 12:36

Gdy oczy i serca Polaków skierowane są w stronę uchodźców z Ukrainy, w lasach przy granicy z Białorusią o przeżycie walczą wycieńczone kobiety, malutkie dzieci, schorowani mężczyźni. – Jeżeli nie przywieziemy takiemu człowiekowi kroplówki, on po prostu umrze. Rozmawiałem z rodziną, która od kilku dni je wyłącznie ser w plastrach. Nie mają dostępu do wody, piją roztopiony śnieg – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską aktywista Mariusz Kurnyta.

- Liczba wolontariuszy na granicy polsko-białoruskiej zmniejszyła się, kiedy wybuchła wojna w Ukrainie. Na jednej granicy, tej z Ukrainą, żołnierze noszą dzieci na rękach, a tutaj wyrzucają je za drut. A czym te dzieci się od siebie różnią? Dlaczego niektórym odbiera się człowieczeństwo i godność? – pyta Kurnyta, który od kilku miesięcy organizuje podstawową pomoc dla przebywających w lesie uchodźców. O ich ekstremalnie trudnym położeniu pisze na Facebooku, by nagłośnić problem w Polsce i poza jej granicami, a tym samym zapewnić jak największej liczbie osób bezpieczne schronienie.

- Po białoruskiej stronie przebywa obecnie ok. 270 osób. To garstka w porównaniu z kilkoma milionami uchodźców z Ukrainy. Większość z nich to rodziny z dziećmi, osoby schorowane, najsłabsze, które całą zimę spędziły w lasach lub magazynie w pobliżu przejścia granicznego Bruzgi, ok. 500 metrów od granicy z Polską. Niektórzy na granicy są od sześciu lub siedmiu miesięcy. Wielu było push-backowanych z Polski na Białoruś nawet po kilkadziesiąt razy – wyjaśnia.

"Zabieramy ze sobą polowy szpital"

Kurnyta, podobnie jak jego partnerka – Paulina Bownik, która jest lekarką oraz wolontariusze z Grupy Granica czy Fundacji Ocalenie są w stanie pomagać uchodźcom tylko wówczas, gdy ci znajdują się po stronie polskiej.

- Staramy się dotrzeć do jak największej liczby osób. Często zabieramy ze sobą polowy szpital, czyli leki przeciwbólowe, kroplówki, które podłączamy najbardziej wycieńczonym i osłabionym. Z doświadczenia wiemy, że gdy jakaś osoba trafia do szpitala, np. w Białymstoku, prosto stamtąd jest wywożona z powrotem do Białorusi. Tak było w przypadku Warzhana, kurdyjskiego chłopca, którego ojciec wysłał do aktywistów dramatyczną wiadomość, że dziecko umiera mu na rękach. Gdy tylko kilkulatek poczuł się w placówce lepiej, zastosowano push-back – relacjonuje Kurnyta.

Mężczyzna podkreśla, że takich dzieci jak Warzhan jest więcej. – Spotykamy w lesie kobiety w ciąży z krwiomoczem, ludzi w stanie hipotermii, mężczyzn bez nóg. Jeżeli udaje się kogoś ocalić, tak jak 20-letniego, całkowicie sparaliżowanego Ibrahima, to tylko dzięki presji, zaangażowaniu aktywistów, członków fundacji i prawników – wyjaśnia.

Tak było również w przypadku przebywającej w lesie, ciężarnej Kurdyjki, która zgłaszała silne bóle brzucha i nie mogła się wyprostować. Jej przypadek nagłośniła Paulina Bownik, pisząc: "Mąż tej kobiety prosi o wezwanie karetki pogotowia. Mogę zadzwonić, ale wiem, co mi odpowie. Nie jeździ na terytorium Białorusi. Mogę zadzwonić do SG ale wiem, co mi odpowie. Nie dopuści do nielegalnego przekroczenia granicy (…). Jeśli moja pacjentka poroni jeden metr od polskiej granicy, niech to się stanie na oczach Polski i świata."

W sobotę aktywistka poinformowała, że dzięki naciskom kobiecie oraz jej rodzinie udało się zapewnić schronienie w Polsce.

- O każdą osobę, której uda się przedostać do Polski, musimy walczyć. W innym razie jest natychmiast push-backowana z powrotem na Białoruś. Dowiadujemy się o tych sytuacjach, ponieważ otrzymujemy od nich wiadomości SMS. Dostarczamy uchodźcom powerbanki, dajemy im swoje numery właśnie po to, żebyśmy mogli interweniować. Niestety nie zawsze są to interwencje skuteczne – przyznaje Mariusz Kurnyta.

Kary dla wolontariuszy

Aktywista zwraca uwagę, że legalny wstęp do przygranicznej strefy objętej stanem wyjątkowym nie jest możliwy. Jak twierdzi, jeżeli funkcjonariusze Straży Granicznej złapią kogoś z medyków lub wolontariuszy w strefie, pojawiają się automatycznie insynuacje o przemycie ludzi lub handlu ludźmi. Wolontariusze karani są mandatami, a nawet zatrzymywani.

Jego słowa potwierdzają przedstawiciele Klubu Inteligencji Katolickiej, odnosząc się do zatrzymania ich wolontariuszki, 20-letniej studentki wspierającej działanie Punktu Interwencji Kryzysowej na granicy polsko-białoruskiej.

"Prokuratura postawiła naszej wolontariuszce absurdalny zarzut pomocnictwa w nielegalnym przekraczaniu granicy i złożyła do sądu wniosek o zastosowanie wobec niej aresztu na 3 miesiące. Na szczęście sąd nie zgodził się na zastosowanie aresztu i nakazał natychmiastowe zwolnienie wolontariuszki. W naszej ocenie postawione zarzuty są pozbawione jakichkolwiek podstaw i wpisują się w politykę zastraszania osób i organizacji niosących pomoc uchodźcom i migrantom przy granicy polsko-białoruskiej. Stanowczo sprzeciwiamy się tym praktykom" – czytamy w wydanym przez KIK oświadczeniu.

Sam Kurnyta dwa tygodnie temu również wszedł do strefy, by uratować 16-osobową grupę Kurdów, która utknęła na bagnach w okolicy Siemianówki. Wśród nich było 40-dniowe niemowlę, które przyszło na świat w magazynie w Bruzgach.

- Dostałem wtedy mandat, ale odmówiłem jego przyjęcia, ponieważ wiem, że strefa jest nielegalna. Faktycznie udało się wyciągnąć tych ludzi, ale kilku młodych chłopaków już następnego dnia odesłano na Białoruś, mimo że jest nagranie, na którym wyraźnie proszą o azyl w Polsce – wspomina aktywista.

Dodaje również, że każdy push-back na Białoruś wiąże się z ryzykiem bestialskich tortur oraz gwałtów – nie tylko na kobietach, ale także na młodych mężczyznach.

Jego słowa potwierdzają członkowie Klubu Inteligencji Katolickiej, piszący: "Każda wywózka pod drut kolczasty stanowi zagrożenie życia i zdrowia. Białoruscy funkcjonariusze stosują brutalną przemoc wobec kobiet, dzieci i mężczyzn. Wiemy o przypadkach zbiorowych gwałtów i rażenia prądem, o szczuciu psami, odcinaniu palców i łamaniu kończyn. Każda wywózka to wydanie ludzi w ręce stosujących tortury oprawców".

Bestialstwo po białoruskiej stronie

O gwałtach poinformowała również w rozmowie z "Wysokimi Obcasami" doradczyni integracyjna Aleksandra Chrzanowska ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. Przytaczając rozmowę z jedną z kobiet ubiegających się o ochronę międzynarodową, powiedziała:

- Białoruscy żołnierze usiłowali dokonać gwałtu na jej kilkunastoletniej córce. I ta kobieta, żeby ją ochronić, sama dała się im zgwałcić. To był bardzo brutalny zbiorowy gwałt, robili to jeden po drugim. Wszystko wydarzyło się na oczach córki, która sama była molestowana. Żołnierze ją obmacywali, dotykali jej miejsc intymnych.

- Ci ludzie stąpają po cienkiej linii między życiem a śmiercią. Są wyczerpani, wychudzeni, odwodnieni. Jeżeli nie przywieziemy takiemu człowiekowi kroplówki, on po prostu umrze. Rozmawiałem z rodziną, która od kilku dni je wyłącznie ser w plastrach. Nie mają dostępu do wody, piją roztopiony śnieg. Sam mam trójkę dzieci i gdybym przestał pomagać, po prostu nie mógłbym spokojnie spać – mówi Mariusz Kurnyta.

Aktywista nie kryje, że za swoje zaangażowanie płaci wysoką cenę. W pierwszy weekend kwietnia miał świętować urodziny własnych dzieci, jak mówi, "oderwać się od granicy". Pomocy potrzebowała jednak kolejna rodzina, która w lesie spędziła ponad dwa tygodnie. Dostał od nich wiadomość o treści: "Jeśli nam nie pomożesz, umrzemy". Porozmawiał z córką i synem, usłyszał od nich: "Ważne, że jesteś, a z resztą sobie poradzimy. Uratuj te dzieci".

- Nie potrafię zliczyć, w ilu interwencjach brałem udział i ilu ludzi spotkałem na granicy. Z moją partnerką mieliśmy sytuację, gdy przynieśliśmy jedzenie chłopakom – większość była nieletnia, którzy nie jedli nic ponad tydzień. Zanim sami zaczęli jeść ciepłą zupę, zapytali, czy my przypadkiem nie jesteśmy głodni. Czuję dumę, że mogłem ich poznać. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach – opowiada aktywista.

Push-backi są niezgodne z prawem

29 marca Sąd Rejonowy w Bielsku Podlaskim (wydział zamiejscowy w Hajnówce) ogłosił pierwszy wyrok w sprawie push-backów, czyli wywózek na Białoruś. Sprawa dotyczyła trzech Afgańczyków, którzy w sierpniu ubiegłego roku zostali zatrzymani w Polsce przez Straż Graniczną. Chociaż deklarowali chęć pozostania w naszym kraju i prosili o azyl, funkcjonariusze wywieźli ich z powrotem na Białoruś.

Sędzia Joanna Panasiuk stwierdziła, że działanie funkcjonariuszy straży granicznej było nieprawidłowe, niezasadne, niezgodne z prawem.

- Wyrok ten jest dla nas nadzieją, że nie wszystkie osoby pełniące służbę na pograniczu polsko-białoruskim będę czuły się bezkarnie wykonując rozkazy, które są niezgodne z Konwencją Genewską, Konstytucją RP oraz wydane z przekroczeniem granic upoważnienia ustawowego - poinformowali Działacze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej.

Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także