Babcie niczyje. "Baliśmy się zaglądać w ich okna, myśląc, że to czarownice"
21.01.2018 08:15, aktual.: 21.01.2018 08:34
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W Wielkiej Brytanii powstał niedawno Projekt Samotność (The Loneliness Project), w ramach którego młody mężczyzna o imieniu Joe na tydzień zamknął się w domu. Nie mógł z nikim rozmawiać. Przez siedem dni doświadczał absolutnej samotności. Koszmaru, który jest codziennością milionów starszych ludzi na świecie.
Dwie przyjaciółki
Panią Stasię poznałam na drugim roku studiów. Razem ze znajomymi właśnie wprowadziliśmy się do mieszkania w starej, krakowskiej kamienicy blisko centrum. Mieszkanie było w ruinie, podobnie jak cały budynek, jednak czynsz niski, więc wszyscy czuliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi.
Właściciel mieszkania powiedział nam, że przez ostatnie pół wieku żyła tu starsza kobieta, która ostatnio zmarła. Gryzący zapach, który nie poddawał się wietrzeniu i był powodem, dla którego trzeba było wymienić podłogi, miał być wynikiem tego, że staruszka miała koty – ale było to kiepskie kłamstwo. Starsza pani była samotna, niedołężna i niemal całkowicie pozbawiona opieki.
Kilka dni po tym, jak się wprowadziliśmy, zapukała do nas sąsiadka - pani Stasia. Energiczna osiemdziesięciolatka, która - jak długo mogła - pomagała przyjaciółce mieszkającej na tym samym piętrze. Razem robiły przetwory, które znaleźliśmy w malutkiej spiżarce razem z innymi skarbami: wielkimi, szkolnymi ekierkami i cyrklami, mosiężną wagą, płóciennymi workami na mąkę i zastawą pamiętającą niemiecką okupację.
Pani Stasia miała dzieci, które z rzadka do niej wpadały. Wnuków nie spotkaliśmy nigdy. Odkąd zmarła jej koleżanka, na co dzień była zdana na siebie i robiącą dla niej zakupy opiekunkę. Kiedy pukaliśmy się do mieszkania pani Stasi, najpierw słyszeliśmy donośny głos; "Idę, idę", potem szuranie chodzika, a na koniec pstrykał zamek i powoli otwierały się ciężkie drzwi.
Bardzo szybko okazało się, że pani Stasia okazała się być ciepłą, wspaniałą kobietą, która lubiła dowcipkować i na wszystko miała gotową odpowiedź. Częstowała nas herbatą w wysokich szklankach z plastikowymi koszykami, a kiedy mogła, przed świętami piekła dla nas rogaliki. Nie zawsze było dobrze - chorowała, miała operacje i liczne rehabilitacje. Opowiadała nam o tym, ale nigdy nie wyglądała na załamaną. Niepostrzeżenie całkiem obca osoba wkradła się do naszego serca i stała się naszą własną, krakowską babcią. Myślę, że mieliśmy szczęście, że pojawiła się w naszym życiu.
Szeptuchy z osiedla
Z podwórka na jednym z gdańskich osiedli dla zabawy można było zajrzeć do mieszkań położonych na parterze. Czasami udało się zobaczyć kawałek telewizora, innym razem mężczyznę w dresach, niosącego z kuchni talerz zupy. Ale do trzech mieszkań dzieciaki bały się zaglądać. Mieszkały tam samotne, starsze kobiety, o które nikt nie dbał. – Mieliśmy je za wiedźmy – wspomina dwudziestokilkuletnia dziś Magda.
Dla dzieciaków te starsze kobiety nie były "babciami". Niemal każde z nich miało babcię w swojej rodzinie i zupełnie nie kojarzyły się z tymi kobiecinami w workowatych spódnicach i znoszonych swetrach, które powolutku dreptały z siatkami do supermarketu, albo krzyczały, żeby młodzież bawiła się ciszej.
– Wiesz, jakie są dzieci. Kiedy zorientowaliśmy się, że jedna z tych pań szczególnie nie lubi, gdy ktoś przebywa pod jej oknem, to oczywiście zaczęliśmy się bawić tylko tam – mówi mi Magda. I zaczęła się wojna. – Krzyczała na nas, że zadzwoni na milicję. A my się zaśmiewaliśmy, że milicji przecież już nie ma – wspomina.
Magda pamięta, jak przeraziła się, kiedy zobaczyła, jak jedna z tych pań okrąża wolniutko dom, wysypując na ziemię za sobą sól. – Byliśmy przekonani, że to wiedźmy. Baliśmy się patrzeć w jej okno, bo wyobrażaliśmy sobie, że robi w domu jakieś koszmarne rzeczy. Kiwa się na stołku i odprawia czary. Tak działała dziecięca wyobraźnia – opowiada Gdańszczanka. – Gdy usłyszała to moja młodsza siostra, stwierdziła, że jesteśmy nienormalni. Powiedziała: "Ta pani jest sama i trzeba jej pomóc" – dodaje po chwili.
Siostra Magdy faktycznie zaczęła odciążać starsze panie w różnych obowiązkach. A to poleciała do apteki czy sklepu, innym razem pomogła przynieść ciężkie siatki z zakupami. One odwdzięczały się, jak umiały. Czasem uśmiechem, czasem cukierkiem lub drobnym pieniążkiem. Prócz tej jednej małej dziewczynki, nie znalazł się nikt, kogo zainteresowałby ich los. Na starość były całkiem same. Budziły niechęć i lęk, które trudno było przełamać.
Przybyli ułani
Marta, młoda mężatka pochodząca ze wsi pod Łukowem, pamięta taką scenkę: jest słoneczny, upalny dzień, jedzie na rowerze razem z koleżankami i kolegami polną dróżką. Wybierając się do lasu, zawsze musieli minąć pewnej dom starszej pani. I to było dla nich zawsze wielkie przeżycie.
– Gdy wracaliśmy, wołała do nas. Myślała, że jesteśmy ułanami wracającymi z wojny i udawała, że daje nam jedzenie. Byliśmy przerażeni – wspomina Marta. Żadne z nich nie pomyślało, że starsza kobieta mieszkająca sama w małym domku pod lasem być może jest samotna i dlatego zaczepia przejeżdżających drogą ludzi. Już sam jej wygląd rozbudzał ich wyobraźnię.
– Miała długie, srebrne włosy, opadające na ramiona. Bluzki z bufiastymi rękawami, obszerną spódnicę, na którą zarzucała kilka podomek, jedną na drugą. I zawsze nosiła skarpety, niezależnie od pory roku. Myśleliśmy, że to czarownica – opowiada Marta.
Dla małego dziecka samotna kobieta, która zachowuje się dziwnie i stroni od ludzi, a kiedy się odezwie, mówi od rzeczy, czasami nie zdając sobie sprawy z tego, w jakim świecie żyje, może być przerażająca. Marta i jej znajomi z tej samej wsi nie rozumieli, dlaczego wciąż ich ostrzega, by "nie podchodzili do płotu, bo się zawali", kiedy zamiast płotu od dawna była metalowa siatka. Przez długi czas osamotnioną, chorującą na demencję "czarownicą spod lasu" nikt się nie interesował. Pewnego dnia zniknęła – Marta dowiedziała się później, że syn zabrał ją do siebie. Wtedy tego nie rozumiała, ale dziś ma nadzieję, że starszą kobietą wreszcie znalazła kogoś do rozmowy, nawet jeśli miałyby dotyczyć zamierzchłych czasów.
Projekt Samotność
Od dawna lekarze ostrzegają, że samotność jest najpoważniejszą chorobą, na którą umierają seniorzy. Szczególnie doskwiera kobietom, ponieważ to one częściej zostają na starość same. Kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, gdy coraz trudniej jest im zebrać myśli, potrzebują bliskich, którzy dadzą im poczucie bezpieczeństwa i zapewnią je, że cokolwiek się stanie – kolejna choroba, kolejna śmierć przyjaciela ze szkolnej ławy, bieda – wszystko będzie dobrze.
Rzeczywistość jest taka, że takich osób obok nich wcale nie ma. Cała Polska roi się od dziadków i babć niczyich, którzy może nawet mają rodziny, ale te są zbyt zapracowane i zajęte swoimi sprawami, by jeszcze dbać o samopoczucie seniora. W przeciwieństwie od kultur dalekowschodnich, gdzie od wieków panuje kult starości, utożsamianej z mądrością, w naszym kręgu kulturowym, w XXI-wiecznej Polsce, staruszkowie nie są nam do niczego potrzebni. Empatia większości z nas ogranicza się do własnej rodziny – samotnych, "niczyich" dziadków i babcie wolimy w ogóle nie widzieć.
Joe, który wziął udział w Projekcie Samotność, na własnej skórze przekonał się, co naprawdę oznacza odizolowanie starych ludzi od reszty społeczeństwa. Mężczyzna nie mógł się z nikim widywać ani kontaktować tylko przez tydzień, a i tak było to dla niego niemal nie do zniesienia. Bardzo szybko odkrył, że z zazdrością przysłuchuje się głosom zza ścian i nawet urywkom rozmów, usłyszanych na klatce. Zaczął źle sypiać, trudno mu było odróżnić dzień od nocy – dojmujące osamotnienie sprawiło, że wszystkie pory dnia zlały się w jedno palące oczekiwanie, aż w końcu będzie mógł z kimś porozmawiać.
Gdy tylko eksperyment się zakończył, Joe natychmiast poszedł odwiedzić swojego sąsiada, staruszka o imieniu Barry. Młody mężczyzna zdał sobie sprawę z istnienia świata, w którym miliony ludzi są zamknięci we własnych mieszkaniach lub pokojach i całymi dniami nie mają do kogo otworzyć ust. Warto uzmysłowić sobie, że jeśli już teraz nie zrobimy czegokolwiek, by to zmienić, na przykład uświadamiając ludzi co do ogromu tego problemu, nasz los może być podobny.