Boją się, że zarażą bliskich. Kierowcy zawodowi i ich rodziny są w trudnej sytuacji
Karolina jest w ciąży, jej mąż jest zawodowym kierowcą i wkrótce wróci z trasy. – Nie mam pojęcia jak mam zadbać o bezpieczeństwo swoje i dziecka. Nie mam pojęcia, czy mój mąż nie jest zarażony – mówi. Z kolei Michał i Małgosia z obawy przed zarażeniem rodziców nie wracają z trasy już od połowy stycznia.
16.03.2020 | aktual.: 16.03.2020 21:57
"Ponieważ zdecydowaliśmy się na ten zawód, wiedzieliśmy, że pojawiają się w trasie niebezpieczeństwa lub innego rodzaju nadzwyczajne sytuacje, które prowadzą do realnego zagrożenia naszego zdrowia lub nawet życia. Ale nikt z nas nie wyobrażał sobie, że dojdzie do sytuacji, w której będziemy musieli wybrać czy chcemy pracować i narażać swoje zdrowie, czy odmawiać i ponosić konsekwencje służbowe" – pisze na Instagramie zawodowy kierowca TIR-a Michał Białecki Gołota, który mimo pandemii koronawirusa wraz z narzeczoną Małgosią, jeździ ciężarówką po Europie.
Michał i Małgosia, która również jest zawodowym kierowcą, od połowy stycznia przebywają w trasie. Z obawy o zdrowie bliskich nie wracają do domu. – Zjazd do Polski planowany był na początku marca. Jednak ze względu na możliwe zarażenie naszych bliskich, jesteśmy zmuszeni wydłużać trasę i kręcić się po Europie, dopóki zagrożenie nie minie – mówi Michał w rozmowie z WP Kobieta.
Mimo stanu epidemicznego w Polsce zawodowi kierowcy transportu towarowego są zwolnieni z obowiązkowej kwarantanny po przekroczeniu polskiej granicy. Po powrocie wracają więc prosto do domów i rodzin, które szybko opuszczają, by znów udać się w następny kurs.
– Co z tego, że ja wraz z dziećmi zostaję w domu i zachowuję największą ostrożność, kiedy mój mąż wraca z trasy, podczas której jest narażony na kontakt z zakażonymi? – pyta Agnieszka Skotniczna, której mąż jeździ w trasy po Niemczech, Austrii i Chorwacji. Bo, jak podkreśla Michał Białecki Gołota, mimo że jego trasy wiodą przez rejony najbardziej dotknięte epidemią, nie wprowadzono żadnych dodatkowych zabezpieczeń, które miałyby chronić kierowców przed wirusem. – Cztery dni temu byliśmy we Włoszech. Tamtejsze firmy w żaden sposób się nie zabezpieczały - nikt nie miał masek ochronnych, rękawiczek, a tym bardziej kombinezonów. Nie było też ogólnodostępnego płynu do dezynfekcji – wyznaje.
– To, że kierowcy muszą pracować, każdy doskonale rozumie, bo produkty muszą być dostarczone. Kierowca też, mając rodzinę na utrzymaniu, nie może sobie pozwolić na wolne. Jednak pracodawcy nie zapewniają im nawet jednorazowych rękawiczek – podkreśla Agnieszka, żona zawodowego kierowcy.
Wtóruje jej Katarzyna Trela, która sama musiała zaopatrzyć męża w niezbędne środki zabezpieczające. – Gdybym nie kupiła mu płynów dezynfekujących, rękawiczek i maseczek to mąż nic by nie miał – mówi. Jej mąż pracuje w systemie 2/1 – dwa tygodnie spędza w trasie, tydzień w domu. W piątek miał wrócić z Holandii, zdecydował się jednak zostać i spędzi ten czas w ciężarówce. – Do Polski miał wracać samochodem osobowym, wtedy jednak musiałby poddać się kwarantannie, a na to firma nie może sobie pozwolić. Zaproponowano mu hotel, jednak wtedy firma nie zapłaciłaby mu za ten tydzień, a do tego trzeba doliczyć jeszcze koszty wyżywienia. Zresztą w hotelu byłby jeszcze bardziej narażony na kontakt z innymi – podkreśla. Męża nie zobaczy jeszcze przez minimum trzy tygodnie. A co zrobi po jego powrocie? Tego nie wie. Próbowała dzwonić do sanepidu, niestety bezskutecznie. – Człowiek jest pozostawiony sam sobie – przyznaje.
Sytuacji kierowców nie ułatwia fakt, że coraz to kolejne firmy i stacje, zamiast wprowadzić środki zabezpieczające, po prostu zamykają łazienki, w których kierowcy do tej pory mogli się umyć. – Zamykają toalety i prysznice, bo nie chcą ich dezynfekować. I co kierowca ma zrobić? – zwraca uwagę Agnieszka.
Kierowcy i ich rodziny zdani są więc na siebie i własny rozsądek. – W trosce o zdrowie najbliższych nie wracamy do kraju. Zatrzymujemy się na parkingach dla ciężarówek, a kabinę opuszczamy tylko, kiedy jest to naprawdę konieczne. Spędzamy w niej niemal 24 godziny na dobę – relacjonuje Michał, który wraz z narzeczoną Małgosią od połowy stycznia nie widział rodziny.
Z kolei, kiedy mąż Agnieszki wraca do domu, sami przeprowadzają dezynfekcję. - Wszystkie ubrania od razu trafiają do pralki, mąż idzie prosto pod prysznic, dezynfekujemy jego buty, samochód, którym wraca… – relacjonuje Agnieszka.
Rodzin w podobnej sytuacji jest więcej. Mąż Karoliny wyjeżdża w trzytygodniowe trasy – jeździ po Anglii, Szwajcarii i Niemczech. Do domu ma wrócić za tydzień. – Sam musiał zadbać o swoje zabezpieczenie przed wirusem. Zachowuje szczególne środki ostrożności – używa płynu do dezynfekcji, myje dłonie, kiedy tylko się da – relacjonuje Karlina. – Kiedy zadzwonił do sanepidu, usłyszał, że nie obowiązuje go kwarantanna, ale powinien zostać w domu. W domu, który dzieli z ciężarną żoną i 6-lenim synem. – Nie mam pojęcia, jak mam zadbać o bezpieczeństwo swoje i dziecka. Nie mam pojęcia, czy mój mąż nie jest zarażony – mówi przerażona Karolina.
Równie przerażona o zdrowie partnera i całej rodziny jest Agata, której mąż co weekend zjeżdża z trasy do domu. Jeździ głównie po Polsce, szczególnie po województwie lubelskim, gdzie na ten moment zanotowano już 17 potwierdzonych zachorowań. – Mamy dwoje dzieci. Mieszkamy jeszcze z teściami, a za płotem z kolei mieszka schorowana babcia – mówi kobieta. Jej mąż, wyjeżdżając w trasę, nie dostał od pracodawcy nawet jednej pary rękawiczek, o maseczce czy płynie do dezynfekcji nie wspominając. – Nie wiem, co mam zrobić, kiedy wróci. W stodole go przecież nie zamknę? – mówi zmartwiona.
Mąż Emilii po jednym ze zjazdów został objęty "samokontrolą", podczas której sanepid przez 14 dni kilka razy dziennie telefonował do niego z pytaniem o stan zdrowia. Dziś rozpoczął pracę w nowej firmie, w poprzedniej nie mógł liczyć nawet na jedną parę rękawiczek. Teraz trafił do grupy "szczęśliwców" - otrzymał zdezynfekowany samochód, sto sztuk rękawiczek i kilka maseczek. – Po upewnieniu się w sanepidzie, że może wyjechać, ruszył w trasę. Wraca za 12-14 dni – mówi Emilia. Staramy się nie panikować. Ten wirus jest już w Polsce, więc na dobrą sprawę, ja jako handlowiec mogę na niego wcześniej zachorować. Oboje więc zachowujemy zalecane środki ostrożności oraz staramy się unikać kontaktów z otoczeniem – przyznaje kobieta.
Najbardziej obawia się, że mąż zostanie zatrzymany na granicy i zostanie sam w innym kraju. Zwraca też uwagę na kolejny problem, z jakim przychodzi się zmierzyć rodzinom kierowców. – Ważnym zagadnieniem w tej całej sytuacji jest również stygmatyzacja osób pracujących nie tylko jako kierowcy, ale również okresowo pracujących za granicą i powracających do kraju. Społeczeństwo zapomina, że wirus zdiagnozowano również na terenie naszego kraju i można się nim zarazić, chociażby w sklepie – zauważa Emilia, która sama musiała zmierzyć się z nieprzyjemnymi sytuacjami ze strony sąsiadów. Ci oskarżali ich o zarażanie wirusem.
Zobacz także
W lepszej sytuacji nie jest też narzeczony Kai, który prowadzi własną firmę. Teoretycznie jeździć nie musi. W praktyce jednak nie przyjmując zleceń, narazi firmę na upadek. – Oczywiście, że mógłby odmówić spedycji kursu. Wtedy jednak nie będziemy mieć za co żyć – podkreśla Kaja Glonek. Jej narzeczony jeździ na trasie Polska- Szwecja, do domu wraca na weekendy. – W kabinie wozi maseczki, rękawiczki i płyn do dezynfekcji. Nie podaje nikomu ręki, dokumenty w biurach podaje w rękawiczkach. Na promach stara się unikać kontaktu z innymi, nie korzysta też ze stołówek.
Jak relacjonuje Rafał, zawodowy kierowca, który statkiem przedostawał się wczoraj do Anglii, na promach żadnej kontroli nie ma. – Sam się zdziwiłem, zero kontroli sanitarnej, dodatkowych restrykcji, czy choćby dostępnego płynu do dezynfekcji. Nic – mówi.
– Kabiny na promie muszą dzielić z inną osobą, mimo że nie ma teraz turystów. Jedynie na stołówkę może wejść ich zaledwie kilku – mówi Kaja. – Zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji, ale niestety polski rząd nie jest w stanie zabezpieczyć małych firm w takich sytuacjach i kierowcy, tak jak mój partner, muszą pracować i ryzykować własnym zdrowiem.
Największy strach, zdaniem Marzeny, budzą właśnie przeprawy promowe. – To największe skupisko ludzi – mówi kobieta, której mąż jeździ z ładunkami do Anglii. – Na promie jest kategoryczny zakaz spędzania rejsu w kabinie ciężarówki. Strach kierowców przed wirusem jest jednak silniejszy i chowają się w kabinach, byle tylko nie wychodzić na pokład.
Na zapewnienie zabezpieczeń ze strony pracodawcy nie może liczyć. – Szef, jaki i spedytor, nie zapewniają żadnej ochrony typu żele, rękawiczki, czy płyny dezynfekujące. Mąż dostał jedną maseczką, tylko dlatego, że to wymóg angielskich firm, w których ma rozładunki i załadunki. Podobnie jak inni, musi więc zabezpieczać się na własną rękę. – Zaopatrzyłam go w maseczki, mydło antybakteryjne, płyn do dezynfekcji rąk i powierzchni. Kupiliśmy nawet nawilżacz do samochodu z jonizatorem. Na tzw. zjazdy wraca do domu. Do żony i trójki dzieci, z czego najmłodsze ma 2 lata. – Chciałabym, żeby został w domu i nie musiał siebie ani nas dłużej narażać, ale jest jedynym żywicielem rodziny – tłumaczy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl